ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Recenzje

Bieganie metodą Gallowaya. Ciesz się dobrym zdrowiem i doskonałą formą!

Dziś trochę mniej o reklamie i marketingu, bo przecież nie tylko tym człowiek żyje. Jako że sam trochę sobie trenuję bieganie, często spotykam ludzi których marzeniem (przynajmniej chwilowym) jest rozpoczęcie przygody z bieganiem. Powodów jest wiele, przy czym zauważam popularną grupę czynników pchających ludzi do tego rodzaju aktywności: nadwaga, chęć zagospodarowania czasu, postanowienia noworoczne, zaimponowanie komuś bliskiemu, przejście na ‘dobrą stronę mocy’. Jaki by to nie był powód – każdy jest dobry by pokazać organizmowi, że może pracować na wysokich obrotach z ogromnymi korzyściami dla nas samych. Bieganie na poziomie amatorskim, dla lepszego samopoczucia nie jest same w sobie czymś czego nie potrafimy robić, wszak człowiek bardziej niż doBieganie metodą Gallowaya chodzenia, stworzony jest do biegania. W miarę czynne uczestnictwo w lekcjach wychowania fizycznego w szkole podstawowej i liceum powinno wystarczyć, by w miarę rozsądnie spędzić pierwsze kilkanaście (!) minut truchtając w przyjemnych dla oka okolicach. Co jednak, jeśli chcemy zrobić to lepiej lub na lekcje wf-u nie uczęszczaliśmy? W takich przypadkach zawsze warto skierować się do osób, które nie jedną setkę kilometrów przebiegły lub też sięgnąć do literatury. Tej na rynku nie brakuje i nie są to wcale pozycje z lat 80-tych, osnute gęstą pajęczyną. Z ręką na sercu osobom aspirującym do biegania mogę polecić książkę Jeffa Gallowaya “Bieganie metodą Galloway’a”. Nie jest to książka jedynie dla początkujących – porady dotyczące całego zagadnienia biegania znajdą tam zarówno amatorzy jak i zawodowcy. Polecam ją jednak początkującym z tego powodu, iż metoda którą przedstawia Galloway zakłada przeplatanie biegów z marszem, co w przypadku innych metod treningowych raczej nie ma miejsca. Początkującym będzie pewnie raźniej, jeśli w trakcie pierwszych treningów brak tchu będą mogli zniwelować kilkuminutowym marszem – w imię prawidłowego rozwoju oczywiście. Starsi, ukształtowani biegacze z dużym stażem z pewnością nie przestawią się na wykorzystanie tej metody, ponieważ byłaby ona dla nich po prostu nieefektywna, biorąc pod uwagę to, że trenują biegając w sposób ciągły. Poczytać może każdy, niemniej ukształtowany zawodnik Galloway’em raczej biegać nie będzie. Przeczytałem tę książkę w całości i chociaż sam nie korzystam z tej metody (staram się korzystać z porad zawartych w książkach Jerzego Skarżyńskiego – polecam równie gorąco!) uważam, że w przypadku kogoś kto zaczyna od zera, jest to jedna z dróg, którą można podążać na szczyt. Na szczyt, ponieważ treningi zakładające marsz w określonym przedziale czasu nie oddalają biegacza od osiągania świetnych wyników. Najlepszym tego przykładem jest sam autor tej książki, którego wyniki mogłyby zawstydzić wielu biegaczy ‘niemarszujących’ w trakcie treningów.
mediafeed.pl adam.przezdziek, 2011-12-04

Bieganie metodą Gallowaya. Ciesz się dobrym zdrowiem i doskonałą formą!

