Recenzje
Dezinformacja. Były szef wywiadu ujawnia metody dławienia wolności, zwalczania religii i wspierania terroryzmu
Istnieje taka kategoria książek, które powinnam odstawić na półkę „recenzja niemożliwa”. Należy do nich „Dezinformacja…” Iona Pacepy i Ronalda Rychlaka. Nie potrafię rzetelnie jej zrecenzować. Dlaczego? Po prostu – bazuje ona na ogromnej ilości faktów. Większości nie jestem w stanie zweryfikować, zatem właściwie nie powinnam się wypowiadać na temat merytorycznej wartości „Dezinformacji…” Mimo wszystko podejmę się próby zrecenzowania dzieła, ponieważ:
a) będąc żywo zainteresowaną historią XX wieku, co nieco jednak na jej temat wiem;
b) niektóre z opisanych w książce wydarzeń pamiętam, ponieważ miały miejsce już za mojego życia;
c) „Dezinformacja…” to rzecz z pewną dosyć przerażającą tezą, nad którą należy się pochylić.
Współautor „Dezinformacji…”, Ion Michai Pacepa był zastępcą szefa zagranicznego wywiadu komunistycznej Rumunii. Bardzo blisko współpracował zarówno z Nicolae Ceausescu, jak i swoimi odpowiednikami w wywiadach innych państw bloku sowieckiego. Osobiście uczestniczył w wielu operacjach wymierzonych w kraje Zachodu. W 1978 roku zbiegł do RFN, potem do USA. Z wiedzy Pacepa korzystało CIA. W 1987 ukazała się jego słynna książka pt. „Czerwone horyzonty: kroniki szefa komunistycznego wywiadu”. Jej fragmenty nadawało Radio Wolna Europa. Stała się ona dowodem w sprawie przeciw Elenie i Nicolae Ceausescu.
Wierzycie w spiskowe teorie dziejów i sterowanie z tylnego siedzenia? Ion Pacepa nie wierzy. On wie! Jako jeden z realizatorów polityki dezinformacji, ma mocne podstawy do tego, by mówić o skuteczności i nieśmiertelności wymyślonej w Związku Radzieckim sztuki siania zamętu i rzucania oszczerstw, które mają wprowadzić w błąd opinie publiczne – w kraju, ale przede wszystkim poza nim. Oskarżanie wrogów politycznych o czyny, których nie popełnili, preparowanie dowodów i rozpowszechnianie ich, kreowanie spolegliwych przywódców politycznych i religijnych, produkowanie nowych idei mających zaburzyć światowy porządek, szkolenie terrorystów i wspieranie ich działalności, skrytobójstwa, występowanie w roli obrońców moralności – oto pierwsze z brzegu metody, jakimi posługują się spece od dezinformacji. Dodajcie do tego armię dobrze opłaconych agentów poutykanych we wszystkich krajach świata oraz większą od nich rzeszę naiwniaków, gotowych za darmo, z przekonania szkodzić własnym rządom i oto gotowy jest obraz podskórnego świata, którym rządzi KGB. Obecnie FSB.
Czy Pacepie można w pełni zaufać? Nie mam pojęcia. W jego książce uderza mnie jednostronność interpretacji, obsesja dopatrywania się zewnętrznej inspiracji wszędzie tam, gdzie coś dzieje się wbrew amerykańskim i izraelskim interesom – czyli wchodzimy na grząski grunt – oraz płytkość mimo pozoru głębi. O co chodzi? „Dezinformacja…” jest z jednej strony przeładowana faktami (co ma uwiarygadniać, tymczasem utrudnia czytanie), z drugiej zaś – po amerykańsku naiwna. Kreuje niezwykle prosty obraz świata, w którym wszystko co „made in USA”, jest dobre, a każdy głos sprzeciwu to zło, kierowane wiadomo skąd. Z Moskwy. Stolicy światowego proletariatu i siedziby szpiega-cara-prezydenta Władimira Putina.
