Recenzje
Lady Australia
Mam zagwozdkę, jeśli chodzi o tą książkę, i to dużą. Bo z jednej strony bardzo mi się podoba, chociaż wiem, że nie jestem obiektywna, bo przecież książka traktuje o Australii – moim największym marzeniu. Z drugiej zaś strony nie podoba mi się, drażni nieco. Lady Australia Marka Tomalika to nie jest tradycyjna książka podróżnicza, w której autor ze swadą opisywałby swoją wyprawę lub wyprawy na ten kontynent, relacjonował przygody i przybliżał nieznany nam świat. To coś zupełnie innego. Tylko co?
Książka ta powstała z miłości. Z miłości do kontynentu. Sam autor się do tego przyznaje. I to widać, że Tomalik Australię uwielbia. Że ma doświadczenie w jej odkrywaniu. Tego się nie da ukryć. Australia zostaje porównana do kobiety. Tajemniczej, często mrocznej, nawet niebezpiecznej, a mimo to – a może właśnie dlatego – pociągającej, uzależniającej, fascynującej.
I w porządku, tylko… Marek Tomalik niestety poetą chyba nie jest, bo próby poetyckich opisów wychodzą mu moim zdaniem słabiutko. O wiele bardziej wolę autora-awanturnika, poszukującego przygód i potrafiącego o tym opowiadać, niż romantycznego poetę, wpatrującego się z otwartą buzią w gwiazdy niczym w oczy swojej ukochanej. Na szczęście tego nie-romantyka jest w Lady Australia niemało, wystarczająco, żeby uczynić tę książkę ciekawą. Bo dla mnie ciekawsza jest wzmianka o barmance, która urywa klientom rękawy niż o tym, że ptasie trele rozwalają mózg autora na kawałki.
Najchętniej czytam fragmenty z opowieściami Aborygenów. O tym skąd wziął się księżyc i jak powstało słońce. Z wielkim zainteresowaniem czytam rozdział o jedzeniu, owocach i przyprawach. Dalej mamy o różnorodności australijskiej przyrody. O życiodajnej wodzie. Geologii. O czasie snów – zdecydowanie za mało! A w tym wszystkim dygresje… także spoza Australii.
Ale taka jest już cała książka. Tomalik serwuje nam koktajl z jego własnych impresji i przeżyć oraz opisów uczuć przyprawiony ciekawymi spostrzeżeniami na temat życia i przyrody Australii, okraszony fantastycznymi opowieściami z mitologii Aborygenów i krótszymi lub dłuższymi historyjkami z podróży. Do tego mamy jeszcze sporo fragmentów i cytatów z Williama Blake’a i nie tylko, a Tomalik do każdego rozdziału sugeruje odpowiednią muzykę, którą można sobie puścić w czasie czytania, by jeszcze lepiej wczuć się w klimat australijski.
Dygresja. Czytam Lady Australię przy różnym podkładzie dźwiękowym, czasem jest to muzyka rockowa, czasem krzyk kenijskich małp, innym razem stukot kół pociągu. Być może jakbym skorzystała z sugestii, mój odbiór książki byłby nieco inny. Natomiast dla mnie muzyką, która stuprocentowo kojarzy się z Australią są niewspomniane przez Marka Tomalika piosenki australijskiego zespołu Icehouse. Tylko, że ja jeszcze tam nie byłam, więc dla mnie to są skojarzenia muzyki z wyobrażeniem.
Wracając do książki, uważam, że takie wzbogacenie jej o muzykę nie jest złym pomysłem. Poszłabym dalej i jeśli by się dało, to można by wydać płytę z tymi dźwiękami, które Tomalik poleca do czytania. Ludzie są leniwi, nie zawsze chce się (i też nie zawsze jest możliwość) wyszukania w internecie danej muzyki akurat w momencie, kiedy mamy w ręku książkę. Ale to tylko taka uwaga techniczna.
Zdjęcia. Lady Australia jest ich pełna. Niektóre podobają mi się bardziej, inne mniej, to już kwestia gustu. Ale dobrane są tak, że podkreślają tę aurę tajemniczości kontynentu. Jego zróżnicowanie, skarby i bogactwo. Brakuje mi tylko podpisów pod zdjęciami. Spis ilustracji został umieszczony na końcu książki, a ja nie lubię przewracać kartek w tę i we w tę, żeby zobaczyć, co to za krzak lub ptak na tym zdjęciu siedzi.
