Recenzje
Doug Box o fotografii portretowej. Przewodnik
Są takie książki, które z pewnością można nazwać perełkami, które skrywają w sobie najlepszą wiedzę, genialną narrację i powinny stać się przewodnikiem w danej dziedzinie. „O fotografii portretowej. Przewodnik” Douglasa Box’a jest jedną z takich książek. Jednak, gdyby istniało zestawienie książek, które powinieneś przeczytać, a wydane są tak potwornie, że z pewnością nie chwyciłbyś tej pozycji w księgarni do ręki…. To ta, byłaby w pierwszej trójce niechlubnych zwycięzców. Jednak zajmijmy się tym co najważniejsze, czyli zawartością książki.
Zawsze po otwarciu książki, zanim zacznę czytać, przeglądam ją, żeby zobaczyć co mnie czeka. Zacząłem jak zawsze (w książkach fotograficznych) od spisu treści. Ten mile mnie zaskoczył, wynikało z niego, że autor rzeczywiście potraktował temat fotografowania ludzi dogłębnie i wnikliwie. Rozpoczynając od podstaw: pozowania, rodzaju portretów czy kompozycji, nie zaskoczył mnie- te tematy poruszane są w większości książek o tematyce portretowania ludzi. O tyle następne rozdziały mówiące o tworzeniu kompozycji: prezencji, postury, mimiki twarzy czy ułożeniu dłoni i ramion brzmiało ciekawie. Szeroki dział fotografii ludzi autor podzielił na fotografię kobiet, mężczyzn, ustawianie par, grup, panny i pana młodego czy dzieci i nastolatków. Jeżeli myśleliście, ze to wszystko to samo, będziecie w dużym szoku. Niestety są też rzeczy które już na pierwszy rzut oka bardzo mocno zniechęcają czy to do zakupu czy czytania. Słaba jakość papieru (wpływająca na jakość zdjęć), okładka oraz kadry ludzi rodem lat z 90 to trzy najpoważniejsze zarzuty z kilku. Jakość zdjęć, balans bieli, ubiór osób, widać, że materiały użyte do wykonania powyższej książki, nie są to najnowsze kadry autora. Z pewnością można to było przygotować lepiej. Jednak ktoś kiedyś słusznie zauważył, iż „nie ocenia się książki po okładce”…
Już na wstępie zaskoczyła mnie nota o autorze. Dog Box to już starszy Pan (około 30 lat w branży), co skutkuje ogromnym doświadczeniem, prowadzi szkolenia, pisze książki. Z tekstu wynika jednoznacznie – chodząca legenda. No i kurczę, nie znam tego Pana…. No ale piszą, że zainspirował wielu fotografów na różnym poziomie zaawansowania, więc im wierzę i z zaciekawieniem zagłębiam się w lekturę.
To co po pierwszym rozdziale rzuciło mi się w oczy, to styl pisania. Tak lekkiego materiału, nie zapominając, że jest to książka w której przekazywana jest wiedza, a nie opowiadanie o czarodziejach, już dawno nie miałem przyjemności czytać. Z punktu szkoleniowego- bardzo czytelna forma (z boku strony są zdjęcia do których odnosi się autor). Jednak to co mnie się bardzo spodobało, to pokazanie „budowania” zdjęcia. Czyli pokazanie również kadrów które nie wyszły, istny pokaz „tak tego nie rób”. W rozdziale pracy z grupami ludzi, bardzo ładnie pokazane, jak tworzyć zdjęcie punkt po punkcie. Niestety autorzy książek często zapominają, że nie wszyscy wszystko wiedzą i pokazują tylko wersję finalną oczywiście w 100% poprawną, a o minusach tylko piszą. Tak naprawdę większość ludzi jest wzrokowcami, więc fajnie, że te minusy tutaj są też pokazane, człowiek może je sobie wyobrazić. Od razu też, zdaje sobie sprawę, że to o czym piszę autor jest prawdą! Co ważne, im dalej w las tym ciekawiej. Autor rzeczywiście musi prowadzić wiele kursów, ponieważ materiał jest dobrany świadomie, a przedstawiony bardzo czytelnie. Z tym, że gdyby tematy z rozdziału np. 8 były przedstawione w miejsce 4, nie rozumielibyśmy zupełnie o czy mówi. Duża klasa. Niestety w wielu książkach jesteśmy często odsyłani pół książki dalej żeby znaleźć informację o czym autor w ogóle mówi. Dlatego z każdym kolejnym zdaniem, które pisze do nas autor, nabieramy do niego respektu. Rękę dobrego nauczyciela- mentora- czuje się w tych zdaniach, a napisane są tak jakbyśmy mieli przyjemność uczestniczyć w jednoosobowych warsztatach twarzą w twarz.
Co ważne Doug zwraca bardzo duży nacisk na pracę z ludźmi a nie z aparatem. Poza rozdziałem o obiektywach które pomogą nam lepiej przedstawić portretowanych na zdjęciach, nie ma tu mowy o sprzęcie. Autor uważa, że fotografować można dosłownie wszystkim, a żeby wiedzieć jak zrobić to ładnie i ciekawie potrzebujemy wiedzy. I tego się trzymajmy.
Podsumowując Doug Box daję nam istną Biblię pracy fotografa z ludźmi, szczegółowo opisuje wszystkie aspekty, na które trzeba zwrócić uwagę przy pracy fotografa portretowego. Jednak co boli, to fakt, że moglibyśmy na tę książkę „mistrza Yody” nigdy nie trafić przez to w jaki sposób jest ona wydana na naszym rynku. Gorąco polecam każdemu fotografowi. Pozycja absolutnie obowiązkową !! (ps. nie próbujcie czytać przed snem…. tak Was wciągnie, że nie zaśniecie przed skończeniem lektury).
Zawsze po otwarciu książki, zanim zacznę czytać, przeglądam ją, żeby zobaczyć co mnie czeka. Zacząłem jak zawsze (w książkach fotograficznych) od spisu treści. Ten mile mnie zaskoczył, wynikało z niego, że autor rzeczywiście potraktował temat fotografowania ludzi dogłębnie i wnikliwie. Rozpoczynając od podstaw: pozowania, rodzaju portretów czy kompozycji, nie zaskoczył mnie- te tematy poruszane są w większości książek o tematyce portretowania ludzi. O tyle następne rozdziały mówiące o tworzeniu kompozycji: prezencji, postury, mimiki twarzy czy ułożeniu dłoni i ramion brzmiało ciekawie. Szeroki dział fotografii ludzi autor podzielił na fotografię kobiet, mężczyzn, ustawianie par, grup, panny i pana młodego czy dzieci i nastolatków. Jeżeli myśleliście, ze to wszystko to samo, będziecie w dużym szoku. Niestety są też rzeczy które już na pierwszy rzut oka bardzo mocno zniechęcają czy to do zakupu czy czytania. Słaba jakość papieru (wpływająca na jakość zdjęć), okładka oraz kadry ludzi rodem lat z 90 to trzy najpoważniejsze zarzuty z kilku. Jakość zdjęć, balans bieli, ubiór osób, widać, że materiały użyte do wykonania powyższej książki, nie są to najnowsze kadry autora. Z pewnością można to było przygotować lepiej. Jednak ktoś kiedyś słusznie zauważył, iż „nie ocenia się książki po okładce”…
Już na wstępie zaskoczyła mnie nota o autorze. Dog Box to już starszy Pan (około 30 lat w branży), co skutkuje ogromnym doświadczeniem, prowadzi szkolenia, pisze książki. Z tekstu wynika jednoznacznie – chodząca legenda. No i kurczę, nie znam tego Pana…. No ale piszą, że zainspirował wielu fotografów na różnym poziomie zaawansowania, więc im wierzę i z zaciekawieniem zagłębiam się w lekturę.
To co po pierwszym rozdziale rzuciło mi się w oczy, to styl pisania. Tak lekkiego materiału, nie zapominając, że jest to książka w której przekazywana jest wiedza, a nie opowiadanie o czarodziejach, już dawno nie miałem przyjemności czytać. Z punktu szkoleniowego- bardzo czytelna forma (z boku strony są zdjęcia do których odnosi się autor). Jednak to co mnie się bardzo spodobało, to pokazanie „budowania” zdjęcia. Czyli pokazanie również kadrów które nie wyszły, istny pokaz „tak tego nie rób”. W rozdziale pracy z grupami ludzi, bardzo ładnie pokazane, jak tworzyć zdjęcie punkt po punkcie. Niestety autorzy książek często zapominają, że nie wszyscy wszystko wiedzą i pokazują tylko wersję finalną oczywiście w 100% poprawną, a o minusach tylko piszą. Tak naprawdę większość ludzi jest wzrokowcami, więc fajnie, że te minusy tutaj są też pokazane, człowiek może je sobie wyobrazić. Od razu też, zdaje sobie sprawę, że to o czym piszę autor jest prawdą! Co ważne, im dalej w las tym ciekawiej. Autor rzeczywiście musi prowadzić wiele kursów, ponieważ materiał jest dobrany świadomie, a przedstawiony bardzo czytelnie. Z tym, że gdyby tematy z rozdziału np. 8 były przedstawione w miejsce 4, nie rozumielibyśmy zupełnie o czy mówi. Duża klasa. Niestety w wielu książkach jesteśmy często odsyłani pół książki dalej żeby znaleźć informację o czym autor w ogóle mówi. Dlatego z każdym kolejnym zdaniem, które pisze do nas autor, nabieramy do niego respektu. Rękę dobrego nauczyciela- mentora- czuje się w tych zdaniach, a napisane są tak jakbyśmy mieli przyjemność uczestniczyć w jednoosobowych warsztatach twarzą w twarz.
Co ważne Doug zwraca bardzo duży nacisk na pracę z ludźmi a nie z aparatem. Poza rozdziałem o obiektywach które pomogą nam lepiej przedstawić portretowanych na zdjęciach, nie ma tu mowy o sprzęcie. Autor uważa, że fotografować można dosłownie wszystkim, a żeby wiedzieć jak zrobić to ładnie i ciekawie potrzebujemy wiedzy. I tego się trzymajmy.