Za czym zatem zdaniem autorów książki stoi Moskwa? M.in. za akcją oczerniania Piusa XII („papież Hitlera”), morderstwem prezydenta Kennedy’ego, zamachem na życie Jana Pawła II, powstaniem Organizacji Wyzwolenia Palestyny, protestami amerykańskich i europejskich studentów przeciw wojnie w Wietnamie, socjalistycznymi rządami w krajach Ameryki Południowej, zabójstwem Litwinienki, zgładzeniem Jasira Arafata (według Pacepy był agentem KGB, który w pewnym momencie stał się niewygodny). O tym, że wymysłem radzieckich służb specjalnych miała być gorbaczowowska głasnost, nie warto chyba nawet wspominać… Ale już wątek zainfekowania myślą zgodną z zamiarem FSB amerykańskiej partii demokratycznej wspomnieć należy. W książce wprowadzany jest on delikatnie, aczkolwiek wielce sugestywnie. W tym miejscu zaczęłam traktować generała Iona Pacepę jak mitomana. Nie bardzo chce mi się wierzyć w zewnętrzne sterowanie prezydentem Obamą. Ani nawet w to, że nieświadomie działa przeciw interesom własnego kraju, kierowany podszeptami doradców. Z drugiej strony, obserwując nieporadność Ameryki na arenie międzynarodowej w ostatnich czasach…
„Dezinformacja…” to rzecz niezwykle obszerna merytorycznie. Naszpikowana wręcz dokumentacją, mającą umocować zawarte w niej tezy. Tak jak pisałam na początku – osobiście nie potrafię z całą pewnością stwierdzić, że jej przekaz jest prawdziwy. Myślę, że to zweryfikować może jedynie historyk specjalizujący się w temacie. Ale jako zwyczajna czytelniczka, a równocześnie mieszkanka kraju, który przez ponad pięćdziesiąt lat pozostawał w sferze sowieckich wpływów, w historiach opisanych przez duet autorów Pacepa i Rychlak dostrzegam pewne znajome i niepokojące schematy działania socjalistycznych służb wywiadowczych.
Lekturę zdecydowanie polecam.
a) będąc żywo zainteresowaną historią XX wieku, co nieco jednak na jej temat wiem;
b) niektóre z opisanych w książce wydarzeń pamiętam, ponieważ miały miejsce już za mojego życia;
c) „Dezinformacja…” to rzecz z pewną dosyć przerażającą tezą, nad którą należy się pochylić.
Współautor „Dezinformacji…”, Ion Michai Pacepa był zastępcą szefa zagranicznego wywiadu komunistycznej Rumunii. Bardzo blisko współpracował zarówno z Nicolae Ceausescu, jak i swoimi odpowiednikami w wywiadach innych państw bloku sowieckiego. Osobiście uczestniczył w wielu operacjach wymierzonych w kraje Zachodu. W 1978 roku zbiegł do RFN, potem do USA. Z wiedzy Pacepa korzystało CIA. W 1987 ukazała się jego słynna książka pt. „Czerwone horyzonty: kroniki szefa komunistycznego wywiadu”. Jej fragmenty nadawało Radio Wolna Europa. Stała się ona dowodem w sprawie przeciw Elenie i Nicolae Ceausescu.
Wierzycie w spiskowe teorie dziejów i sterowanie z tylnego siedzenia? Ion Pacepa nie wierzy. On wie! Jako jeden z realizatorów polityki dezinformacji, ma mocne podstawy do tego, by mówić o skuteczności i nieśmiertelności wymyślonej w Związku Radzieckim sztuki siania zamętu i rzucania oszczerstw, które mają wprowadzić w błąd opinie publiczne – w kraju, ale przede wszystkim poza nim. Oskarżanie wrogów politycznych o czyny, których nie popełnili, preparowanie dowodów i rozpowszechnianie ich, kreowanie spolegliwych przywódców politycznych i religijnych, produkowanie nowych idei mających zaburzyć światowy porządek, szkolenie terrorystów i wspieranie ich działalności, skrytobójstwa, występowanie w roli obrońców moralności – oto pierwsze z brzegu metody, jakimi posługują się spece od dezinformacji. Dodajcie do tego armię dobrze opłaconych agentów poutykanych we wszystkich krajach świata oraz większą od nich rzeszę naiwniaków, gotowych za darmo, z przekonania szkodzić własnym rządom i oto gotowy jest obraz podskórnego świata, którym rządzi KGB. Obecnie FSB.
Czy Pacepie można w pełni zaufać? Nie mam pojęcia. W jego książce uderza mnie jednostronność interpretacji, obsesja dopatrywania się zewnętrznej inspiracji wszędzie tam, gdzie coś dzieje się wbrew amerykańskim i izraelskim interesom – czyli wchodzimy na grząski grunt – oraz płytkość mimo pozoru głębi. O co chodzi? „Dezinformacja…” jest z jednej strony przeładowana faktami (co ma uwiarygadniać, tymczasem utrudnia czytanie), z drugiej zaś – po amerykańsku naiwna. Kreuje niezwykle prosty obraz świata, w którym wszystko co „made in USA”, jest dobre, a każdy głos sprzeciwu to zło, kierowane wiadomo skąd. Z Moskwy. Stolicy światowego proletariatu i siedziby szpiega-cara-prezydenta Władimira Putina.