Dziś trochę mniej o reklamie i marketingu, bo przecież nie tylko tym człowiek żyje. Jako że sam trochę sobie trenuję bieganie, często spotykam ludzi których marzeniem (przynajmniej chwilowym) jest rozpoczęcie przygody z bieganiem. Powodów jest wiele, przy czym zauważam popularną grupę czynników pchających ludzi do tego rodzaju aktywności: nadwaga, chęć zagospodarowania czasu, postanowienia noworoczne, zaimponowanie komuś bliskiemu, przejście na ‘dobrą stronę mocy’. Jaki by to nie był powód – każdy jest dobry by pokazać organizmowi, że może pracować na wysokich obrotach z ogromnymi korzyściami dla nas samych. Bieganie na poziomie amatorskim, dla lepszego samopoczucia nie jest same w sobie czymś czego nie potrafimy robić, wszak człowiek bardziej niż doBieganie metodą Gallowaya chodzenia, stworzony jest do biegania. W miarę czynne uczestnictwo w lekcjach wychowania fizycznego w szkole podstawowej i liceum powinno wystarczyć, by w miarę rozsądnie spędzić pierwsze kilkanaście (!) minut truchtając w przyjemnych dla oka okolicach. Co jednak, jeśli chcemy zrobić to lepiej lub na lekcje wf-u nie uczęszczaliśmy? W takich przypadkach zawsze warto skierować się do osób, które nie jedną setkę kilometrów przebiegły lub też sięgnąć do literatury. Tej na rynku nie brakuje i nie są to wcale pozycje z lat 80-tych, osnute gęstą pajęczyną. Z ręką na sercu osobom aspirującym do biegania mogę polecić książkę Jeffa Gallowaya “Bieganie metodą Galloway’a”. Nie jest to książka jedynie dla początkujących – porady dotyczące całego zagadnienia biegania znajdą tam zarówno amatorzy jak i zawodowcy. Polecam ją jednak początkującym z tego powodu, iż metoda którą przedstawia Galloway zakłada przeplatanie biegów z marszem, co w przypadku innych metod treningowych raczej nie ma miejsca. Początkującym będzie pewnie raźniej, jeśli w trakcie pierwszych treningów brak tchu będą mogli zniwelować kilkuminutowym marszem – w imię prawidłowego rozwoju oczywiście. Starsi, ukształtowani biegacze z dużym stażem z pewnością nie przestawią się na wykorzystanie tej metody, ponieważ byłaby ona dla nich po prostu nieefektywna, biorąc pod uwagę to, że trenują biegając w sposób ciągły. Poczytać może każdy, niemniej ukształtowany zawodnik Galloway’em raczej biegać nie będzie. Przeczytałem tę książkę w całości i chociaż sam nie korzystam z tej metody (staram się korzystać z porad zawartych w książkach Jerzego Skarżyńskiego – polecam równie gorąco!) uważam, że w przypadku kogoś kto zaczyna od zera, jest to jedna z dróg, którą można podążać na szczyt. Na szczyt, ponieważ treningi zakładające marsz w określonym przedziale czasu nie oddalają biegacza od osiągania świetnych wyników. Najlepszym tego przykładem jest sam autor tej książki, którego wyniki mogłyby zawstydzić wielu biegaczy ‘niemarszujących’ w trakcie treningów.
mediafeed.pl adam.przezdziek, 2011-12-04