Podsumowując Doug Box daję nam istną Biblię pracy fotografa z ludźmi, szczegółowo opisuje wszystkie aspekty, na które trzeba zwrócić uwagę przy pracy fotografa portretowego. Jednak co boli, to fakt, że moglibyśmy na tę książkę „mistrza Yody” nigdy nie trafić przez to w jaki sposób jest ona wydana na naszym rynku. Gorąco polecam każdemu fotografowi. Pozycja absolutnie obowiązkową !! (ps. nie próbujcie czytać przed snem…. tak Was wciągnie, że nie zaśniecie przed skończeniem lektury).
flash-group.pl 2013-11-25
Kamyki w brzuchu
Czy świat jest różowy?
Oczywiście, że nie. Choć czasem usilnie próbujemy w to wierzyć. Chcemy widzieć tylko tych ludzi, którym w życiu się udało – żyjących na określonym poziomie, robiących wyłącznie właściwe rzeczy, odnoszących sukcesy. To o nich najczęściej czytamy: dla odprężenia, relaksu, oderwania od codzienności. Jeśli tego właśnie szukamy, nie sięgajmy po Kamyki w brzuchu - na to wszystko nie pozwala bowiem opowieść o chłopcu-mężczyźnie, w którego brzuchu zamieszkały węże zła.
Bohatera Kamyków w brzuchu spotykamy w dwóch różnych momentach jego życia. Po pierwsze: jako młodego mężczyznę, powracającego do rodzinnego domu, by zaopiekować się śmiertelnie chorą matką. Po drugie – jako ośmioletniego chłopca. Warto jednak podkreślić, że głos pochodzący z dzieciństwa nie stanowi zapisu wspomnień bohatera. Przeplatające się tu narracje obejmują po prostu różne teraźniejszości, mówiące o rozgrywających się właśnie wydarzeniach i odczuwanych emocjach. Wartość takiej konstrukcji podnosi jeszcze fakt, że obie opowieści prowadzą do tego samego zdarzenia, punktu, w którym nareszcie się spotkają, nabierając nowego znaczenia i łącząc w całość.
Okazuje się bowiem, że obecna sytuacja dwudziestoośmioletniego mężczyzny stanowi jak gdyby odbity w krzywym zwierciadle obraz jego życia sprzed dwudziestu lat. Oto on, tak bardzo niegdyś łaknący miłości i czułości, spragniony najdrobniejszych przejawów zainteresowania i akceptacji, staje się właściwie jedynym opiekunem swojej matki. Tym razem to ona jest od niego całkowicie zależna, nie posiadając żadnej władzy – nawet nad swoim ciałem. A pomiędzy nimi wciąż nierozwiązane sprawy i trudne emocje: złość, poczucie winy. Czy jednak mały chłopiec i dorosły mężczyzna to ta sama osoba? Czy silna, dominująca kobieta i schorowana staruszka to ta sama mama?
Prócz stawiania niebanalnych pytań, kreowania wiarygodnych postaci oraz perfekcyjnego wykorzystywania języka dla wyrażania złożoności świata (gdzie przedmioty, wydarzenia i emocje splatają się w całość), Jon Bauer może zachwycić jeszcze jedną umiejętnością: nakłada czytelnikom dziecięce okulary. Jakże wszystko się zmienia! Nagle znów bardziej intensywnie odczuwamy świat; uwrażliwieni na drobiazgi, zaczynamy dostrzegać szczegóły, na które zwykle jesteśmy "zbyt dorośli". Spadające po szybie samochodu krople, zaciśnięcie ust, najdrobniejszy gest – to wszystko nabiera znaczenia. W takim ujęciu dzieciństwo nie przypomina sielanki czy utraconego raju. Jest raczej smutne. Bolesne. Pełne trudnych emocji, zależności od dorosłych i ciągłych niemożności. Jest realne.
Czy to oryginalny temat? Niekoniecznie. Być może o wielu sprawach, poruszonych w Kamykach w brzuchu czasem myślimy, czytamy, słuchamy. W końcu Jon Bauer mówi jedynie o życiu, śmierci, miłości, osamotnieniu. Ale te tematy nigdy nam się nie znudzą.
Właśnie dlatego, że świat nie jest różowy.
Oczywiście, że nie. Choć czasem usilnie próbujemy w to wierzyć. Chcemy widzieć tylko tych ludzi, którym w życiu się udało – żyjących na określonym poziomie, robiących wyłącznie właściwe rzeczy, odnoszących sukcesy. To o nich najczęściej czytamy: dla odprężenia, relaksu, oderwania od codzienności. Jeśli tego właśnie szukamy, nie sięgajmy po Kamyki w brzuchu - na to wszystko nie pozwala bowiem opowieść o chłopcu-mężczyźnie, w którego brzuchu zamieszkały węże zła.
Bohatera Kamyków w brzuchu spotykamy w dwóch różnych momentach jego życia. Po pierwsze: jako młodego mężczyznę, powracającego do rodzinnego domu, by zaopiekować się śmiertelnie chorą matką. Po drugie – jako ośmioletniego chłopca. Warto jednak podkreślić, że głos pochodzący z dzieciństwa nie stanowi zapisu wspomnień bohatera. Przeplatające się tu narracje obejmują po prostu różne teraźniejszości, mówiące o rozgrywających się właśnie wydarzeniach i odczuwanych emocjach. Wartość takiej konstrukcji podnosi jeszcze fakt, że obie opowieści prowadzą do tego samego zdarzenia, punktu, w którym nareszcie się spotkają, nabierając nowego znaczenia i łącząc w całość.
Okazuje się bowiem, że obecna sytuacja dwudziestoośmioletniego mężczyzny stanowi jak gdyby odbity w krzywym zwierciadle obraz jego życia sprzed dwudziestu lat. Oto on, tak bardzo niegdyś łaknący miłości i czułości, spragniony najdrobniejszych przejawów zainteresowania i akceptacji, staje się właściwie jedynym opiekunem swojej matki. Tym razem to ona jest od niego całkowicie zależna, nie posiadając żadnej władzy – nawet nad swoim ciałem. A pomiędzy nimi wciąż nierozwiązane sprawy i trudne emocje: złość, poczucie winy. Czy jednak mały chłopiec i dorosły mężczyzna to ta sama osoba? Czy silna, dominująca kobieta i schorowana staruszka to ta sama mama?
Prócz stawiania niebanalnych pytań, kreowania wiarygodnych postaci oraz perfekcyjnego wykorzystywania języka dla wyrażania złożoności świata (gdzie przedmioty, wydarzenia i emocje splatają się w całość), Jon Bauer może zachwycić jeszcze jedną umiejętnością: nakłada czytelnikom dziecięce okulary. Jakże wszystko się zmienia! Nagle znów bardziej intensywnie odczuwamy świat; uwrażliwieni na drobiazgi, zaczynamy dostrzegać szczegóły, na które zwykle jesteśmy "zbyt dorośli". Spadające po szybie samochodu krople, zaciśnięcie ust, najdrobniejszy gest – to wszystko nabiera znaczenia. W takim ujęciu dzieciństwo nie przypomina sielanki czy utraconego raju. Jest raczej smutne. Bolesne. Pełne trudnych emocji, zależności od dorosłych i ciągłych niemożności. Jest realne.
Czy to oryginalny temat? Niekoniecznie. Być może o wielu sprawach, poruszonych w Kamykach w brzuchu czasem myślimy, czytamy, słuchamy. W końcu Jon Bauer mówi jedynie o życiu, śmierci, miłości, osamotnieniu. Ale te tematy nigdy nam się nie znudzą.
Właśnie dlatego, że świat nie jest różowy.
granice.pl Karolina Mucha
Mistrz czystego kodu. Kodeks postępowania profesjonalnych programistów
Zostać programistą (tudzież "klepaczem kodu") można bardzo szybko. Wystarczy przeczytać kilka tutoriali w sieci, ściągnąć jakiegoś ebooka i przykładowe fragmenty kodu. Żeby zostać dobrym, profesjonalnym programistą potrzeba znacznie więcej. W tym podejściu czeka Was ciągła walka okupiona nieustannym samorozwojem. W tym fachu nie wystarczy odbębnić 40 godzin w tygodniu w pracy, a po południu całkowicie się wyłączyć. Programista to specyficzny stan umysłu, to zawód który wymaga ciągłej pracy i dodatkowej połówki etatu po godzinach na dalszy rozwój. Być może teraz cieszysz się 40 godzinnym tygodniem w pracy, dobrą pensją i sielanką w domu, ale odpowiedz sobie sam, czy tak będzie również za pół roku, gdy przyjdzie ktoś młodszy, zrobi to 3 razy szybciej za pomocą nowej technologii i dwa razy taniej od Ciebie?
Pytam więc - czy chcesz być zwykłym klepaczem kodu, czy profesjonalistą? Jeśli skłaniasz się ku tej drogi opcji, to warto skorzystać z pomocy. Sięgnij po literaturę fachową - np. po tytułową pozycję Mistrz czystego kodu. W niniejszej recenzji postaram się Ci powiedzieć, dlaczego warto tak uczynić.
Dla kogo jest ta książka?
W mniejszym lub większym stopniu dla każdego kto w jakikolwiek sposób związany jest z działem rozwoju oprogramowania. Najwięcej z tej pozycji wyniosą developerzy, ale również osoby na wyższych stanowiskach mogą się z niej sporo dowiedzieć o tym jak efektywnie i według jakiej strategii współpracować z całym zespołem.
Oczywiście im bardziej jesteś doświadczony, tym mniej wyniesiesz z tego rodzaju pozycji, ale mimo wszystko gwarantuje, że i tak można się zdrowo zaskoczyć.
Zawartość
Przyznaje, że początkowo byłem sceptycznie nastawiony do tej książki. Tytuł nie wiele mówi, po frazie "Mistrz czystego kodu" można się spodziewać praktycznie wszystkiego. Nie wiadomo czy autor mówi o tym, jak optymalizować kod pod względem wydajności, czy też jak pisać ładne i czytelne instrukcje, albo stosować wzorce projektowe. Początek również był ciężki - podziękowania, pozdrowienia i ogólne wspomnienia przeszłości. Właściwy wstęp zaczął się koło 30 strony. W praktyce okazało się, że ma to większy sens.
Książka ma charakter swego rodzaju opowieści, gdzie autor znany ze świata IT jako Uncle Bob, opowiada o różnych doświadczeniach ze swojej ponad 40 letniej kariery. Nie jest to więc kolejna książka, z której dowiesz się gdzie masz wkleić if, a gdzie while, a raczej poradnik, z którego dowiesz się jak zostać profesjonalistą stosując odpowiednie zachowania, techniki oraz narzędzia. W efekcie tego, mamy tutaj sporo aspektów socjologicznych oraz psychologicznych (które ważne są szczególnie w pracy zespołowej oraz podczas rozmowy z przełożonymi, czy klientami), ale nie zabrakło również porad o bardziej technicznej naturze, które związane są np. z testowaniem oprogramowania.