Za czym zatem zdaniem autorów książki stoi Moskwa? M.in. za akcją oczerniania Piusa XII („papież Hitlera”), morderstwem prezydenta Kennedy’ego, zamachem na życie Jana Pawła II, powstaniem Organizacji Wyzwolenia Palestyny, protestami amerykańskich i europejskich studentów przeciw wojnie w Wietnamie, socjalistycznymi rządami w krajach Ameryki Południowej, zabójstwem Litwinienki, zgładzeniem Jasira Arafata (według Pacepy był agentem KGB, który w pewnym momencie stał się niewygodny). O tym, że wymysłem radzieckich służb specjalnych miała być gorbaczowowska głasnost, nie warto chyba nawet wspominać… Ale już wątek zainfekowania myślą zgodną z zamiarem FSB amerykańskiej partii demokratycznej wspomnieć należy. W książce wprowadzany jest on delikatnie, aczkolwiek wielce sugestywnie. W tym miejscu zaczęłam traktować generała Iona Pacepę jak mitomana. Nie bardzo chce mi się wierzyć w zewnętrzne sterowanie prezydentem Obamą. Ani nawet w to, że nieświadomie działa przeciw interesom własnego kraju, kierowany podszeptami doradców. Z drugiej strony, obserwując nieporadność Ameryki na arenie międzynarodowej w ostatnich czasach…
„Dezinformacja…” to rzecz niezwykle obszerna merytorycznie. Naszpikowana wręcz dokumentacją, mającą umocować zawarte w niej tezy. Tak jak pisałam na początku – osobiście nie potrafię z całą pewnością stwierdzić, że jej przekaz jest prawdziwy. Myślę, że to zweryfikować może jedynie historyk specjalizujący się w temacie. Ale jako zwyczajna czytelniczka, a równocześnie mieszkanka kraju, który przez ponad pięćdziesiąt lat pozostawał w sferze sowieckich wpływów, w historiach opisanych przez duet autorów Pacepa i Rychlak dostrzegam pewne znajome i niepokojące schematy działania socjalistycznych służb wywiadowczych.
Lekturę zdecydowanie polecam.
grafomanya.wordpress.com
Dziewczyny, na start!
Wielu początkujących biegaczy sięga po poradniki, czyta fora. Nic w tym dziwnego. Dobrze się orientować, robić coś z głową. Coraz więcej osób zaczyna także dzielić się swoimi biegowymi doświadczeniami. Książka, o której za chwilę kilka słów moich refleksji, napisana jest przez doświadczoną biegaczkę. Jednak jest nie tylko dla biegaczy i nie tylko o bieganiu.
Byle dobiec, do tej lampy, do słupa, do kiosku, do drzewa. Jest. Zaliczone. Ale jeszcze trochę, dalej, szybciej. Sprint na finiszu, drzwi mieszkania. Dobiegłam. Burak na twarzy, bezdech, pot, za duża koszulka i myśl – „po co mi to? Nigdy więcej!”. Albo: „co zjeść żeby było lżej, a energii wystarczyło?” Jak rozplanować start w zawodach? Od czego zacząć?” – znacie to? Ja też, albo raczej – poznaję i zaczynam smakować. Jeśli robię coś, to lubię to poznać i to z różnych punktów widzenia. Lubię też poznawać ludzi i ich pasje dlatego sięgnęłam po tę książkę i po kilku stronach wiedziałam, że będzie to najlepsza książka o „biegowej” tematyce, jaką do tej pory przeczytałam!
Katarzyna Karpa – „Biegowy i życiowy freak”, jak pisze sama o sobie. Była dziennikarką, wydawcą serwisu tvnmeteoactive.pl i tvnmeteo.pl. To także właścicielka sklepów z pelerynami rowerowymi, autorka blogów. Te wszystkie działania łączy jedno – miłość do biegania. Katarzyna Karpa jest wicemistrzynią Polski w Pieszych Maratonach na Orientację (dystans 50 km) oraz zdobywczynią Pucharu Świata w Pieszych Maratonach na Orientację (dystans 50 km).