Marketing narracyjny. Jak budować historie, które sprzedają

"Osoba publiczna, która nie potrafi zadbać o swój wizerunek, nie potrafi opowiedzieć swojej historii ciekawie w 140 znakach, w 30 sekundach przekonującej wypowiedzi czy kilkusekundowej telewizyjnej »setce«, nie odniesie sukcesu. Nie stworzy historii, którą wszyscy będą powtarzali i żywo komentowali, która zacznie żyć swoim życiem". To jedna z podstawowych zasad sukcesu politycznego, sformułowana przez Eryka Mistewicza, najsłynniejszego obecnie polskiego speca od marketingu politycznego, a opublikowana w jego najnowszej książce zatytułowanej "Marketing narracyjny". Nawet średnio uważny obserwator życia publicznego, ze szczególnym uwzględnieniem polityki, nie może się z Mistewiczem nie zgodzić. Widać to wyraźnie po wynikach ostatnich wyborów, w których największy i niespodziewany sukces odnieśli kandydaci niemający o polityce, gospodarce, prawie czy dyplomacji zielonego pojęcia, potrafiący jednak zainteresować (uwieść) wyborcę swoją interesującą historią. Jak krakowska posłanka Ruchu Palikota Anna Grodzka, której jedynym asumptem do stanowienia prawa i (współ)decydowania o losach 38 milionów Polaków jest pewna operacja przeprowadzona w egzotycznej Tajlandii. Sukces Anny Grodzkiej (et consortes) jest jednak niewątpliwy, podobnie jak niewątpliwie skuteczne są sposoby na zwycięstwo w wyborach podsuwane przez Mistewicza. I właśnie dlatego "Marketing polityczny" to książka - w swej słuszności i skuteczności przedstawianych recept - przerażająca. Oto na naszych oczach walą się w gruzy liczące niekiedy tysiące lat przemyślenia najwybitniejszych umysłów ludzkości. Analizujących systemy polityczne i sposoby funkcjonowania państwa, spierających się o wartości, budujących teoretyczne modele mające ułatwić funkcjonowanie tak skomplikowanych struktur, jakimi są współczesne państwa i społeczeństwa. Na śmietnik historii trafiają takie książki jak "Państwo" Platona, "Polityka" Arystotelesa, "Lewiatan" Hobbesa... Ba, nawet "Książę" Nicolo Machiavellego, uważany dotąd za szczyt politycznego cynizmu i fundamentalny podręcznik manipulowania rządzonymi, okazuje się niepotrzebnie przeintelektualizowanym traktatem o nieskuteczności... By rządzić państwem i milionami ludzi, w dodatku - to najbardziej przerażające - za ich zgodą! - wystarczy dziś opowiedzieć o nietypowym wyjeździe do Tajlandii... Książka Eryka Mistewicza to również swoisty pamflet na demokrację, ustrój - jak twierdził Winston Churchill - najgorszy z możliwych (ale na razie nikt nie wymyślił lepszego). Faktem jest, że wszystkie ustroje wymyślone do tej pory w zaciszu gabinetów czy oliwkowych gajów, od platońskiej politei (rządy filozofów, wprowadzane w starożytności w Syrakuzach, a w XX wieku w zwyrodniałej formie przez marksistów) po dyktaturę proletariatu czy narodowy socjalizm, przyniosły skutki przerażające. Ale równie przerażające jest to, co na naszych oczach dzieje się z demokracją. W której identyczne prawo wpływania na życie publiczne ma wyrafinowany intelektualista, jak i osobnik niepotrafiący przeczytać trzystronicowego tekstu, niedostrzegający związku między wrzucaną do urny kartą do głosowania, a własnym życiem, powierzanym beztrosko ludziom całkowicie pozbawionym niezbędnych kompetencji. Sam Mistewicz zresztą nie ukrywa, że chodzi mu o umiejętność zdobywania poparcia takich właśnie ludzi. "Wysoka frekwencja, ważna z punktu widzenia zwycięstwa wyborczego, łączy się w istotny sposób ze zmobilizowaniem livsów, osób niedoinformowanych, nieczytających gazet, nieoglądających programów informacyjnych, niesięgających do internetu. Osób, których świat ogranicza się do własnego podwórka, własnych przeżyć i doświadczeń, uzupełnionych przeżyciami gwiazd seriali, popkultury, sportu, kuchni, członków rodzin panujących, premiera i prezydenta. (...) Świat słowa pisanego jest światem racjonalnej analizy poddanej ocenie czytelnika, wymagającej od niego jednakże pewnego poziomu dyscypliny i koncentracji uwagi, a więc wysiłku. (...) Livsi nie czytają. Politycy nie mają szans na najmniejszy wysiłek z ich strony. Są za to namiętnymi odbiorcami emisji TV przynależących do odmiennego od słowa pisanego sposobu przedstawiania świata. Nie ma w nim miejsca na logikę analizy" - pisze Mistewicz.
dziennikpolski24.pl 2011-12-01