Całość materiału zawarto w 14 tematycznych rozdziałach, z który każdy opiera się na innym zagadnieniu. Szczegółowy spis treści znajdziecie na stronie książki.
Podsumowanie
Mistrz czystego kodu to książka, która pozytywnie mnie zaskoczyła. Nigdy nie byłem jakimś wielkim zwolennikiem pozycji, które traktują jakiś temat w sposób ogólny. Tu spotkała mnie miła niespodzianka, ponieważ książka zawiera wiele istotnych rad, które w wymierny sposób mogą popchnąć Waszą karierę do przodu. Wszystko co trzeba zrobić, to uwierzyć w siebie i przeczytać niniejszą pozycję. Nie kosztuje ona wiele, a przeciętnemu programiście zwróci się po godzinie - dwóch pracy;-)
P.S - pełny tytuł książki to: Mistrz czystego kodu. Kodeks postępowania profesjonalnych programistów. Ponieważ jest on bardzo długi, to dla uproszczenia w tekście stosowałem tylko pierwszy człon.
Pytam więc - czy chcesz być zwykłym klepaczem kodu, czy profesjonalistą? Jeśli skłaniasz się ku tej drogi opcji, to warto skorzystać z pomocy. Sięgnij po literaturę fachową - np. po tytułową pozycję Mistrz czystego kodu. W niniejszej recenzji postaram się Ci powiedzieć, dlaczego warto tak uczynić.
Dla kogo jest ta książka?
W mniejszym lub większym stopniu dla każdego kto w jakikolwiek sposób związany jest z działem rozwoju oprogramowania. Najwięcej z tej pozycji wyniosą developerzy, ale również osoby na wyższych stanowiskach mogą się z niej sporo dowiedzieć o tym jak efektywnie i według jakiej strategii współpracować z całym zespołem.
Oczywiście im bardziej jesteś doświadczony, tym mniej wyniesiesz z tego rodzaju pozycji, ale mimo wszystko gwarantuje, że i tak można się zdrowo zaskoczyć.
Zawartość
Przyznaje, że początkowo byłem sceptycznie nastawiony do tej książki. Tytuł nie wiele mówi, po frazie "Mistrz czystego kodu" można się spodziewać praktycznie wszystkiego. Nie wiadomo czy autor mówi o tym, jak optymalizować kod pod względem wydajności, czy też jak pisać ładne i czytelne instrukcje, albo stosować wzorce projektowe. Początek również był ciężki - podziękowania, pozdrowienia i ogólne wspomnienia przeszłości. Właściwy wstęp zaczął się koło 30 strony. W praktyce okazało się, że ma to większy sens.
Książka ma charakter swego rodzaju opowieści, gdzie autor znany ze świata IT jako Uncle Bob, opowiada o różnych doświadczeniach ze swojej ponad 40 letniej kariery. Nie jest to więc kolejna książka, z której dowiesz się gdzie masz wkleić if, a gdzie while, a raczej poradnik, z którego dowiesz się jak zostać profesjonalistą stosując odpowiednie zachowania, techniki oraz narzędzia. W efekcie tego, mamy tutaj sporo aspektów socjologicznych oraz psychologicznych (które ważne są szczególnie w pracy zespołowej oraz podczas rozmowy z przełożonymi, czy klientami), ale nie zabrakło również porad o bardziej technicznej naturze, które związane są np. z testowaniem oprogramowania.
Całość materiału zawarto w 14 tematycznych rozdziałach, z który każdy opiera się na innym zagadnieniu. Szczegółowy spis treści znajdziecie na stronie książki.
Podsumowanie
Mistrz czystego kodu to książka, która pozytywnie mnie zaskoczyła. Nigdy nie byłem jakimś wielkim zwolennikiem pozycji, które traktują jakiś temat w sposób ogólny. Tu spotkała mnie miła niespodzianka, ponieważ książka zawiera wiele istotnych rad, które w wymierny sposób mogą popchnąć Waszą karierę do przodu. Wszystko co trzeba zrobić, to uwierzyć w siebie i przeczytać niniejszą pozycję. Nie kosztuje ona wiele, a przeciętnemu programiście zwróci się po godzinie - dwóch pracy;-)
P.S - pełny tytuł książki to: Mistrz czystego kodu. Kodeks postępowania profesjonalnych programistów. Ponieważ jest on bardzo długi, to dla uproszczenia w tekście stosowałem tylko pierwszy człon.
altcontroldelete.pl Jerzy Piechowiak, 2013-12-22
Raspberry Pi. Przewodnik użytkownika
"Raspberry Pi. Przewodnik użytkownika" jest tłumaczeniem wydania, które w oryginale nosi nazwę "Raspberry Pi User Guide", oczywiście autorami są Eben Upton, który jest współtwórcą samego Raspberry Pi oraz Gareth Halfacree, który jest dziennikarzem technologicznym - freelancerem.
Przewodnik, jak deklaruje wydawca, cieszy się nie mniejszym zainteresowaniem niźli samo urządzenie. Całkiem niedawno na liście bestsellerów zajmował dość długo drugie, a w tej chwili jedenaste miejsce. Jeśli wierzyć w taki wynik, wysnuwa się wniosek, że jednak Polacy nie chcą być z tyłu za zachodnimi sąsiadami. Szkoda, że Ministerstwo Edukacji pomimo nieprzychylnego wizerunku wśród obywateli, w tak istotnej dziedzinie, jaką jest IT, zapycha naszą młodzież wiedzą sprzed dekady. Uważam, że powstało wiele ciekawych i nowoczesnych projektów edukacyjnych na platformie Raspberry Pi. Myślę, że komentarze co do jednej ze szkolnych pozycji, mówią za siebie. Czy naprawdę tak wiele wysiłku i pieniędzy kosztuje tłumaczenie wartościowych projektów, jak i wdrożenie tych urządzeń do polskich szkół?
Kryteria oceny
Zanim przejdę do właściwej części tekstu, jaką jest recenzja, myślę, że należy się pewne sprostowanie. Wiadomo, że każda książka dedykowana jest pewnej publiczności, konkretnemu odbiorcy. Absolutnie nie jestem przekonany, że pewne odgórne założenia w przypadku większości blogowych recenzji mają jakikolwiek sens. Nie wydaje mi się, że dany przedmiot/soft/cokolwiek, zawsze odgórnie jest przeznaczane dla wszystkich. Stąd też, mając tenże aspekt na uwadze, wychodzę z założenia, że pod konkretnym kątem, dana publikacja winna być oceniana.
Częstokroć recenzujący są skłonni do porównań, które niestety, niejednokrotnie są dość, że absurdalne, to i nie na miejscu. Przykładowo istnieje w sieci niezliczona ilość w porównań winda:GNU/Linux. No jest to absurdalne same w sobie, bowiem jak można zestawiać gotowy produkt z dystrybucją, którą w zasadzie należy sobie samemu wybudować (mowa także o aspekcie sprzętowym; poza tym nie wszystkie dystrybucje są "gotowe"), skonfigurować i utrzymać. To tak jak gdyby równać możliwość zaspokojenia głodu w czasie klęski żywiołowej ze szwedzkim stołem na bankiecie... Wcale nie twierdzę, że nie ma i nie będzie komercyjnych wydań Linuksa, niemniej praktycznie nikt nie dostrzega lub nie chce dostrzegać tak elementarnych różnic.
Czym jest i do kogo skierowana zatem ta publikacja?
W moim mniemaniu, recenzowane tutaj wydanie stanowi swego rodzaju rozszerzoną instrukcję obsługi Raspberry Pi. Zrozumiałym dla mnie jest zatem, stosowanie przystępnego słownictwa, jak i nacisk autorów na aspekt obsługi podstaw zarówno oprogramowania, sprzętu jak i nawet wprowadzenia do hardware hackingu. Poza tym autorzy skupili się nie tylko na przedstawieniu domyślniej dystrybucji dla Raspberry Pi, jaką jest Raspbian, ale także na opisie wszelkiego rodzaju ustawień i konfiguracji.
Uważam, że przewodnik został stworzony z myślą o osobach początkujących lub wręcz nawet i takich, które nie miały nic wspólnego z systemami z rodziny GNU/Linux, bądź i miały z nimi styczność, jednak brakowało im odniesienia do kwestii struktury takiego systemu i filozofii jego obsługi jak i działania.
Pod względem proporcji, jeśli chodzi o przekazane informacje w tejże publikacji można odczuwać niedosyt jeśli chodzi o aspekty sprzętowe, niemniej jednak z drugiej strony, wszyscy wiemy jak kończą przygrube instrukcje dostarczone do elektronicznego sprzętu - zazwyczaj zarastają kurzem w szafie;)
Na koniec zaznaczę, że sam do grupy początkujących osób siebie nie zaliczam. Z systemów GNU/Linuksowych korzystam codziennie od ładnych kilku lat, tak więc być może pewne aspekty z perspektywy początkującego przeoczę, acz dodam, że "wół jeszcze nie zapomniał o tym, jak cielęciem był". Pamiętam doskonale swoje pierwsze dni, tak więc pisząc tę recenzję, obiecuję mieć ten obraz cały czas przed sobą.
Oprawa
Przejdę już do części właściwej recenzji. Tu skupię się nie tylko na samej okładce, ale również i wnętrzu. W przypadku pozycji drukowanej, mamy do czynienia z miękką, matową okładką. Niektóre elementy graficzne okładki są uszlachetnione lakierem. Lakier jest położony na tyle nierówno na rewersie okładki, iż jestem skłonny przyznać, że mamy do czynienia z kleksem, a nie lakierem wybiórczym. Mam również obiekcje do fotografii samego urządzenia - jest wyblakła z obu stron okładki.