Czytając książkę czujesz jakby obok Ciebie, na początku (i nie tylko) biegowej trasy, stała najlepsza kumpela, która z racji doświadczenia wie więcej. Zabiera Cię na zakupy – trzeba przecież w czymś biegać. Jest dobrym doradcą, zna się na rzeczy. Nie wciska kitu, podpowiada co jest najważniejsze, na co zwrócić uwagę w zakupowym szale. Jest też szalenie dobrym motywatorem! Potrafi wyrwać Cię do biegania nawet podczas złej pogody, wyciąga z sideł pułapek, które sam(a) na siebie nastawiasz! „Wszytko siedzi w głowie”, a ona podaje klucz, który otwiera inny wymiar myślenia. Jest też coś, co każda kobieta lubi najbardziej – kilka słów o dobrym wyglądzie. Każda z nas lubi wyglądać kobieco. Autorka dzieli się więc sprawdzonymi sposobami, które sprawiają, że można wyglądać olśniewająco nawet podczas morderczego biegu na orientację. Katarzyna Karpa w swojej książce dzieli się wskazówkami dotyczącymi ułożenia planów treningowych, przygotowania się do pierwszego startu. Jest też coś, co dla mnie było zaskoczeniem, a dla moich zmysłów niesamowicie przyjemnym doświadczeniem. Autorka bowiem w książce zawarła przepisy na pyszne jedzenie, które stanowi idealne uzupełnienie zdrowego stylu życia. Przepisy są różne, a z nich powstają cuda. Słowo! Sprawdziłam sama kilka z nich. Rewelacja! Jest też coś interesującego dla osób, które chciałyby zabrać ze sobą na trening swojego pupila. Katarzyna Kurpa podaje nam wskazówki jak m.in. zaadoptować psa. Tak więc dla każdego coś praktycznego!
Książka napisana jest bardzo przystępnym językiem, który w połączeniu z ciekawymi treściami sprawia, że nie można się od niej oderwać. Interesującym jest układ tekstu i przeplatanie go zdjęciami oraz „blogowymi wpisami”. Bardzo ważnym, estetycznym elementem jest szata graficzna i dobór zdjęć.
Tak, „Kobiety na start!”. Zachęcam, polecam. Katarzyna Karpa w swojej książce dzieli się doświadczeniami, świetnymi pomysłami, ogromną dawką pozytywnej energii i dobrego pióra. Książka „Dziewczyny na start!” to także duża porcja motywacji i manifest o zmianę sposobu myślenia. Ta książka jest dla Ciebie! Dla kobiety – jeśli chce dostrzec inny punkt widzenia, poznać pewne patenty, pośmiać się, „załapać się” na rewelacyjny przepis, także by poznać innych ludzi, spojrzenia, pasje. Dla Ciebie mężczyzno również – poznaj nasz świat, też dobrze biegamy i świetnie przy tym wyglądamy ;-)
Byle dobiec, do tej lampy, do słupa, do kiosku, do drzewa. Jest. Zaliczone. Ale jeszcze trochę, dalej, szybciej. Sprint na finiszu, drzwi mieszkania. Dobiegłam. Burak na twarzy, bezdech, pot, za duża koszulka i myśl – „po co mi to? Nigdy więcej!”. Albo: „co zjeść żeby było lżej, a energii wystarczyło?” Jak rozplanować start w zawodach? Od czego zacząć?” – znacie to? Ja też, albo raczej – poznaję i zaczynam smakować. Jeśli robię coś, to lubię to poznać i to z różnych punktów widzenia. Lubię też poznawać ludzi i ich pasje dlatego sięgnęłam po tę książkę i po kilku stronach wiedziałam, że będzie to najlepsza książka o „biegowej” tematyce, jaką do tej pory przeczytałam!
Katarzyna Karpa – „Biegowy i życiowy freak”, jak pisze sama o sobie. Była dziennikarką, wydawcą serwisu tvnmeteoactive.pl i tvnmeteo.pl. To także właścicielka sklepów z pelerynami rowerowymi, autorka blogów. Te wszystkie działania łączy jedno – miłość do biegania. Katarzyna Karpa jest wicemistrzynią Polski w Pieszych Maratonach na Orientację (dystans 50 km) oraz zdobywczynią Pucharu Świata w Pieszych Maratonach na Orientację (dystans 50 km).