Komu poleciłabym tę książkę? Miłośnikom Australii, to na pewno. Ludziom ciekawym świata w różnych jego aspektach. Jeśli wyjmiemy te wszystkie poetyckie opisy to można się całkiem sporo dowiedzieć o samym kontynencie. A może komuś spodoba się też ta forma, bo to w sumie rzecz gustu. Jest to na pewno podejście inne, niż znane z tradycyjnych książek podróżniczych.
Marek Niedźwiedzki pisze na okładce, ze to jest książka dla ludzi, którzy tam byli, bo moga porównywać swoje wrażenia z tymi w niej zawartymi. I dla ludzi, którzy nie byli, a chcą pojechać, bo ułatwi wiele decyzji. Ja należę do tej drugiej grupy i w moim przypadku książka niczego nie ułatwiła. Ale i tak cieszę się, że miałam okazję ją przeczytać, bo chyba jednak bardziej mi sie podoba, niż nie podoba.
Książka ta powstała z miłości. Z miłości do kontynentu. Sam autor się do tego przyznaje. I to widać, że Tomalik Australię uwielbia. Że ma doświadczenie w jej odkrywaniu. Tego się nie da ukryć. Australia zostaje porównana do kobiety. Tajemniczej, często mrocznej, nawet niebezpiecznej, a mimo to – a może właśnie dlatego – pociągającej, uzależniającej, fascynującej.
I w porządku, tylko… Marek Tomalik niestety poetą chyba nie jest, bo próby poetyckich opisów wychodzą mu moim zdaniem słabiutko. O wiele bardziej wolę autora-awanturnika, poszukującego przygód i potrafiącego o tym opowiadać, niż romantycznego poetę, wpatrującego się z otwartą buzią w gwiazdy niczym w oczy swojej ukochanej. Na szczęście tego nie-romantyka jest w Lady Australia niemało, wystarczająco, żeby uczynić tę książkę ciekawą. Bo dla mnie ciekawsza jest wzmianka o barmance, która urywa klientom rękawy niż o tym, że ptasie trele rozwalają mózg autora na kawałki.
Najchętniej czytam fragmenty z opowieściami Aborygenów. O tym skąd wziął się księżyc i jak powstało słońce. Z wielkim zainteresowaniem czytam rozdział o jedzeniu, owocach i przyprawach. Dalej mamy o różnorodności australijskiej przyrody. O życiodajnej wodzie. Geologii. O czasie snów – zdecydowanie za mało! A w tym wszystkim dygresje… także spoza Australii.
Ale taka jest już cała książka. Tomalik serwuje nam koktajl z jego własnych impresji i przeżyć oraz opisów uczuć przyprawiony ciekawymi spostrzeżeniami na temat życia i przyrody Australii, okraszony fantastycznymi opowieściami z mitologii Aborygenów i krótszymi lub dłuższymi historyjkami z podróży. Do tego mamy jeszcze sporo fragmentów i cytatów z Williama Blake’a i nie tylko, a Tomalik do każdego rozdziału sugeruje odpowiednią muzykę, którą można sobie puścić w czasie czytania, by jeszcze lepiej wczuć się w klimat australijski.
Dygresja. Czytam Lady Australię przy różnym podkładzie dźwiękowym, czasem jest to muzyka rockowa, czasem krzyk kenijskich małp, innym razem stukot kół pociągu. Być może jakbym skorzystała z sugestii, mój odbiór książki byłby nieco inny. Natomiast dla mnie muzyką, która stuprocentowo kojarzy się z Australią są niewspomniane przez Marka Tomalika piosenki australijskiego zespołu Icehouse. Tylko, że ja jeszcze tam nie byłam, więc dla mnie to są skojarzenia muzyki z wyobrażeniem.
Wracając do książki, uważam, że takie wzbogacenie jej o muzykę nie jest złym pomysłem. Poszłabym dalej i jeśli by się dało, to można by wydać płytę z tymi dźwiękami, które Tomalik poleca do czytania. Ludzie są leniwi, nie zawsze chce się (i też nie zawsze jest możliwość) wyszukania w internecie danej muzyki akurat w momencie, kiedy mamy w ręku książkę. Ale to tylko taka uwaga techniczna.