Tybet. Legenda i rzeczywistość. Wydanie 2

Drugie wydanie książki wprowadza w tajemną medycynę tybetańską, systemy wróżebne, opisuje znaczenie amuletów zbi i tradycje Tybetańczyków. Kilkaset zdjęć ilustrujących tekst ukazuje niezwykłe krajobrazy Dachu Świata, stare klasztory, życie tak mnichów jak i zwykłych ludzi. Ta fotograficzna relacja z wieloletnich wędrówek autora daje wyobrażenie o specyfice i bogactwie kultury Kraju Śniegów. Liczne pobyty Marka Kalmusa w klasztorach, spotkania z Dalaj Lamą i z licznymi inkarnowanymi lamami oraz uczonymi tybetańskimi, bezpośredni kontakt z pielgrzymami oraz ze zwykłymi mieszkańcami regionu dały mu wielką wiedzę praktyczną i doświadczenie. Dzięki temu Tybet. Legenda i rzeczywistość to książka o żywej narracji oraz wciągająca i pasjonująca opowieść. Dzięki Tybetańczykom - pisze Marek Kalmus - ich pogodzie ducha nauczyłem się, nawet w obliczu najgorszych przeciwności losu, patrzeć na życie bardziej otwarcie, spokojnie i uważnie. Było to dla mnie również inspiracją do ukończenia drugiego kierunku studiów: filozofii i kulturoznawstwa orientalnego oraz do napisania pracy dyplomowej Hermeneutyka sztuki tybetańskiej. Wszystko to sprawiło, że głęboko zaangażowałem się w sprawy Tybetu. Uważam bowiem, że mamy moralny obowiązek nie dopuścić do zaginięcia — co właściwie dzieje się na naszych oczach — unikalnej duchowej i materialnej kultury Tybetu oraz wynarodowienia Tybetańczyków, którzy już są mniejszością narodową we własnym kraju! O autorze: Uczestnik około trzydziestu wypraw w góry Turcji, Iranu, Hindukusz, Karakorum, Himalaje i do Tybetu, alpinista i przewodnik tatrzański. Geolog, filozof i dr religioznawstwa, badacz kultury tybetańskiej. Od 20 lat organizuje kursy medycyny chińskiej.Najważniejsze dla niego są Himalaje i Tybet, ale też surowe góry Afganistanu i Pakistanu oraz Iran. Uwielbia także indyjskie klimaty. Bhutan i Hunza to również miejsca, gdzie mógłby zamieszkać na stałe.
e-gory.pl Paweł Brzozowski, 2011-11-23