Czytając książkę czujesz jakby obok Ciebie, na początku (i nie tylko) biegowej trasy, stała najlepsza kumpela, która z racji doświadczenia wie więcej. Zabiera Cię na zakupy – trzeba przecież w czymś biegać. Jest dobrym doradcą, zna się na rzeczy. Nie wciska kitu, podpowiada co jest najważniejsze, na co zwrócić uwagę w zakupowym szale. Jest też szalenie dobrym motywatorem! Potrafi wyrwać Cię do biegania nawet podczas złej pogody, wyciąga z sideł pułapek, które sam(a) na siebie nastawiasz! „Wszytko siedzi w głowie”, a ona podaje klucz, który otwiera inny wymiar myślenia. Jest też coś, co każda kobieta lubi najbardziej – kilka słów o dobrym wyglądzie. Każda z nas lubi wyglądać kobieco. Autorka dzieli się więc sprawdzonymi sposobami, które sprawiają, że można wyglądać olśniewająco nawet podczas morderczego biegu na orientację. Katarzyna Karpa w swojej książce dzieli się wskazówkami dotyczącymi ułożenia planów treningowych, przygotowania się do pierwszego startu. Jest też coś, co dla mnie było zaskoczeniem, a dla moich zmysłów niesamowicie przyjemnym doświadczeniem. Autorka bowiem w książce zawarła przepisy na pyszne jedzenie, które stanowi idealne uzupełnienie zdrowego stylu życia. Przepisy są różne, a z nich powstają cuda. Słowo! Sprawdziłam sama kilka z nich. Rewelacja! Jest też coś interesującego dla osób, które chciałyby zabrać ze sobą na trening swojego pupila. Katarzyna Kurpa podaje nam wskazówki jak m.in. zaadoptować psa. Tak więc dla każdego coś praktycznego!
Książka napisana jest bardzo przystępnym językiem, który w połączeniu z ciekawymi treściami sprawia, że nie można się od niej oderwać. Interesującym jest układ tekstu i przeplatanie go zdjęciami oraz „blogowymi wpisami”. Bardzo ważnym, estetycznym elementem jest szata graficzna i dobór zdjęć.
Tak, „Kobiety na start!”. Zachęcam, polecam. Katarzyna Karpa w swojej książce dzieli się doświadczeniami, świetnymi pomysłami, ogromną dawką pozytywnej energii i dobrego pióra. Książka „Dziewczyny na start!” to także duża porcja motywacji i manifest o zmianę sposobu myślenia. Ta książka jest dla Ciebie! Dla kobiety – jeśli chce dostrzec inny punkt widzenia, poznać pewne patenty, pośmiać się, „załapać się” na rewelacyjny przepis, także by poznać innych ludzi, spojrzenia, pasje. Dla Ciebie mężczyzno również – poznaj nasz świat, też dobrze biegamy i świetnie przy tym wyglądamy ;-)
moznaprzeczytac.pl Izabela Łącka; 2015-11-26
Wybraniec. Życie po śmierci na Evereście
„Dlaczego niektórzy z nas wspinają się na szczyty, podczas gdy inni są zadowoleni mając spokojną pracę i przyzwoity fundusz emerytalny?”- oto jest pytanie! Książka, która je stawia, nie odpowiada na nie wprost, ale sprawia, że zaczynamy rozumieć, czemu jedni oglądają górę gór na własne oczy, a drudzy- z wygodnego fotela.
Mount Everest, bo o niej mowa, to najwyżej położony punkt na naszej planecie – 8.850 m.n.p.m. Jednym z wielu, którzy rzucili jej ( a raczej sobie!) wyzwanie jest Lincoln Hall, autor książki „Wybraniec. Życie po śmierci” - kolejnej pozycji wydanej przez śląskie wydawnictwo Bezdroża.
Hall to znany australijski alpinista i himalaista, który przez 20 lat zdobywał wysokogórskie szczyty na Nowej Zelandii, Antarktydzie i w rodzimej Australii. W 1984 roku był jednym z uczestników wyprawy na dach świata. Niestety, jak wielu mu podobnych, musiał uznać swą ograniczoność i zawrócić niemal spod samego szczytu. Dziesięć wypraw wysokogórskich, kilkanaście tuzinów trekkingów w charakterze przewodnika, szczęśliwe spełnione życie u boku ukochanej żony i dwójka wspaniałych synów. I wciąż to poczucie niespełnienia, wciąż niewyrównane rachunki z Everestem. Lincoln Hall pisze: „Dziewicza wyprawa na Mount Everest to najważniejsza pierwsza randka” i nieco dalej: „Jeśli kiedyś się wspinałeś, będziesz się wspinał całe życie” i tylko to tłumaczy, dlaczego, gdy po dwudziestu latach pojawia się druga szansa na zdobycie niepokornego szczytu, Hall podejmuje to wyzwanie, by – jak pisze – zrzucić z siebie ciążące mu od dwóch dekad brzemię niespełnienia.