Zdjęcia. Lady Australia jest ich pełna. Niektóre podobają mi się bardziej, inne mniej, to już kwestia gustu. Ale dobrane są tak, że podkreślają tę aurę tajemniczości kontynentu. Jego zróżnicowanie, skarby i bogactwo. Brakuje mi tylko podpisów pod zdjęciami. Spis ilustracji został umieszczony na końcu książki, a ja nie lubię przewracać kartek w tę i we w tę, żeby zobaczyć, co to za krzak lub ptak na tym zdjęciu siedzi.
Komu poleciłabym tę książkę? Miłośnikom Australii, to na pewno. Ludziom ciekawym świata w różnych jego aspektach. Jeśli wyjmiemy te wszystkie poetyckie opisy to można się całkiem sporo dowiedzieć o samym kontynencie. A może komuś spodoba się też ta forma, bo to w sumie rzecz gustu. Jest to na pewno podejście inne, niż znane z tradycyjnych książek podróżniczych.
Marek Niedźwiedzki pisze na okładce, ze to jest książka dla ludzi, którzy tam byli, bo moga porównywać swoje wrażenia z tymi w niej zawartymi. I dla ludzi, którzy nie byli, a chcą pojechać, bo ułatwi wiele decyzji. Ja należę do tej drugiej grupy i w moim przypadku książka niczego nie ułatwiła. Ale i tak cieszę się, że miałam okazję ją przeczytać, bo chyba jednak bardziej mi sie podoba, niż nie podoba.
dalekoniedaleko.pl Ewa
Everest. Góra Gór
To nie jest kolejna mrożąca krew w żyłach i naszpikowana sensacjami powieść o Evereście. Książkę Moniki Witkowskiej można by reklamować słowami: "wszystko, co chcieliście wiedzieć o najwyższej górze świata, ale baliście się zapytać".
Gdy czytałam fragmenty o tym, jak Monika odwiedzała międzynarodowe mesy w Base Campie pomyślałam, że autorka "Everest. Góra Gór." jest w pewnym sensie moimi oczami. Bo gdybym znalazła się w najsłynniejszym obozie pod Dachem Świata, to na pewno zrobiła bym to samo. Góry są emocjonujące, ale dla każdego, kto siedzi nie na 7000 m.n.p.m. morza, ale w - jak ja - Krakowie, niezwykle interesująca jest odpowiedź na pytanie: "jak to wszystko, tak po prostu, tam wygląda?". I na to pytanie odpowiada nam autorka książki.
W słowach opisujących dwumiesięczną wspinaczkę na Everest widać ciekawość świata, gór, ale przede wszystkim ludzi, którzy na szczyt się wybierają. Jest też sporo informacji autobiograficznych (wspomnienia wewnętrznych rozmów z nieżyjącą, ale "czuwającą", Mamą autorki, szczerze mnie wzruszały). Wszystko z zaskakującym dystansem, reporterską obiektywnością, szczerze, ale bez skandalizowania. Witkowska i do Góry, i do wspinaczy, i do siebie odnosi się z pewną powściągliwością, ale jednak z charakterem - nie stroni bowiem od dosadnych komentarzy i podsumowań.
Jest więc i opis przygotowań (można by powiedzieć, że to wręcz podręcznik wypraw na Everest!), i drogi, i spora garść historii wspinaczki - nie tylko na Everest (bardzo pouczające "dodatki" - tabelki przytekstowe i przypisy), jest też parę zapisów rozmów z towarzyszami wyprawy (tymi z ekipy, i tymi spoza niej - Monika po drodze spotkała m.in. Ueli Stecka i Denisa Urubko). Jest i opis życia towarzyskiego w trudnych warunkach.
Witkowska miała "szczęście" znaleźć się na Górze w "sensacyjnym" roku 2013, który przyniósł i bójkę z Szerpami dwójki wymienionych himalaistów, i słynne "korki" na Uskoku Hillary'ego (co zresztą autorka znacznie odziera z medialnej sensacji - po prostu doniesienia dementując), i kilka śmiertelnych wypadków - jej książka jest najbardziej aktualnym i dość obiektywnym (jak na literaturę górską) sprawozdaniem z tego emocjonującego na Evereście sezonu. To książka, która pokazuje, że choć Mount Everest jest szczytem trudnym, to jednak wspięcie się na niego jest wykonalne. Niekoniecznie dla osób, które - mówiąc brzydko - na niejednym ośmiotysięczniku odmroziły już palce. Witkowska niczego i nikogo nie idealizuje - ukazuje najwyższy szczyt świata i wspinaczkę na niego, jako istotne doświadczenie życia, ale na pewno nie najważniejsze. A to, co tu dużo mówić - pobudza wyobraźnię. I apetyt na góry.
etnosystem.pl Kaśka
Sześć myślowych kapeluszy
Jeżeli szukasz książki, która szybko nauczy Cię myśleć, a jeszcze nie znasz Sześciu myślowych kapeluszy Edwarda de Bono, koniecznie przeczytaj poniższą recenzję.