Sama oprawa, jeśli spojrzeć pod światło, ma niezły przebieg. Widać każdą skazę. Przy okazji tych oględzin naszło mnie wrażenie, że książka była drukowana w pośpiechu, po kosztach i niedbale. Ogólnie, owszem ma wygląd, ale wrażliwość i dostrzegalność takich wad każdy ma swoją. Jest jeszcze coś, na co jedni mogą nie zwracać uwagi, innych to rozdrażni. W oryginale książka z zewnątrz kusi balansem i przestrzenią, w polskim wydaniu mamy pchli targ na ostatniej stronie samej okładki. Ech, gdzie te czasy, gdy Helion reklamował się na ostatniej strony wewnątrz książki? Ogólnie puenta wedle mnie jest taka, że książki nie są przygotowane logistycznie (może wystarczy zwykła termokurczliwa folia na każdy egzemplarz?) lub/i zastosowano wątpliwej jakości materiały.
Jeśli spojrzeć na demonstracyjne wydania elektroniczne, wygląd okładki w zarówno polskim, jak i tym oryginalnym - angielskim wydaniu, nie powala z nóg. Na kwestię okładki jednak wydaje mi się, że należy spoglądać inaczej. Drukowana pozycja w stanie spoczynku powinna moim zdaniem wyglądać, gdyż się na nią patrzy zanim weźmie się do ręki, wiąże się z tym pierwsze wrażenie. W elektronicznej wersji, okładka jest bardziej ciekawostką niźli czymś, co powinno przyciągnąć potencjalnego czytelnika-odbiorcę. Ja otwierając zazwyczaj e-booki, gnam do spisu treści, który jak dla mnie, koniecznie powinien być interaktywny.
Co by nie pisać, nie na darmo istnieje przysłowie, że "nie ocenia się książki po okładce". Przejdźmy zatem do oceny wnętrza od strony wizualnej. Będę opisywał wersję zarówno angielską jak i polską. Zaznaczę, że paradoksalnie nie miałem do czynienia z wersją angielską drukowaną, jak i polską, cyfrową. Jeśli ktoś z Was posiada którąkolwiek z wyżej wymienionych wersji, dajcie znać, wpis w ten czas uzupełnię.
Zacznę od oryginału w wersji angielskiej. Otóż przeglądając demo, można dojść do błędnego wniosku, że wersja cyfrowa angielska jest monochromatyczna, znaczy potocznie rzecz ujmując - czarno-biała. Otóż nie. Wersja angielska cyfrowa zawiera obrazy w kolorze, z drukowaną zaś, nie miałem do czynienia.
Wersja polska, drukowana jest czarno-biała, demonstracyjny plik też sugeruje, że koloru brak, niemniej jak jest z polską wersją cyfrową, niestety, tego nie powiem, gdyż jej nie widziałem.
Wersje polska i angielska pod względem składu różnią się. Przede wszystkim w polskiej wersji zrezygnowano z finezji, jaką oddawały kapitaliki, proporcje numerów stron i nagłówki w wersji angielskiej, co przekłada się na drobny minus. Pozycja w rodzimym języku charakteryzuje się zgoła innym, wedle mnie oklepanym krojem czcionek, co też rzutuje, wedle mnie, ciut ujemnie. Też odnoszę wrażenie, że wersja polska nieco mniej oddycha, akapity zdają się być bardziej skondensowane, a czcionki - drobniejsze. Tu mimo wszystko należy wziąć pod uwagę specyfikę naszego języka, zdania po przetłumaczeniu z angielskiego na polski po prostu często puchną.
Zasadniczo, pomimo, że istnieją znaczne różnice w doborze czcionek, zachowano układ z wersji angielskiej. Koncepcja layout'u została utrzymana - mamy skład jednokolumnowy, z szerokim marginesem zewnętrznym i nieco węższym - wewnętrznym. Grafiki dopasowane są do szerokości kolumn, są wyraźne, ale pod względem proporcji coś mnie kusi na stwierdzenie, że w stosunku do całości to jednak mała groteska. Zapewne mój odbiór ma umotywowanie w fakcie, że w stosunku do wersji angielskiej, pomniejszeniu uległy czcionki w wersji polskiej.
Marginesy, a światło. Wedle mnie, korzystniej byłoby przenieść światło z zewnątrz do wewnątrz i wzajemnie. Może jest to jakiś sprawdzony kanon, dla mnie od strony praktycznej, przy oprawie klejonej, szersze marginesy zewnętrzne od wewnętrznych to bluźnierstwo. W tym wypadku nie chcąc prasować książki, aby nie doprowadzić do jej rozpadu, w zasadzie wielkiego pola do popisu na rozwiązanie problemu za bardzo nie mamy. No ale ilu ludzi, tyle opinii - tu kto inny może mi zarzucić bluźnierstwo;) Podsumowując jednak wizualnie duch oryginału został przeniesiony całkiem wiernie!
Odnośnie wersji cyfrowej, angielskiej, przyznam, że nie żal jej kupować, pomimo 72 ppi, obrazy są na tyle duże, że w wypadku szalenie drobnych czcionek, po odpowiednim przeskalowaniu dokumentu, nawet najdrobniejsze czcionki na obrazkach, są czytelne. Dobrym przykładem jest rozdział opisujący Scratch. Wersji polskiej - cyfrowej, jak wspomniałem, nie widziałem, tak więc nie ocenię.
Na koniec do polskiej wersji drukowanej, znowu - się przyczepię. Nie podobają mi się kontrasty, odnoszę wrażenie, że zaoszczędzono na nafarbieniu. Wydaje mi się, że niektóre strony są bardziej nasycone farbą od innych. Niektóre obrazy, mimo wszystko, wedle mojej opinii, wymagały jednak większych kontrastów. Uwagi w ich aspekcie przytoczę przy recenzowaniu adekwatnych działów. Przyznać jednak należy, że trzymałem w ręku gorzej wydrukowane pozycje tego wydawnictwa.
Merytoryka
Przede wszystkim, zacząć od tego należy, że zarówno angielskie, jak i polskie wydanie ugryzł czas. Od momentu premiery angielskiego wydania minął ponad rok (polskiego - dwa miesiące), a w środowisku Raspberry Pi zaszło wiele, zarówno pod względem ulepszeń i zmian w repozytorium samego Rasbiana, jak i w aspekcie nowinek dotyczących peryferiów do tego urządzenia. Właśnie na dniach premierę miało GertDuino, a całkiem niedawno odświeżono moduł kamery, który już jest w stanie rejestrować obraz nawet w ciemności, co było także przyczynkiem do uproszczenia jej obsługi na poziomie programowym. Jak widać wszelkie działania wokół Raspberry Pi postępują nad wyraz dynamicznie, ciężko zatem nawet o to, aby wersja angielska podręcznika w ciągu nawet kwartału nie wymagała zmian, errat czy aktualizacji.
Przejdę teraz do najważniejszej, jak dla niektórych kwestii. Ile w wersji polskiej jest Polskiego? No cóż, tłumaczenie, przyznać należy, jest dość wierne. Techniczne słownictwo nie zostało zniekształcone, nie zauważyłem, aby przy próbach unikania powtórzeń, stosowano błędne sformułowania.
Tak wierne tłumaczenie, poza zaletami, niesie wady. Przede wszystkim, z jakiegoś względu ilustracje zostały przeniesione z angielskiego wydania, zatem nie należy się spodziewać, że zawartość przewodnika jest pełnym tłumaczeniem. W polskiej wersji nadal są stosowane angielskie pojęcia w zadaniach, a w odniesieniu do obrazków, angielskie określenia. Również rozdział o konfiguracji Raspbiana nie poprowadzi początkującego za rękę w kwestii zmian lokalizacyjnych z Angielskiego na Polski.
Czy to źle? No nie do końca, bo paradoksalnie, wgrywając obraz na kartę SD z Raspbianem, zaczynamy od angielskiego konfiguratora, angielskich ustawień, z systemem operacyjnym w całości po angielsku. Komendy, niezależnie od preferencji użytkownika co do języka w systemie, zawsze występują w języku angielskim. Można mieć żal do tłumacza zatem o to, że nie wszystko jest po polsku, niemniej warto wykazać też tu swoją wyrozumiałość, gdyż dostajemy wierne tłumaczenie, jak i jesteśmy w stanie powtórzyć wszystkie kroki opisane w przewodniku przy okazji ucząc się obsługi Raspbiana w wydaniu angielskim.
Moje spostrzeżenia i uwagi co do zawartości
Jak widać, środowisko Raspberry Pi jest całkiem dynamiczne. W jaki sposób został stworzony przewodnik zatem? Czy warto wstrzymać się i czekać na kolejne wydania? Na te pytania nie odpowiem bezpośrednio, ale przekażę w tym aspekcie swoje spostrzeżenia i przedstawię swój osobisty punkt widzenia.
I
Wedle mnie, przewodnik został stworzony aby naprowadzać. Działy stworzone są logicznie, mamy klasyczne wprowadzenie, w którym między innymi zawierają się ciekawostki sprzętowe, (które mogą zaskoczyć nawet osoby w pewnym stopniu obeznane z Raspberry Pi), aż po dział o podłączeniu R-Pi oraz jego początkowej konfiguracji. Opisany jest sposób na łączenie do sieci bezprzewodowej, niemniej posiadacze samych modemów 3G/HSDPA nie znajdą dla siebie informacji.
Przedstawiony jest również sposób flashingu karty SD, jednak w opisie nie zostały wyjaśnione znaczenia parametrów wprowadzanej komendy. Może to wynikać z faktu, że książka ma formułę postępową, znaczy czytelnik jest początkowo zaznajamiany z najprostszymi praktykami, aby na podstawie zdobytej wiedzy, wraz kolejnymi rozdziałami, podnosić powoli wymagania względem umiejętności czytelnika.
II
W dalszej części opisywany jest sposób obsługi Raspbiana, naturalnie nie brakuje odniesień i analogii do samego Debiana, tak więc wiedza zapewne w znacznej mierze nie zatraci szybko na aktualności, jak i można tu mówić o pewnej uniwersalności, jaką ona może przynosić. Na początku tego rozdziału są omówione zagadnienia, bez znajomości których, ciężko mówić o racjonalnym czy świadomym korzystaniu z systemu GNU/Linux.
Na dzień dobry więc mamy wyłożone definicje m.in. o systemach plików, partycjach, powłokach czy GRUB'ie. Nie brakuje listy z deskrypcją najbardziej podstawowych komend. Po przedstawieniu powyższych aspektów opisany jest Raspbian, LXDE i oprogramowanie z nimi dostarczane. W dalszej kolejności opisywane jest tworzenie konta i nadawanie uprawnień. Przedstawiona została również struktura katalogów, poruszona została także kwestia układu fizycznego partycji, by ostatecznie dobrnąć do sposobu na instalowanie, usuwanie i aktualizację oprogramowania.