Alchemia portretu. Warsztaty Bolesława Lutosławskiego

Dawno już nie pochłonęła mnie aż tak bardzo lektura książki o fotografii. 
 „Alchemia portretu. Warsztaty Bolesława Lutosławskiego” to książka o fotografowaniu, o pasji jaką jest fotografowanie, o przyjemności, o zawodzie jaki się uprawia. To bardzo osobista książka, bo opowiada nie tyle o fotografii jako sztuce i nie tyle o portrecie jako wybranej formie, ile o samym Bolesławie Lutosławskim i jego życiu, jego spotkaniach z ludźmi. I te spotkania z ludźmi zdają się być równie ważne co same zdjęcia. Autor w każdym z rozdziałów swojej książki omawia temat, który wydaje się być kolejnym elementem koniecznym do tego by powstał Fotograf. Pisze o sobie, swoich doświadczeniach, przeżyciach, spotkaniach. Zaczyna od tego, że we wstępie... się nam przedstawia. Powoli dochodzi do tego skąd w ogóle pomysł by być fotografem, by taki zawód wykonywać. W trakcie lektury widzimy jak zdobyte wykształcenie, lektury, sztuka, spotkania i ludzie ukształtowały twórczą osobowość Bolesława Lutosławskiego. Właśnie - ludzie. Autor zaczyna od rzeczy bardzo ważnych dla siebie. Od poszukiwania Mistrza - tu pojawia się kilka znamienitych, słynnych nazwisk - Avedon, Bourdin, Brandt - i spotkania z nimi.
 Ale wydaje się, że nie tyle znalezienie Mistrza jest ważne, ile samo poszukiwanie jest czymś niezwykle wartościowym i rozwijającym. Równie ważna dla niego jako fotografa jest Przestrzeń, miejsce oswojone, znajome, choć niekoniecznie własne. Może to być znajoma ulica, park. Może być i atelier. W „Alchemii portretu” możemy zajrzeć za kulisy pojedynczych, wybranych kadrów. I jeśli by mnie ktoś pytał to powiem, że zdarza się, że opowieść jest dla mnie ciekawsza niż samo zdjęcie. Ale nie zawsze. Czasem kadr jest tak niezwykły, że niepotrzebny mi do niego komentarz. Tak, Lutosławski wspomina też o kompozycji, ale w zupełnie inny sposób niż zwykle się o tym pisze w książkach o fotografii. Dla niego kompozycja oznacza tyle co stwarzanie, kreowanie świata. Pisze też o szczegółach technicznych, ale tego jest tu najmniej. Podpowiada jak pracować z modelem, co zdradza spojrzenie, czy warto fotografować dłonie i jakie znaczenie ma przestrzeń wokół fotografowanej postaci. Wspomina też o tym, że czasem trzeba prowokować, wytrącać swoich bohaterów z równowagi. A na czym polega owa alchemia portretu? Gdybym miała wymienić jej składniki to... nie było by alchemii, magii. Mistrz też nie zdradza nam wszystkich swoich tajemnic, choć aż kusi by dowiedzieć się jeszcze więcej. Ale spróbujmy nazwać choć kilka z tych elementów. Z pewnością doskonałe opanowanie warsztatu, znajomość sprzętu (choć to tylko narzędzie) - jest to tak oczywiste, że wątek niemal nie jest rozwinięty, choć jeden rozdział został poświęcony aparatom na jakich pracował autor. Równie ważne jest pewne obycie w kulturze, sztuce - tak bym to nazwała. Studiowanie malarstwa i sztuki w ogóle, przeglądanie albumów fotograficznych, obserwacja światła, obserwacja świata. To element równie istotny, ile nie ważniejszy nawet, co znajomość nowinek sprzętowych. Istotne są też pewne cechy charakteru: wrażliwość, otwartość, ale także pewność siebie, upartość w dążeniu do celu. Ważne są też marzenia, o których tak pięknie i prosto pisze autor na zakończenie, w ostatnim rozdziale. Właściwie to zastanawiam się na ile w ogóle jest to książka o fotografii. Dla mnie jest to piękna opowieść o tworzeniu, o twórczym, (światło) czułym istnieniu w świecie. O próbach zapisania spotkań, twarzy, chwili. To także pewien zapis obrazu świata XX wieku. Wiele z opisywanych, wspomnianych zdjęć powstawała od lat 70-tych XX wieku, jak sądzę, może wcześniej nawet. Świadczą o tym portretowani ludzie, wówczas młodzi, u szczytu swoich możliwości i sławy, którzy właśnie wtedy, w momencie robienia portretu mieli swój czas. A sporo tu znakomitości. Stanisław Lem, Sławomir Mrożek, Witold Lutosławski, Krzysztof Penderecki, Wisława Szymborska, Andrzej Wajda, Kantor, ale także Glenda Jackson, John Peel, Robert Kee, Robin Day, Tom Stoppard, George Martin, Simon Callow i wielu innych. Ale są też portrety przyjaciół, bliskich fotografowi osób. Fotograf w swojej książce mówi o