Na początku książkę możesz wypożyczyć z biblioteki, od fajnego kolegi lub przesympatycznej koleżanki. I tak zechcesz ją kupić. Taką rekomendację Sześciu myślowych kapeluszy usłyszałem od znajomego księgarza. Miał rację. Rok później zamawiałem w sieci swój egzemplarz.
Książkę polecam szczególnie osobom poszukującym podstawowych informacji o rozwoju osobistym, przedsiębiorcom pragnącym odnieść sukces w biznesie oraz (wszystkim) politykom. Tym ostatnim polecam przeczytanie kilku rozdziałów odnoszących się do białego kapelusza.
Czym właściwie są owe kapelusze? To sześć torów myślenia, obowiązujących w naszym życiu. Bono pokazuje nam, że spotykając się z określonym problemem lub znajdując się w określonej sytuacji możemy w myślach nałożyć na głowę określony kapelusz, dzięki któremu staniemy się określonym rodzajem eksperta. Do wyboru mamy sześć kolorów:
Biały, który wykorzystujemy gdy mówimy o faktach i liczbach. Myślenie spod białego kapelusza pozwala na osiągnięcie dyscypliny i ukierunkowania.
Czerwony, nakładany tylko wtedy gdy mówimy o emocjach i odczuciach.
Czarny, potrzebny do obiektywnej krytyki. Odpowiedzialny jest za „ciemną stronę oceny problemu”.
Żółty, pomagający w logicznym konstruowaniu wniosków. W przeciwieństwie do czarnego kapelusza używamy go do pozytywnej oceny. Mając go na głowie szukamy korzyści i pozytywnych wartości, by znaleźć dla nich logiczne uzasadnienie.
Zielony, służący do kreatywnego myślenia.
Niebieski pozwalający na szerokie spojrzenie na problem.
Teoria zastosowania wizualizacji oraz jej wytłumaczenie, które znalazłem w Sześciu myślowych kapeluszach, przyczyniły się do zakwalifikowania Edwarda de Bono do czołówki pisarzy, po których dzieła często sięgam (po przeczytaniu niniejszej pozycji warto zainteresować się trzema innymi książkami autora Sześć ram myślowych, Myślenie lateralne. Idee na przekór schematom oraz Sześć medali wartości).
Na początku książkę możesz wypożyczyć z biblioteki, od fajnego kolegi lub przesympatycznej koleżanki. I tak zechcesz ją kupić. Taką rekomendację Sześciu myślowych kapeluszy usłyszałem od znajomego księgarza. Miał rację. Rok później zamawiałem w sieci swój egzemplarz.
Książkę polecam szczególnie osobom poszukującym podstawowych informacji o rozwoju osobistym, przedsiębiorcom pragnącym odnieść sukces w biznesie oraz (wszystkim) politykom. Tym ostatnim polecam przeczytanie kilku rozdziałów odnoszących się do białego kapelusza.
Czym właściwie są owe kapelusze? To sześć torów myślenia, obowiązujących w naszym życiu. Bono pokazuje nam, że spotykając się z określonym problemem lub znajdując się w określonej sytuacji możemy w myślach nałożyć na głowę określony kapelusz, dzięki któremu staniemy się określonym rodzajem eksperta. Do wyboru mamy sześć kolorów:
Biały, który wykorzystujemy gdy mówimy o faktach i liczbach. Myślenie spod białego kapelusza pozwala na osiągnięcie dyscypliny i ukierunkowania.
Czerwony, nakładany tylko wtedy gdy mówimy o emocjach i odczuciach.
Czarny, potrzebny do obiektywnej krytyki. Odpowiedzialny jest za „ciemną stronę oceny problemu”.