III
Kolejno opisane są diagnostyka i rozwiązywanie problemów. Omówione są tu najczęściej przedstawiane problemy, z rozwiązaniem których zwracali się także czytelnicy DP w blogowych komentarzach;) Są to problemy powiązane z myszą i klawiaturą, perypetie z zasilaniem, diagnostyka wyświetlanego obrazu, kłopoty związane z uruchamianiem oraz szczegóły w temacie konfiguracji sieci przewodowej. Rozdział zamyka często niezauważony wśród społeczności temat kernela awaryjnego.
IV
Temat konfiguracji kart sieciowych przewodowych, jak i bezprzewodowych jest dość świetnie opisany, jak dla początkujących na szczęście dość wyczerpująco. Sporo skupienia pochłonął rozdział o adapterach bezprzewodowych, gdzie opisany jest sposób na instalację firmware'u bez dostępu do internetu. Warto tu mieć na uwadze, że ze względu na specyfikę LXDE autorzy zrezygnowali z opisywania graficznych konfiguratorów, tak więc z tego względu opis czynności oparty jest o terminal. Świetny przykład na to, że czarne okna nie gryzą, a niektóre czynności po stokroć można wykonać szybciej niźli w GUI.
Opis konfiguracji przewodowej karty sieciowej jest zdecydowanie krótszy, ale kompletny, uwzględnia konfigurację DNS. Solą w oku jest absolutnie zignorowana w całej publikacji tematyka konfiguracji modemów HSDPA/3G. Domyślam się przyczyny, niemniej niektórzy mogą nie zrozumieć dlaczego temat w podręczniku nie został podjęty. W takim przypadku - jak zawsze - można odszukać pożądane informacje w sieci, niemniej niektórzy mogą mieć tu problem z dostępnością do polskiego materiału. W takich wypadkach polecam udział w dyskusji na forum Dobrych Programów, forum Picoboard.pl czy forum R-Pi.pl. Zamiast instalacji bezpośredniej takiego modemu, można także przemyśleć zakup routera obsługującego takie urządzenia.
V
Rozdział o obrazach z systemem operacyjnym i partycjonowaniu został potraktowany poważnie. Opisany jest manualny podział karty SD na partycje od podstaw w systemie GNU/Linux, przeczytamy o automatycznym jak i manualnym rozszerzaniu istniejącej partycji. Partycjonowanie przy użyciu graficznego narzędzia GParted zostało przedstawione na przykładzie całkiem lekkiej dystrybucji, która na szczęście mi nie umknęła wcześniej uwadze - Parted Magic. Podjęty jest temat przenoszenia swojego systemu operacyjnego na większą kartę. Uwzględnione są tu różne systemy operacyjne.
VI
Temat konfiguracji jakiejkolwiek dystrybucji wiąże się najczęściej z krwią, potem i łzami w komentarzach definicyjnego ZU. Czytelnik dowie się zatem m.in., że w R-Pi próżno szukać BIOSu, przy okazji opisu poszczególnych konfiguracji, zostanie także przemycona nam wiedza w postaci możliwości nie tylko procesora multimedialnego, ale całego SoC'a w ogólności, a nawet spodziewać się należy fragmentu o ustawieniu napięć. Świetny fragment, w którym autorzy popełnili pełen terror na leniach patentowanych czy osobnikach bez ambicji;)
VII
Dalej przyjdzie nam przeczytać o Raspberry Pi w zastosowaniu domowym i serwerowym. Co do rozdziału o multimediach, można być spokojnym, co prawda od tego czasu, jeśli chodzi o XBMC zaszedł znaczny postęp we względzie wydajnościowym tego odtwarzacza, niemniej pozostawiając domyślną skórę (Confluence), bez przeszkód przebrniemy przez rozdział. Nawiążę tu do oprawy graficznej samego podręcznika. Na wydruku obrazy są przesadnie ciemne, w półmroku nie dopatrzymy się absolutnie niczego. Fakt, faktem, skóra Confluence jest z natury ciemna, niemniej graficy mając świadomość, że będzie to monochrom, powinni coś zrobić z kontrastem przed oddaniem przewodnika do druku.
VIII
Rozdział o usługach chmurowych, OpenOffice i GIMPie jest już nieco leciwy, moim zdaniem lepiej ze sklepu R-Pi pobrać LibreOffice, który został zoptymalizowany i szybciej startuje jak i sprawniej działa, usługi chmurowe - wiadomo, żaden z dostawców nie chce stać w miejscu i zapewne zmiany są wprowadzane dynamicznie.
IX
O pracy ze stosem LAMP, zdobyć wiedzy można zaskakująco niewiele. Opisana jest instalacja rzeczonego stosu wprost z repozytorium, to samo dotyczy także instalacji Wordpress'a. No cóż, jestem w stanie zrozumieć, że to przewodnik dla początkujących, niemniej w tym rozdziale autorzy wedle mnie już powinni na czytelniku wymusić nieco więcej inwencji. Niestety, widać im samym inwencji zabrakło bo nie brakuje naprawdę skalowalnych projektów serwerowych, które powstają na Raspberry Pi jak grzyby po deszczu. Wybór pada głównie na R-Pi często ze względów ambicjonalnych samych autorów projektu, w pogoni za często daleko idącą wydajnością i optymalizacjami na słabym sprzęcie. Z drugiej strony przy takim podejściu autorów przewodnika kryje się też pewna uznana praktyka - oprogramowanie w ramach repozytorium można uznawać za względnie zaufane, niemniej wykraczanie poza granice repozytorium, wiąże się zawsze z pewnym ryzykiem.
X & XI
Wprowadzenie do Scratch'a i Python'a raczej długo nie stracą na aktualności. Jeśli chodzi o ten przewodnik, podejmowana jest tematyka samych podstaw, w Raspbianie domyślnie dostarczane są niezbędne narzędzia do obu powyższych, tak więc pozostaje przysiąść i zabrać się za programowanie. Byłbym niesprawiedliwy, gdybym napisał, że czytelnika czeka niewiele więcej poza konwencjonalnym "hello world". Przed nim stoi niepowtarzalna szansa na napisanie pierwszej własnej gry - "Węża";) W tym samym rozdziale można nauczyć się podstaw programowania jeśli chodzi o obsługę sieci w Python'ie.
Rozdział ze Scratch'em chyba już nie może być bardziej atrakcyjny dla młodych (choć nie tylko) adeptów programowania. Czytając spis treści, fascynacja rośnie niczym napięcie w filmach Hitchcocka. Co prawda zaczynamy od oklepanego "Hello Kitty" (;P), niemniej później kontynuujemy naukę z wykorzystaniem dźwięku, przez stworzenie prostej gry, po interakcję z sensorami, a nawet podstawy robotyki z klockami LEGO!
XII
Zagadnienie hardware hackingu jest jednym z najobszerniejszych w podręczniku. Rozpoczyna się od opisu najbardziej podstawowych komponentów i przedstawieniu przydatnych narzędzi. Poruszona jest tematyka oznaczeń rezystorów, niemniej zdając się wyłącznie na przewodnik, ich rozpoznanie nie przyjdzie łatwo, bowiem rezystory odróżniają się pomiędzy sobą kolorami, a drukowany podręcznik, jak już wspomniałem, jest monochromatyczny.
Część podręcznika, w którym opisane jest GPIO jest zdecydowanie już leciwa. Co prawda wiele w nim wszelkiego rodzaju ostrzeżeń, niemniej nigdzie nie uwzględniony jest fakt, że nowsze modele R-Pi różnią się jeśli chodzi o rozmieszczenie pinów w GPIO od tych opisanych w przewodniku, w wyniku czego, mając egzemplarz urządzenia z innym rozkładem pinów, można niepoprawnie podłączyć przewody, w konsekwencji czego należy się spodziewać scenariuszy opisywanych w ramkach. Przed praktykowaniem ze sprzętem, zalecam zatem rozszerzenie teoretycznych horyzontów we względzie istniejących wersji Raspberry Pi celem zidentyfikowania swojego egzemplarza w kwestii rozkładu pinów w GPIO. W tym rozdziale znajdziemy informacje nt. instalacji i przykłady wykorzystania biblioteki GPIO w Python'ie .
XIII
Fragment przewodnika o płytkach rozszerzających uważam za wystarczający. Pomimo faktu, że wiele można napisać, wiele można dodać, wiele się zmieniło, jest całkiem dobrym punktem zaczepienia nawet dla kompletnych nowicjuszy-początkujących. Na koniec czytelnik jest zapoznany z podstawowymi technikami lutowania.
Kupić teraz czy czekać na kolejną edycję?
Co do oczekiwania na wznowione wydanie w języku polskim - nie wiem sam, czy w ogóle i jeśli tak, to kiedy, miałaby nastąpić aktualizacja tejże publikacji. Jak wspomniałem - pierwsze wydanie polskiej edycji tego przewodnika miała premierę 7 października 2013 roku. Biorąc pod uwagę, że przyszło nam czekać rok na wersję polską, nie znając angielskiego, można spodziewać się podobnego obrotu sprawy, w przypadku kolejnych wydań przewodnika.
Pierwsza edycja przewodnika w wydaniu angielskim miała premierę 14 września 2012 r., niemniej już jest wydana (2 grudnia 2013) druga edycja tego tytułu. Najnowsze wydanie jest wzbogacone między innymi o opis nowych możliwości wywodzących się z zastosowania kamery, prezentację sklepu z aplikacjami oraz jest podjęta tematyka oprogramowania upraszczającego dobór jak i obsługę dostępnych systemów operacyjnych - New Out Of Box Software.
Tym, którzy się obawiają się zdezaktualizowanego materiału w polskim przewodniku, podpowiem, że można pobrać obraz Raspbiana z okresu, w którym powstał pierwszy przewodnik. Tak więc można nawet i dziś pracować z podręcznikową wersją dystrybucji Raspbiana.
Reasumując, moim zdaniem jeśli ktoś rozważa zakup przewodnika o Raspberry Pi, powinien mieć na względzie fakt, że w obecnej chwili prowadzone są prace nad Waylandem/Westonem na potrzeby Raspberry Pi. W zasadzie w tym przypadku będzie można mówić o rewolucji, niemniej i tak fakt ten będzie solidnym przyczynkiem na jeszcze kolejne wydanie przewodnika.