rozmowie, spotkaniu, kontakcie, zaufaniu. O spojrzeniu, uśmiechu, o gestach i dłoniach, i o pozowaniu. I pokazuje to poprzez wybrane zdjęcia. Bolesław Lutosławski jest urodzonym gawędziarzem i jego opowieść wciąga niczym znakomita powieść. Napisana piękną polszczyzną uwodzi, kreuje atmosferę, ale też nie raz... wpędza w kompleksy. Wymieniane są nazwiska sławnych (mniej lub bardziej) ludzi, a czytelnik czuje się lekko skonsternowany, bo ma wrażenie, że powinien je znać. Lutosławski bowiem opowiada o swoich bohaterach jak o dobrych znajomych, choć z niektórymi spotkał się raz, dwa razy w życiu. Ale na tym właśnie też polega cały urok tej książki - że autor się nie chwali swoimi kontaktami, ale też nie ma kompleksów. A dla zagubionych załącza na końcu mały indeks osób. Fotograf lubi też szczegół, z radością wspomina nie tylko samego człowieka jakiego miał przyjemność (lub nie) spotkać, ale też gdzie byli, jakie jedzenie podano, jakie wino czy kawę pito. To ubarwia znacznie opowieść, podobnie jak krótkie opisy przyrody czy miasta związanego z daną osobą. Podróżujemy z Lutosławskim po Europie, wpadamy na piwo do londyńskiego pubu, bywamy na eleganckich przyjęciach, spotykamy mnóstwo ludzi... i fotografujemy. Bardzo wciągająca to podróż. I aż żal ją kończyć, bo wierzę, że autor ma w zanadrzu jeszcze całe krocie takich opowieści. I o swoich zdjęciach niejedno by mógł opowiedzieć. Mam w tej książce kilka ulubionych zdjęć i kilka zdań, które chcę zapamiętać. Te pojawiają się zaraz na początku książki: „Kto wie, może kiedy robiłem te zdjęcia, podświadomie zrozumiałem, że jedynie intymność porozumienia ma znaczenie, że jedynie spotkanie drugiego człowieka warte jest zapamiętania, a nie meble, wśród których to się dzieje... Być może eteryczność chwili jest bardziej autentyczna niż miejsca, w których żyjemy?” A później czytamy także: „ (...) fotografując, zawsze odnoszę się do moich modeli z szacunkiem, ponieważ to oni są moją inspiracją i to oni pozwolili, żebym im zrobił zdjęcia. Ich portrety nie są moimi bajkami o nich, wystylizowanymi obrazami, ale autentycznymi wizerunkami kobiet i mężczyzn, których spotkałem na drodze życia. Są moim hołdem dla piękna indywidualności człowieka”. „Portret jest bowiem wizualnym zanotowaniem chwili, w której osobowość człowieka, naturalnie, z wewnętrznego przekonania, ujawnia swoją pełnię”. „ (...) kompozycja nie istnieje sama dla siebie. Kompozycja służy temu, by nadać zdjęciu wizualną formę. Kompozycja jest domem, w którym zamieszka moment z życia człowieka, zatrzymany instynktownie w chwili naświetlenia obrazu fotograficznego”. „Portretowanie człowieka jest równoznaczne z odkryciem i zanotowaniem jego prawdziwej osobowości. Czy to w ogóle możliwe? Nie wiem”. I można by jeszcze więcej cytować, ale wtedy nie sięgnęlibyście po tę książkę. A warto. Zapewniam, że „Alchemia portretu” jest wyjątkowym spotkaniem z zupełnie nietuzinkową postacią obdarzoną darem nie tylko dobrego oka, ale i czułego serca, która w pasjonujący sposób opowiada o swojej życiowej przygodzie z fotografią i portretem. Nie przegapcie tego!
pieceofglass.blox.pl 2011-11-18

Pozycjonowanie i optymalizacja stron WWW. Jak się to robi. Wydanie III

Moim zdaniem, wydanie III, książki „Pozycjonowanie i optymalizacja stron” to kawałek dobrej pracy dwóch autorów. Nowe informacje i zaktualizowane MENU, o tematy, które są przydatne dla osoby rozpoczynającej prace jako pozycjoner, czy też właściciela strony www pragnącego samodzielnie osiągnąć sukces w wyszukiwarkach, to niewątpliwie plus tej pozycji. Dla osób, które działają na rynku SEO od kilku lat, książka ta jest dobrym prezentem dla ich Klientów. Plusem wydania III jest także zaktualizowane części graficznej i informacji na temat linków do narzędzi przydatnych dla ‘seowców’. Z punktu widzenia osoby, która jest na bieżąco z trendami pozwalającymi uzyskać wysokie pozycje dla pozycjonowanych domen lub też zwiększać ruch na stronie, w oparciu o konwersje, podana książka przydaje się w niewielkim stopniu. Minusem wszystkich książek, na temat SEO jest dynamika branży stricte związana z działaniami właścicieli wyszukiwarek (np. Google).
blog.elimu.pl Rafał Hostyński, 2011-11-19
Sposób płatności