Żółty, pomagający w logicznym konstruowaniu wniosków. W przeciwieństwie do czarnego kapelusza używamy go do pozytywnej oceny. Mając go na głowie szukamy korzyści i pozytywnych wartości, by znaleźć dla nich logiczne uzasadnienie.
Zielony, służący do kreatywnego myślenia.
Niebieski pozwalający na szerokie spojrzenie na problem.
Teoria zastosowania wizualizacji oraz jej wytłumaczenie, które znalazłem w Sześciu myślowych kapeluszach, przyczyniły się do zakwalifikowania Edwarda de Bono do czołówki pisarzy, po których dzieła często sięgam (po przeczytaniu niniejszej pozycji warto zainteresować się trzema innymi książkami autora Sześć ram myślowych, Myślenie lateralne. Idee na przekór schematom oraz Sześć medali wartości).
Napisz Tekst Kuba Sosnowski, 2013-12-04
jQuery. Ćwiczenia praktyczne
W tej odsłonie cyklu Biblioteki Webmastera postaramy się przybliżyć Wam książkę pt. jQuery. Ćwiczenia praktyczne. Jak sama nazwa wskazuje zajmiemy się książką poświęconą bibliotece jQuery, która została napisana jako wstęp dla osób wcześniej nie mających żadnego kontaktu z jQuery. Jak to wyszło i czy warto nabyć tę książkę? Tego dowiecie się niedługo.
O czym jest książka?
jQuery. Ćwiczenia praktyczne to tak na prawdę książka będąca wstępem do poznania biblioteki jQuery. Nazwa sugeruje jakby trochę coś innego, ale w gruncie rzeczy otrzymamy niedługą (około 200 stron) pozycję, która w ekspresowym tempie przeprowadzi nas przez fundamenty pracy z jQuery.
Czytając tę książkę przebrniemy przez zagadnienia zaczynające się na tematyce dodawania biblioteki do strony i kończące na Ajax'ie oraz jQuery UI. Przekrój merytoryczny wydaje się, więc dość szeroki, ale warto pamiętać, że książka przedstawia jedynie podstawy. Nie ma co liczyć na to, że w którymś miejscu zagłębimy się w detale jakiegoś zagadnienia. Nawet aspekty czysto teoretyczne są przedstawione raczej w formie skompresowanej.
To oczywiście nic złego jeśli nie liczymy na bardzo rozbudowane opisy i wyjaśnianie zagadnień "do dna".
Pierwsze wrażenia
Ogólne wrażenie z czytania jQuery. Ćwiczenia praktyczne jest pozytywne. Książkę autorstwa Marcina Lisa czyta się szybko i dość przyjemnie. Przykłady są raczej łatwe do zrozumienia dzięki w miarę dokładnym i przejrzystym wyjaśnieniom.
Autor nie używa przesadnie skomplikowanego języka co dobrze koresponduje z grupą docelową tej publikacji. Ponad to w książce jest duża ilość ćwieczeń, które na pewno ułatwią pracę osobom, które wcześniej nie miały kontaktu z omawianą biblioteką.
Wady i zalety
Najśmieszniejsze jest, że jQuery. Ćwiczenia praktyczne ma jedną istotną cechę, która jest zarazem wadą i zaletą (2 in 1). Otóż jest to książka o charakterze "wiedzy w pigułce", przeznaczona głównie dla nieobeznanych w temacie czytelników. Dlatego z punktu widzenia kogoś kto poznał już podstawy jQuery. Ćwiczenia praktyczne mogą wydawać się mało interesującą lekturą i co najwyżej mogą służyć jako utrwalenie wiedzy. Dla ekspertów jest to tytuł wręcz zbędny. Natomiast osoby początkujące odnajdą w tej pozycji całkiem solidny wstęp do nauki jQuery. Warto też wspomnieć, że osoby, które znają dobrze JavaScript, ale za to nie mają pojęcia o jQuery pewnie lepiej zrobią jeśli po prostu zagłębią się w dokumentację. Wydaje się, że jQuery. Ćwiczenia praktyczne celuje w specyficzną (mam wrażenie, że ostatnio co raz szerszą) grupę osób, które nie znając JavaScript rozpoczynają naukę jQuery.
Warto kupić?