Przewodnik, jak deklaruje wydawca, cieszy się nie mniejszym zainteresowaniem niźli samo urządzenie. Całkiem niedawno na liście bestsellerów zajmował dość długo drugie, a w tej chwili jedenaste miejsce. Jeśli wierzyć w taki wynik, wysnuwa się wniosek, że jednak Polacy nie chcą być z tyłu za zachodnimi sąsiadami. Szkoda, że Ministerstwo Edukacji pomimo nieprzychylnego wizerunku wśród obywateli, w tak istotnej dziedzinie, jaką jest IT, zapycha naszą młodzież wiedzą sprzed dekady. Uważam, że powstało wiele ciekawych i nowoczesnych projektów edukacyjnych na platformie Raspberry Pi. Myślę, że komentarze co do jednej ze szkolnych pozycji, mówią za siebie. Czy naprawdę tak wiele wysiłku i pieniędzy kosztuje tłumaczenie wartościowych projektów, jak i wdrożenie tych urządzeń do polskich szkół?
Kryteria oceny
Zanim przejdę do właściwej części tekstu, jaką jest recenzja, myślę, że należy się pewne sprostowanie. Wiadomo, że każda książka dedykowana jest pewnej publiczności, konkretnemu odbiorcy. Absolutnie nie jestem przekonany, że pewne odgórne założenia w przypadku większości blogowych recenzji mają jakikolwiek sens. Nie wydaje mi się, że dany przedmiot/soft/cokolwiek, zawsze odgórnie jest przeznaczane dla wszystkich. Stąd też, mając tenże aspekt na uwadze, wychodzę z założenia, że pod konkretnym kątem, dana publikacja winna być oceniana.
Częstokroć recenzujący są skłonni do porównań, które niestety, niejednokrotnie są dość, że absurdalne, to i nie na miejscu. Przykładowo istnieje w sieci niezliczona ilość w porównań winda:GNU/Linux. No jest to absurdalne same w sobie, bowiem jak można zestawiać gotowy produkt z dystrybucją, którą w zasadzie należy sobie samemu wybudować (mowa także o aspekcie sprzętowym; poza tym nie wszystkie dystrybucje są "gotowe"), skonfigurować i utrzymać. To tak jak gdyby równać możliwość zaspokojenia głodu w czasie klęski żywiołowej ze szwedzkim stołem na bankiecie... Wcale nie twierdzę, że nie ma i nie będzie komercyjnych wydań Linuksa, niemniej praktycznie nikt nie dostrzega lub nie chce dostrzegać tak elementarnych różnic.
Czym jest i do kogo skierowana zatem ta publikacja?
W moim mniemaniu, recenzowane tutaj wydanie stanowi swego rodzaju rozszerzoną instrukcję obsługi Raspberry Pi. Zrozumiałym dla mnie jest zatem, stosowanie przystępnego słownictwa, jak i nacisk autorów na aspekt obsługi podstaw zarówno oprogramowania, sprzętu jak i nawet wprowadzenia do hardware hackingu. Poza tym autorzy skupili się nie tylko na przedstawieniu domyślniej dystrybucji dla Raspberry Pi, jaką jest Raspbian, ale także na opisie wszelkiego rodzaju ustawień i konfiguracji.
Uważam, że przewodnik został stworzony z myślą o osobach początkujących lub wręcz nawet i takich, które nie miały nic wspólnego z systemami z rodziny GNU/Linux, bądź i miały z nimi styczność, jednak brakowało im odniesienia do kwestii struktury takiego systemu i filozofii jego obsługi jak i działania.
Pod względem proporcji, jeśli chodzi o przekazane informacje w tejże publikacji można odczuwać niedosyt jeśli chodzi o aspekty sprzętowe, niemniej jednak z drugiej strony, wszyscy wiemy jak kończą przygrube instrukcje dostarczone do elektronicznego sprzętu - zazwyczaj zarastają kurzem w szafie;)
Na koniec zaznaczę, że sam do grupy początkujących osób siebie nie zaliczam. Z systemów GNU/Linuksowych korzystam codziennie od ładnych kilku lat, tak więc być może pewne aspekty z perspektywy początkującego przeoczę, acz dodam, że "wół jeszcze nie zapomniał o tym, jak cielęciem był". Pamiętam doskonale swoje pierwsze dni, tak więc pisząc tę recenzję, obiecuję mieć ten obraz cały czas przed sobą.
Oprawa
Przejdę już do części właściwej recenzji. Tu skupię się nie tylko na samej okładce, ale również i wnętrzu. W przypadku pozycji drukowanej, mamy do czynienia z miękką, matową okładką. Niektóre elementy graficzne okładki są uszlachetnione lakierem. Lakier jest położony na tyle nierówno na rewersie okładki, iż jestem skłonny przyznać, że mamy do czynienia z kleksem, a nie lakierem wybiórczym. Mam również obiekcje do fotografii samego urządzenia - jest wyblakła z obu stron okładki.
Sama oprawa, jeśli spojrzeć pod światło, ma niezły przebieg. Widać każdą skazę. Przy okazji tych oględzin naszło mnie wrażenie, że książka była drukowana w pośpiechu, po kosztach i niedbale. Ogólnie, owszem ma wygląd, ale wrażliwość i dostrzegalność takich wad każdy ma swoją. Jest jeszcze coś, na co jedni mogą nie zwracać uwagi, innych to rozdrażni. W oryginale książka z zewnątrz kusi balansem i przestrzenią, w polskim wydaniu mamy pchli targ na ostatniej stronie samej okładki. Ech, gdzie te czasy, gdy Helion reklamował się na ostatniej strony wewnątrz książki? Ogólnie puenta wedle mnie jest taka, że książki nie są przygotowane logistycznie (może wystarczy zwykła termokurczliwa folia na każdy egzemplarz?) lub/i zastosowano wątpliwej jakości materiały.
Jeśli spojrzeć na demonstracyjne wydania elektroniczne, wygląd okładki w zarówno polskim, jak i tym oryginalnym - angielskim wydaniu, nie powala z nóg. Na kwestię okładki jednak wydaje mi się, że należy spoglądać inaczej. Drukowana pozycja w stanie spoczynku powinna moim zdaniem wyglądać, gdyż się na nią patrzy zanim weźmie się do ręki, wiąże się z tym pierwsze wrażenie. W elektronicznej wersji, okładka jest bardziej ciekawostką niźli czymś, co powinno przyciągnąć potencjalnego czytelnika-odbiorcę. Ja otwierając zazwyczaj e-booki, gnam do spisu treści, który jak dla mnie, koniecznie powinien być interaktywny.
Co by nie pisać, nie na darmo istnieje przysłowie, że "nie ocenia się książki po okładce". Przejdźmy zatem do oceny wnętrza od strony wizualnej. Będę opisywał wersję zarówno angielską jak i polską. Zaznaczę, że paradoksalnie nie miałem do czynienia z wersją angielską drukowaną, jak i polską, cyfrową. Jeśli ktoś z Was posiada którąkolwiek z wyżej wymienionych wersji, dajcie znać, wpis w ten czas uzupełnię.
Zacznę od oryginału w wersji angielskiej. Otóż przeglądając demo, można dojść do błędnego wniosku, że wersja cyfrowa angielska jest monochromatyczna, znaczy potocznie rzecz ujmując - czarno-biała. Otóż nie. Wersja angielska cyfrowa zawiera obrazy w kolorze, z drukowaną zaś, nie miałem do czynienia.
Wersja polska, drukowana jest czarno-biała, demonstracyjny plik też sugeruje, że koloru brak, niemniej jak jest z polską wersją cyfrową, niestety, tego nie powiem, gdyż jej nie widziałem.
Wersje polska i angielska pod względem składu różnią się. Przede wszystkim w polskiej wersji zrezygnowano z finezji, jaką oddawały kapitaliki, proporcje numerów stron i nagłówki w wersji angielskiej, co przekłada się na drobny minus. Pozycja w rodzimym języku charakteryzuje się zgoła innym, wedle mnie oklepanym krojem czcionek, co też rzutuje, wedle mnie, ciut ujemnie. Też odnoszę wrażenie, że wersja polska nieco mniej oddycha, akapity zdają się być bardziej skondensowane, a czcionki - drobniejsze. Tu mimo wszystko należy wziąć pod uwagę specyfikę naszego języka, zdania po przetłumaczeniu z angielskiego na polski po prostu często puchną.
Zasadniczo, pomimo, że istnieją znaczne różnice w doborze czcionek, zachowano układ z wersji angielskiej. Koncepcja layout'u została utrzymana - mamy skład jednokolumnowy, z szerokim marginesem zewnętrznym i nieco węższym - wewnętrznym. Grafiki dopasowane są do szerokości kolumn, są wyraźne, ale pod względem proporcji coś mnie kusi na stwierdzenie, że w stosunku do całości to jednak mała groteska. Zapewne mój odbiór ma umotywowanie w fakcie, że w stosunku do wersji angielskiej, pomniejszeniu uległy czcionki w wersji polskiej.
Marginesy, a światło. Wedle mnie, korzystniej byłoby przenieść światło z zewnątrz do wewnątrz i wzajemnie. Może jest to jakiś sprawdzony kanon, dla mnie od strony praktycznej, przy oprawie klejonej, szersze marginesy zewnętrzne od wewnętrznych to bluźnierstwo. W tym wypadku nie chcąc prasować książki, aby nie doprowadzić do jej rozpadu, w zasadzie wielkiego pola do popisu na rozwiązanie problemu za bardzo nie mamy. No ale ilu ludzi, tyle opinii - tu kto inny może mi zarzucić bluźnierstwo;) Podsumowując jednak wizualnie duch oryginału został przeniesiony całkiem wiernie!
Odnośnie wersji cyfrowej, angielskiej, przyznam, że nie żal jej kupować, pomimo 72 ppi, obrazy są na tyle duże, że w wypadku szalenie drobnych czcionek, po odpowiednim przeskalowaniu dokumentu, nawet najdrobniejsze czcionki na obrazkach, są czytelne. Dobrym przykładem jest rozdział opisujący Scratch. Wersji polskiej - cyfrowej, jak wspomniałem, nie widziałem, tak więc nie ocenię.
Na koniec do polskiej wersji drukowanej, znowu - się przyczepię. Nie podobają mi się kontrasty, odnoszę wrażenie, że zaoszczędzono na nafarbieniu. Wydaje mi się, że niektóre strony są bardziej nasycone farbą od innych. Niektóre obrazy, mimo wszystko, wedle mojej opinii, wymagały jednak większych kontrastów. Uwagi w ich aspekcie przytoczę przy recenzowaniu adekwatnych działów. Przyznać jednak należy, że trzymałem w ręku gorzej wydrukowane pozycje tego wydawnictwa.
Merytoryka
Przede wszystkim, zacząć od tego należy, że zarówno angielskie, jak i polskie wydanie ugryzł czas. Od momentu premiery angielskiego wydania minął ponad rok (polskiego - dwa miesiące), a w środowisku Raspberry Pi zaszło wiele, zarówno pod względem ulepszeń i zmian w repozytorium samego Rasbiana, jak i w aspekcie nowinek dotyczących peryferiów do tego urządzenia. Właśnie na dniach premierę miało GertDuino, a całkiem niedawno odświeżono moduł kamery, który już jest w stanie rejestrować obraz nawet w ciemności, co było także przyczynkiem do uproszczenia jej obsługi na poziomie programowym. Jak widać wszelkie działania wokół Raspberry Pi postępują nad wyraz dynamicznie, ciężko zatem nawet o to, aby wersja angielska podręcznika w ciągu nawet kwartału nie wymagała zmian, errat czy aktualizacji.
Przejdę teraz do najważniejszej, jak dla niektórych kwestii. Ile w wersji polskiej jest Polskiego? No cóż, tłumaczenie, przyznać należy, jest dość wierne. Techniczne słownictwo nie zostało zniekształcone, nie zauważyłem, aby przy próbach unikania powtórzeń, stosowano błędne sformułowania.
Tak wierne tłumaczenie, poza zaletami, niesie wady. Przede wszystkim, z jakiegoś względu ilustracje zostały przeniesione z angielskiego wydania, zatem nie należy się spodziewać, że zawartość przewodnika jest pełnym tłumaczeniem. W polskiej wersji nadal są stosowane angielskie pojęcia w zadaniach, a w odniesieniu do obrazków, angielskie określenia. Również rozdział o konfiguracji Raspbiana nie poprowadzi początkującego za rękę w kwestii zmian lokalizacyjnych z Angielskiego na Polski.
Czy to źle? No nie do końca, bo paradoksalnie, wgrywając obraz na kartę SD z Raspbianem, zaczynamy od angielskiego konfiguratora, angielskich ustawień, z systemem operacyjnym w całości po angielsku. Komendy, niezależnie od preferencji użytkownika co do języka w systemie, zawsze występują w języku angielskim. Można mieć żal do tłumacza zatem o to, że nie wszystko jest po polsku, niemniej warto wykazać też tu swoją wyrozumiałość, gdyż dostajemy wierne tłumaczenie, jak i jesteśmy w stanie powtórzyć wszystkie kroki opisane w przewodniku przy okazji ucząc się obsługi Raspbiana w wydaniu angielskim.
Moje spostrzeżenia i uwagi co do zawartości
Jak widać, środowisko Raspberry Pi jest całkiem dynamiczne. W jaki sposób został stworzony przewodnik zatem? Czy warto wstrzymać się i czekać na kolejne wydania? Na te pytania nie odpowiem bezpośrednio, ale przekażę w tym aspekcie swoje spostrzeżenia i przedstawię swój osobisty punkt widzenia.
I
Wedle mnie, przewodnik został stworzony aby naprowadzać. Działy stworzone są logicznie, mamy klasyczne wprowadzenie, w którym między innymi zawierają się ciekawostki sprzętowe, (które mogą zaskoczyć nawet osoby w pewnym stopniu obeznane z Raspberry Pi), aż po dział o podłączeniu R-Pi oraz jego początkowej konfiguracji. Opisany jest sposób na łączenie do sieci bezprzewodowej, niemniej posiadacze samych modemów 3G/HSDPA nie znajdą dla siebie informacji.
Przedstawiony jest również sposób flashingu karty SD, jednak w opisie nie zostały wyjaśnione znaczenia parametrów wprowadzanej komendy. Może to wynikać z faktu, że książka ma formułę postępową, znaczy czytelnik jest początkowo zaznajamiany z najprostszymi praktykami, aby na podstawie zdobytej wiedzy, wraz kolejnymi rozdziałami, podnosić powoli wymagania względem umiejętności czytelnika.
II
W dalszej części opisywany jest sposób obsługi Raspbiana, naturalnie nie brakuje odniesień i analogii do samego Debiana, tak więc wiedza zapewne w znacznej mierze nie zatraci szybko na aktualności, jak i można tu mówić o pewnej uniwersalności, jaką ona może przynosić. Na początku tego rozdziału są omówione zagadnienia, bez znajomości których, ciężko mówić o racjonalnym czy świadomym korzystaniu z systemu GNU/Linux.
Na dzień dobry więc mamy wyłożone definicje m.in. o systemach plików, partycjach, powłokach czy GRUB'ie. Nie brakuje listy z deskrypcją najbardziej podstawowych komend. Po przedstawieniu powyższych aspektów opisany jest Raspbian, LXDE i oprogramowanie z nimi dostarczane. W dalszej kolejności opisywane jest tworzenie konta i nadawanie uprawnień. Przedstawiona została również struktura katalogów, poruszona została także kwestia układu fizycznego partycji, by ostatecznie dobrnąć do sposobu na instalowanie, usuwanie i aktualizację oprogramowania.
III
Kolejno opisane są diagnostyka i rozwiązywanie problemów. Omówione są tu najczęściej przedstawiane problemy, z rozwiązaniem których zwracali się także czytelnicy DP w blogowych komentarzach;) Są to problemy powiązane z myszą i klawiaturą, perypetie z zasilaniem, diagnostyka wyświetlanego obrazu, kłopoty związane z uruchamianiem oraz szczegóły w temacie konfiguracji sieci przewodowej. Rozdział zamyka często niezauważony wśród społeczności temat kernela awaryjnego.
IV
Temat konfiguracji kart sieciowych przewodowych, jak i bezprzewodowych jest dość świetnie opisany, jak dla początkujących na szczęście dość wyczerpująco. Sporo skupienia pochłonął rozdział o adapterach bezprzewodowych, gdzie opisany jest sposób na instalację firmware'u bez dostępu do internetu. Warto tu mieć na uwadze, że ze względu na specyfikę LXDE autorzy zrezygnowali z opisywania graficznych konfiguratorów, tak więc z tego względu opis czynności oparty jest o terminal. Świetny przykład na to, że czarne okna nie gryzą, a niektóre czynności po stokroć można wykonać szybciej niźli w GUI.
Opis konfiguracji przewodowej karty sieciowej jest zdecydowanie krótszy, ale kompletny, uwzględnia konfigurację DNS. Solą w oku jest absolutnie zignorowana w całej publikacji tematyka konfiguracji modemów HSDPA/3G. Domyślam się przyczyny, niemniej niektórzy mogą nie zrozumieć dlaczego temat w podręczniku nie został podjęty. W takim przypadku - jak zawsze - można odszukać pożądane informacje w sieci, niemniej niektórzy mogą mieć tu problem z dostępnością do polskiego materiału. W takich wypadkach polecam udział w dyskusji na forum Dobrych Programów, forum Picoboard.pl czy forum R-Pi.pl. Zamiast instalacji bezpośredniej takiego modemu, można także przemyśleć zakup routera obsługującego takie urządzenia.
V
Rozdział o obrazach z systemem operacyjnym i partycjonowaniu został potraktowany poważnie. Opisany jest manualny podział karty SD na partycje od podstaw w systemie GNU/Linux, przeczytamy o automatycznym jak i manualnym rozszerzaniu istniejącej partycji. Partycjonowanie przy użyciu graficznego narzędzia GParted zostało przedstawione na przykładzie całkiem lekkiej dystrybucji, która na szczęście mi nie umknęła wcześniej uwadze - Parted Magic. Podjęty jest temat przenoszenia swojego systemu operacyjnego na większą kartę. Uwzględnione są tu różne systemy operacyjne.
VI
Temat konfiguracji jakiejkolwiek dystrybucji wiąże się najczęściej z krwią, potem i łzami w komentarzach definicyjnego ZU. Czytelnik dowie się zatem m.in., że w R-Pi próżno szukać BIOSu, przy okazji opisu poszczególnych konfiguracji, zostanie także przemycona nam wiedza w postaci możliwości nie tylko procesora multimedialnego, ale całego SoC'a w ogólności, a nawet spodziewać się należy fragmentu o ustawieniu napięć. Świetny fragment, w którym autorzy popełnili pełen terror na leniach patentowanych czy osobnikach bez ambicji;)
VII
Dalej przyjdzie nam przeczytać o Raspberry Pi w zastosowaniu domowym i serwerowym. Co do rozdziału o multimediach, można być spokojnym, co prawda od tego czasu, jeśli chodzi o XBMC zaszedł znaczny postęp we względzie wydajnościowym tego odtwarzacza, niemniej pozostawiając domyślną skórę (Confluence), bez przeszkód przebrniemy przez rozdział. Nawiążę tu do oprawy graficznej samego podręcznika. Na wydruku obrazy są przesadnie ciemne, w półmroku nie dopatrzymy się absolutnie niczego. Fakt, faktem, skóra Confluence jest z natury ciemna, niemniej graficy mając świadomość, że będzie to monochrom, powinni coś zrobić z kontrastem przed oddaniem przewodnika do druku.
VIII
Rozdział o usługach chmurowych, OpenOffice i GIMPie jest już nieco leciwy, moim zdaniem lepiej ze sklepu R-Pi pobrać LibreOffice, który został zoptymalizowany i szybciej startuje jak i sprawniej działa, usługi chmurowe - wiadomo, żaden z dostawców nie chce stać w miejscu i zapewne zmiany są wprowadzane dynamicznie.
IX
O pracy ze stosem LAMP, zdobyć wiedzy można zaskakująco niewiele. Opisana jest instalacja rzeczonego stosu wprost z repozytorium, to samo dotyczy także instalacji Wordpress'a. No cóż, jestem w stanie zrozumieć, że to przewodnik dla początkujących, niemniej w tym rozdziale autorzy wedle mnie już powinni na czytelniku wymusić nieco więcej inwencji. Niestety, widać im samym inwencji zabrakło bo nie brakuje naprawdę skalowalnych projektów serwerowych, które powstają na Raspberry Pi jak grzyby po deszczu. Wybór pada głównie na R-Pi często ze względów ambicjonalnych samych autorów projektu, w pogoni za często daleko idącą wydajnością i optymalizacjami na słabym sprzęcie. Z drugiej strony przy takim podejściu autorów przewodnika kryje się też pewna uznana praktyka - oprogramowanie w ramach repozytorium można uznawać za względnie zaufane, niemniej wykraczanie poza granice repozytorium, wiąże się zawsze z pewnym ryzykiem.