Myślę, że jeśli należysz do ostatniej z wymienionych wyżej grup, zakup jQuery. Ćwiczenia praktyczne jest całkiem niezłym pomysłem. W końcu jest to pozycja tania i rzetelna, aczkolwiek warto pamiętać, że jest dość ograniczona jeśli chodzi o zakres przekazywanych informacji. Jednak to samo w sobie nie musi być wadą. W końcu jeśli chcesz szybko zdobyć pierwsze szlify prościej jest wskoczyć w wir pracy, a teorię uzupełniać później.
O czym jest książka?
jQuery. Ćwiczenia praktyczne to tak na prawdę książka będąca wstępem do poznania biblioteki jQuery. Nazwa sugeruje jakby trochę coś innego, ale w gruncie rzeczy otrzymamy niedługą (około 200 stron) pozycję, która w ekspresowym tempie przeprowadzi nas przez fundamenty pracy z jQuery.
Czytając tę książkę przebrniemy przez zagadnienia zaczynające się na tematyce dodawania biblioteki do strony i kończące na Ajax'ie oraz jQuery UI. Przekrój merytoryczny wydaje się, więc dość szeroki, ale warto pamiętać, że książka przedstawia jedynie podstawy. Nie ma co liczyć na to, że w którymś miejscu zagłębimy się w detale jakiegoś zagadnienia. Nawet aspekty czysto teoretyczne są przedstawione raczej w formie skompresowanej.
To oczywiście nic złego jeśli nie liczymy na bardzo rozbudowane opisy i wyjaśnianie zagadnień "do dna".
Pierwsze wrażenia
Ogólne wrażenie z czytania jQuery. Ćwiczenia praktyczne jest pozytywne. Książkę autorstwa Marcina Lisa czyta się szybko i dość przyjemnie. Przykłady są raczej łatwe do zrozumienia dzięki w miarę dokładnym i przejrzystym wyjaśnieniom.
Autor nie używa przesadnie skomplikowanego języka co dobrze koresponduje z grupą docelową tej publikacji. Ponad to w książce jest duża ilość ćwieczeń, które na pewno ułatwią pracę osobom, które wcześniej nie miały kontaktu z omawianą biblioteką.
Wady i zalety
Najśmieszniejsze jest, że jQuery. Ćwiczenia praktyczne ma jedną istotną cechę, która jest zarazem wadą i zaletą (2 in 1). Otóż jest to książka o charakterze "wiedzy w pigułce", przeznaczona głównie dla nieobeznanych w temacie czytelników. Dlatego z punktu widzenia kogoś kto poznał już podstawy jQuery. Ćwiczenia praktyczne mogą wydawać się mało interesującą lekturą i co najwyżej mogą służyć jako utrwalenie wiedzy. Dla ekspertów jest to tytuł wręcz zbędny. Natomiast osoby początkujące odnajdą w tej pozycji całkiem solidny wstęp do nauki jQuery. Warto też wspomnieć, że osoby, które znają dobrze JavaScript, ale za to nie mają pojęcia o jQuery pewnie lepiej zrobią jeśli po prostu zagłębią się w dokumentację. Wydaje się, że jQuery. Ćwiczenia praktyczne celuje w specyficzną (mam wrażenie, że ostatnio co raz szerszą) grupę osób, które nie znając JavaScript rozpoczynają naukę jQuery.
Warto kupić?
Myślę, że jeśli należysz do ostatniej z wymienionych wyżej grup, zakup jQuery. Ćwiczenia praktyczne jest całkiem niezłym pomysłem. W końcu jest to pozycja tania i rzetelna, aczkolwiek warto pamiętać, że jest dość ograniczona jeśli chodzi o zakres przekazywanych informacji. Jednak to samo w sobie nie musi być wadą. W końcu jeśli chcesz szybko zdobyć pierwsze szlify prościej jest wskoczyć w wir pracy, a teorię uzupełniać później.
webroad.pl Mr.Mr, 2013-11-04
Barszcz ukraiński
W Ukrainie zakochałem się od pierwszego wejrzenia, a raczej przekroczenia granicy. Pomimo szerokiego dostępu do mediów i informacji na temat naszego wschodniego sąsiada, wiele kwestii dotyczących tego kraju, jego ludzi, władzy i stereotypów, pozostawało dla mnie zagadką do czasu, gdy sięgnąłem po niedawno opublikowaną nakładem wydawnictwa Editio książkę Barszcz ukraiński Piotra Pogorzelskiego, która pomimo zaostrzającego apetyt tytułu nie jest książką kulinarną.