X & XI
Wprowadzenie do Scratch'a i Python'a raczej długo nie stracą na aktualności. Jeśli chodzi o ten przewodnik, podejmowana jest tematyka samych podstaw, w Raspbianie domyślnie dostarczane są niezbędne narzędzia do obu powyższych, tak więc pozostaje przysiąść i zabrać się za programowanie. Byłbym niesprawiedliwy, gdybym napisał, że czytelnika czeka niewiele więcej poza konwencjonalnym "hello world". Przed nim stoi niepowtarzalna szansa na napisanie pierwszej własnej gry - "Węża";) W tym samym rozdziale można nauczyć się podstaw programowania jeśli chodzi o obsługę sieci w Python'ie.
Rozdział ze Scratch'em chyba już nie może być bardziej atrakcyjny dla młodych (choć nie tylko) adeptów programowania. Czytając spis treści, fascynacja rośnie niczym napięcie w filmach Hitchcocka. Co prawda zaczynamy od oklepanego "Hello Kitty" (;P), niemniej później kontynuujemy naukę z wykorzystaniem dźwięku, przez stworzenie prostej gry, po interakcję z sensorami, a nawet podstawy robotyki z klockami LEGO!
XII
Zagadnienie hardware hackingu jest jednym z najobszerniejszych w podręczniku. Rozpoczyna się od opisu najbardziej podstawowych komponentów i przedstawieniu przydatnych narzędzi. Poruszona jest tematyka oznaczeń rezystorów, niemniej zdając się wyłącznie na przewodnik, ich rozpoznanie nie przyjdzie łatwo, bowiem rezystory odróżniają się pomiędzy sobą kolorami, a drukowany podręcznik, jak już wspomniałem, jest monochromatyczny.
Część podręcznika, w którym opisane jest GPIO jest zdecydowanie już leciwa. Co prawda wiele w nim wszelkiego rodzaju ostrzeżeń, niemniej nigdzie nie uwzględniony jest fakt, że nowsze modele R-Pi różnią się jeśli chodzi o rozmieszczenie pinów w GPIO od tych opisanych w przewodniku, w wyniku czego, mając egzemplarz urządzenia z innym rozkładem pinów, można niepoprawnie podłączyć przewody, w konsekwencji czego należy się spodziewać scenariuszy opisywanych w ramkach. Przed praktykowaniem ze sprzętem, zalecam zatem rozszerzenie teoretycznych horyzontów we względzie istniejących wersji Raspberry Pi celem zidentyfikowania swojego egzemplarza w kwestii rozkładu pinów w GPIO. W tym rozdziale znajdziemy informacje nt. instalacji i przykłady wykorzystania biblioteki GPIO w Python'ie .
XIII
Fragment przewodnika o płytkach rozszerzających uważam za wystarczający. Pomimo faktu, że wiele można napisać, wiele można dodać, wiele się zmieniło, jest całkiem dobrym punktem zaczepienia nawet dla kompletnych nowicjuszy-początkujących. Na koniec czytelnik jest zapoznany z podstawowymi technikami lutowania.
Kupić teraz czy czekać na kolejną edycję?
Co do oczekiwania na wznowione wydanie w języku polskim - nie wiem sam, czy w ogóle i jeśli tak, to kiedy, miałaby nastąpić aktualizacja tejże publikacji. Jak wspomniałem - pierwsze wydanie polskiej edycji tego przewodnika miała premierę 7 października 2013 roku. Biorąc pod uwagę, że przyszło nam czekać rok na wersję polską, nie znając angielskiego, można spodziewać się podobnego obrotu sprawy, w przypadku kolejnych wydań przewodnika.
Pierwsza edycja przewodnika w wydaniu angielskim miała premierę 14 września 2012 r., niemniej już jest wydana (2 grudnia 2013) druga edycja tego tytułu. Najnowsze wydanie jest wzbogacone między innymi o opis nowych możliwości wywodzących się z zastosowania kamery, prezentację sklepu z aplikacjami oraz jest podjęta tematyka oprogramowania upraszczającego dobór jak i obsługę dostępnych systemów operacyjnych - New Out Of Box Software.
Tym, którzy się obawiają się zdezaktualizowanego materiału w polskim przewodniku, podpowiem, że można pobrać obraz Raspbiana z okresu, w którym powstał pierwszy przewodnik. Tak więc można nawet i dziś pracować z podręcznikową wersją dystrybucji Raspbiana.
Reasumując, moim zdaniem jeśli ktoś rozważa zakup przewodnika o Raspberry Pi, powinien mieć na względzie fakt, że w obecnej chwili prowadzone są prace nad Waylandem/Westonem na potrzeby Raspberry Pi. W zasadzie w tym przypadku będzie można mówić o rewolucji, niemniej i tak fakt ten będzie solidnym przyczynkiem na jeszcze kolejne wydanie przewodnika.
dobreprogramy.pl 2013-12-30
Ujęcia ze smakiem. Kulisy fotografii kulinarnej i stylizacji dań
Autorka książki Ujęcia ze smakiem Helene Dujardin to doskonały przykład na to, że dobrym fotografem nie zostaje się ot tak. W tym zawodzie równie ważne jest to czy umiemy się posługiwać aparatem fotograficznym, jak i to co w życiu robimy. Pochodząca z Francji, mieszkająca w USA pracowała w znanej restauracji jako mistrz cukiernictwa. Swoją pasją dzieliła się na blogu i w sposób naturalny fotografowała swoje dania. Z czasem przerodziło się to w zawód. Zrozumienie fotografowanych tematów pozwala jej dotknąć sedna sprawy i sprawić że fotografie stają się tysiącem słów, mówiących ciekawie do widza.
Sama książka traktuje właśnie o fotografowaniu żywności, w szczególności jak ją zaprezentować na fotografiach by wyglądała smakowicie, a o samym ujęciu można było powiedzieć, że jest ze smakiem.
Układ książki wydaje się typowy, najpierw trochę techniki, sprzęt, teoria, by w połowie przejść do zagadnień związanych z kompozycją i przygotowaniem rekwizytów i potraw do fotografowania. Proporcje opisu tych zagadnień wydają się wyważone, znajdziemy zarówno szczegółowe opisy źródeł światła i sposobów jego modyfikowania, jak też to, jak wydłużyć czas przydatności do fotografowania lodowych deserów tak, by nie rozpuściły się przed kamerą. Takie proste wskazówki w wydawało by się mało istotnych sprawach, pozwalają oszczędzić mnóstwo czasu podczas pracy.
Książka napisana jest dość zrozumiałym językiem, czyta się ją przyjemnie. Spora w tym zasługa tłumaczenia p. Piotra Cieślaka. Poruszanie się po niej ułatwiają klarownie nazwane rozdziały, a duża ilość ilustracji pomaga zrozumieć tekst i dość szybko przejść do praktycznego wykorzystania informacji w nim zawartych.
Samo wydanie typowe, miękka okładka. Bardzo dobra reprodukcja fotografii, interesujący layout. Cena 59 PLN niemała, choć jak na książkę specjalistyczną akceptowalna.
Osobiście moją uwagę zwróciły te praktyczne rady specyficzne w tego rodzaju fotografii oraz zdjęcia pokazujące jak prosto można zorganizować plan zdjęciowy. Ciekaw też są porady jak szukać inspiracji do odpowiedniego pokazania fotografowanych smakołyków. Polecam rozdział Aranżowanie sceny s.165.
Po przeczytaniu Ujęć ze smakiem mogę powiedzieć że jest to dobra pozycja do rozpoczęcia przygody z fotografowaniem żywności. Sporo informacji podanych bez zbędnego przesycenia szczegółami technicznymi, zachęca aby spróbować swoich sił i umiejętności. Dla łasuchów o tyle interesująco, że na planie na pewno nie będziemy chodzili głodni :)
Sama książka traktuje właśnie o fotografowaniu żywności, w szczególności jak ją zaprezentować na fotografiach by wyglądała smakowicie, a o samym ujęciu można było powiedzieć, że jest ze smakiem.
Układ książki wydaje się typowy, najpierw trochę techniki, sprzęt, teoria, by w połowie przejść do zagadnień związanych z kompozycją i przygotowaniem rekwizytów i potraw do fotografowania. Proporcje opisu tych zagadnień wydają się wyważone, znajdziemy zarówno szczegółowe opisy źródeł światła i sposobów jego modyfikowania, jak też to, jak wydłużyć czas przydatności do fotografowania lodowych deserów tak, by nie rozpuściły się przed kamerą. Takie proste wskazówki w wydawało by się mało istotnych sprawach, pozwalają oszczędzić mnóstwo czasu podczas pracy.
Książka napisana jest dość zrozumiałym językiem, czyta się ją przyjemnie. Spora w tym zasługa tłumaczenia p. Piotra Cieślaka. Poruszanie się po niej ułatwiają klarownie nazwane rozdziały, a duża ilość ilustracji pomaga zrozumieć tekst i dość szybko przejść do praktycznego wykorzystania informacji w nim zawartych.
Samo wydanie typowe, miękka okładka. Bardzo dobra reprodukcja fotografii, interesujący layout. Cena 59 PLN niemała, choć jak na książkę specjalistyczną akceptowalna.
Osobiście moją uwagę zwróciły te praktyczne rady specyficzne w tego rodzaju fotografii oraz zdjęcia pokazujące jak prosto można zorganizować plan zdjęciowy. Ciekaw też są porady jak szukać inspiracji do odpowiedniego pokazania fotografowanych smakołyków. Polecam rozdział Aranżowanie sceny s.165.
Po przeczytaniu Ujęć ze smakiem mogę powiedzieć że jest to dobra pozycja do rozpoczęcia przygody z fotografowaniem żywności. Sporo informacji podanych bez zbędnego przesycenia szczegółami technicznymi, zachęca aby spróbować swoich sił i umiejętności. Dla łasuchów o tyle interesująco, że na planie na pewno nie będziemy chodzili głodni :)
Szczecin czyta Artur Magdziarz