Kto lepiej przybliży nam sytuację za wschodnią granicą, jak nie osoba od lat związana z tym krajem? Autor od trzynastu lat pracuje w Polskim Radiu, zajmując się tematyką byłych krajów ZSRR, a od 2006 roku poświęca się życiu korespondenta w Kijowie, stolicy Ukrainy. W swojej książce Piotr Pogorzelski dotyka różnych tematów z życia społecznego i politycznego w państwie rządzonym przez Wiktora Janukowycza. Przeplatając historyczne i statystyczne fakty swoimi nieraz zabawnymi dygresjami, autor zabiera nas w podróż po kraju, który leży przecież „za miedzą”, a wciąż tak mało o nim wiemy.
Książka zaczyna się od przybliżenia obrazu społeczeństwa, czyli swoistego fundamentu, bez którego przecież żadne państwo nie mogłoby istnieć. W książce Pogorzelskiego to mieszkańcy i obywatele Ukrainy, nasi sąsiedzi. Dalej poznajemy realia życia na Ukrainie – autor skrupulatnie tłumaczy, jak wygląda sytuacja językowa i religijna, porusza temat oligarchów, polityki i pieniędzy, które ten ukraiński świat tworzą i napędzają. Dość dużo miejsca Pogorzelski poświęca kulturze na Ukrainie – głównie kinematografii i muzyce. Na tę drugą, co podkreśla, niejednokrotnie wpływają rosyjskie trendy, ale autor zauważa, że ukraińscy muzycy nie gęsi…, parafrazując popularny cytat z Reja. Wśród tych wątków pojawia się nieraz niewygodny temat przyjaźni z Rosją, tęsknoty za ZSRR i rozliczeń z historią, a skoro i o tym mowa, to zetkniemy się tu również z jakże trudną dla Polaków sprawą Wołynia. Pogorzelski nie boi się też zerwać z zakorzenionym i powielanym na Zachodzie stereotypem pięknej Ukrainki, poświęcając rozdział samym kobietom – zarówno miejscowym, jak i z zagranicy – i ich relacjom z mężczyznami. Niejednokrotnie w książce pojawiają się także opinie samych Ukraińców. Każdy rozdział natomiast zakończony jest rozmową z osobą mniej lub bardziej związaną z tematem poruszanym przez dziennikarza. Oczywiście wśród opowieści Pogorzelskiego nie mogło zabraknąć dość świeżego wątku – Euro 2012, które przecież razem z Ukrainą przygotowywaliśmy.
Na uwagę zasługuje lekkie pióro autora, który zręcznie, ale w dość luźny sposób, stawia obok siebie kontrastujące tematy, ukazując nam nie tylko całościowy obraz tego, jak wygląda życie codziennie mieszkańców Ukrainy, jakie mają marzenia, do czego dążą, ale również próbuje wytłumaczyć czytelnikowi, dlaczego tak trudno Ukraińcom odnaleźć się w wirze polityki, pomiędzy Unią Europejską i Rosją. Świeże spojrzenie Pogorzelskiego na aktualną sytuację Ukrainy uwiarygadnia jego relację.
Przy okazji ostatnich wydarzeń na Ukrainie, w Polsce niewątpliwie wzrosło zainteresowania naszym sąsiadem. W swojej pracy korespondent Polskiego Radia udowadnia, że – pomimo różnic językowych, kulturowych, czy religijnych – Polacy i Ukraińcy są do siebie podobni. Od pierwszych stron trudno oderwać się od lektury, tym bardziej, że poniekąd problematyka poruszana w Barszczu ukraińskim dotyczy również nas, Polaków.
Warto przeczytać Barszcz przed wyjazdem za wschodnią granicę. Dotykając mniej lub bardziej poważnych tematów, książka Piotra Pogorzelskiego jest idealnym przewodnikiem po Ukrainie, cennym źródłem informacji o jej mieszkańcach i ich mentalności. Lekturę polecam również tym, którzy, podobnie jak ja, byli już kilkakrotnie na Ukrainie, ale chcieliby ją lepiej zrozumieć i znaleźć odpowiedzi na wciąż nurtujące ich pytania dotyczące kraju niezwykłego i pięknego – kraju, który jest tak blisko, a jednocześnie tak daleko…
Kto lepiej przybliży nam sytuację za wschodnią granicą, jak nie osoba od lat związana z tym krajem? Autor od trzynastu lat pracuje w Polskim Radiu, zajmując się tematyką byłych krajów ZSRR, a od 2006 roku poświęca się życiu korespondenta w Kijowie, stolicy Ukrainy. W swojej książce Piotr Pogorzelski dotyka różnych tematów z życia społecznego i politycznego w państwie rządzonym przez Wiktora Janukowycza. Przeplatając historyczne i statystyczne fakty swoimi nieraz zabawnymi dygresjami, autor zabiera nas w podróż po kraju, który leży przecież „za miedzą”, a wciąż tak mało o nim wiemy.
Książka zaczyna się od przybliżenia obrazu społeczeństwa, czyli swoistego fundamentu, bez którego przecież żadne państwo nie mogłoby istnieć. W książce Pogorzelskiego to mieszkańcy i obywatele Ukrainy, nasi sąsiedzi. Dalej poznajemy realia życia na Ukrainie – autor skrupulatnie tłumaczy, jak wygląda sytuacja językowa i religijna, porusza temat oligarchów, polityki i pieniędzy, które ten ukraiński świat tworzą i napędzają. Dość dużo miejsca Pogorzelski poświęca kulturze na Ukrainie – głównie kinematografii i muzyce. Na tę drugą, co podkreśla, niejednokrotnie wpływają rosyjskie trendy, ale autor zauważa, że ukraińscy muzycy nie gęsi…, parafrazując popularny cytat z Reja. Wśród tych wątków pojawia się nieraz niewygodny temat przyjaźni z Rosją, tęsknoty za ZSRR i rozliczeń z historią, a skoro i o tym mowa, to zetkniemy się tu również z jakże trudną dla Polaków sprawą Wołynia. Pogorzelski nie boi się też zerwać z zakorzenionym i powielanym na Zachodzie stereotypem pięknej Ukrainki, poświęcając rozdział samym kobietom – zarówno miejscowym, jak i z zagranicy – i ich relacjom z mężczyznami. Niejednokrotnie w książce pojawiają się także opinie samych Ukraińców. Każdy rozdział natomiast zakończony jest rozmową z osobą mniej lub bardziej związaną z tematem poruszanym przez dziennikarza. Oczywiście wśród opowieści Pogorzelskiego nie mogło zabraknąć dość świeżego wątku – Euro 2012, które przecież razem z Ukrainą przygotowywaliśmy.
Na uwagę zasługuje lekkie pióro autora, który zręcznie, ale w dość luźny sposób, stawia obok siebie kontrastujące tematy, ukazując nam nie tylko całościowy obraz tego, jak wygląda życie codziennie mieszkańców Ukrainy, jakie mają marzenia, do czego dążą, ale również próbuje wytłumaczyć czytelnikowi, dlaczego tak trudno Ukraińcom odnaleźć się w wirze polityki, pomiędzy Unią Europejską i Rosją. Świeże spojrzenie Pogorzelskiego na aktualną sytuację Ukrainy uwiarygadnia jego relację.
Przy okazji ostatnich wydarzeń na Ukrainie, w Polsce niewątpliwie wzrosło zainteresowania naszym sąsiadem. W swojej pracy korespondent Polskiego Radia udowadnia, że – pomimo różnic językowych, kulturowych, czy religijnych – Polacy i Ukraińcy są do siebie podobni. Od pierwszych stron trudno oderwać się od lektury, tym bardziej, że poniekąd problematyka poruszana w Barszczu ukraińskim dotyczy również nas, Polaków.
Warto przeczytać Barszcz przed wyjazdem za wschodnią granicę. Dotykając mniej lub bardziej poważnych tematów, książka Piotra Pogorzelskiego jest idealnym przewodnikiem po Ukrainie, cennym źródłem informacji o jej mieszkańcach i ich mentalności. Lekturę polecam również tym, którzy, podobnie jak ja, byli już kilkakrotnie na Ukrainie, ale chcieliby ją lepiej zrozumieć i znaleźć odpowiedzi na wciąż nurtujące ich pytania dotyczące kraju niezwykłego i pięknego – kraju, który jest tak blisko, a jednocześnie tak daleko…
Koło Naukowe Rusycystów "Rosyjska Ruletka" Wadim Filiks, 2013-12-21