Nie jestem himalaistką, w Alpach byłam tylko raz , najwyższe zdobyte przeze mnie szczyty to…Babia Góra i Giewont. Może dlatego moją uwagę przykuły nie przygotowania do wyprawy, lecz…Barbara – żona autora i zarazem głównego bohatera książki. Jestem przekonana, że gdyby nie jej silne wsparcie i bezwarunkowa akceptacja decyzji męża, Hall nie podjąłby tego wyzwania! Nasze ludzkie miłości i związki są pełne ograniczeń i lęków. Mało kto ( mało która!) z nas potrafi kochając – wspierać i dopingować i wciąż zostawiać – używając słów autora – otwarte furtki. Dlatego dla mnie „Wybraniec” ma dwoje bohaterów i każde z nich zdobywa swoje szczyty poświęcenia, zaufania, determinacji. I każde z nich jest w ostatecznym rozrachunku zwycięzcą. Najpierw jednak Lincoln Hall staje na dachu świata. Mimo zwycięstwa jednak przegrywa. Nie będę opisywała, co dzieje się z ludzkim organizmem na wysokości niemal dziewięciu kilometrów n.p.m., ale czytałam kolejne strony wspomnień autora z wypiekami na twarzy i absolutnym niedowierzaniem. Dlaczego? Bo oto mimo profesjonalnego i fantastycznego przygotowania organizmu do wyprawy, ten na skutek morderczego wysiłku i takich samych warunków na górze jest niczym zużyta i bezwartościowa bateria, którą już tylko można wyrzucić. Obrzęk mózgu, oddech spłycony do 4-5 haustów powietrza na minutę, częściowa ślepota, a do tego halucynacje i majaki i niezdolność do jakiegokolwiek ruchu – i to wszystko na wysokości 8600 metrów n.p.m. W książce wiele razy pojawia się stwierdzenie, że w takim stanie nikt nie może przeżyć. A jeśli dodam do tego noc spędzoną w pojedynkę w absolutnych ciemnościach, ekstremalnym zimnie, bez aparatu tlenowego czy chociażby maski, bez picia i jedzenia, sami rozumiemy, że doczekanie ranka graniczy z niepodobieństwem.
Odsyłam do lektury, która wyjaśnia, dlaczego ekipa porzuciła wciąż przecież żyjącego współtowarzysza i dlaczego – wbrew logice i wiedzy medycznej Hall przeżył. Przedtem jednak przestrzegam przed pochopnym osądem. Decyzje podejmowane tu, nisko nad ziemią i te, pod samym niebem nigdy nie są podobnymi decyzjami i choć nie raz i nie dwa sama stanęłam przed trudnymi wyborami, nigdy nie chciałabym stawiać czoła tym, które muszą być podjęte prawie 9 tys. metrów nad ziemią!
W „Wybrańcu. Życie po śmierci” każdy znajdzie historie dla siebie – i ci, którzy zdobyli podniebne szczyty, i ci, którzy stają przed takim wyzwaniem. Mnie porwała determinacja, z jaką Hall podejmuje walkę o życie. To wielki pean na cześć miłości kobiety i mężczyzny i dowód na to, jacy jesteśmy potężni, gdy wierzymy, że warto – zdobyć, a potem – wrócić!
Lincoln Hall twierdzi, że jego życiowym mottem jest zasada: „Nigdy się nie poddawaj!” i trzeba mu wierzyć, bo pomimo że w wyprawie na Everest w tym samym czasie zginęło sześciu wspinaczy, pomimo że on sam stracił odmrożone koniuszki ośmiu palców rąk i półtora palca u nogi, pomimo że ubyło mu 17 kg wagi ciała i 2/3 energii potrzebnej do normalnego życia, to przecież wciąż żyje. Wciąż – jak ujmująco pisze –kocha namiętnie Barbarę i jest przez nią kochany.
A Everest? Stoi „niezmienny, czysty i symboliczny” i czeka na kolejnych śmiałków.
Mount Everest, bo o niej mowa, to najwyżej położony punkt na naszej planecie – 8.850 m.n.p.m. Jednym z wielu, którzy rzucili jej ( a raczej sobie!) wyzwanie jest Lincoln Hall, autor książki „Wybraniec. Życie po śmierci” - kolejnej pozycji wydanej przez śląskie wydawnictwo Bezdroża.
Hall to znany australijski alpinista i himalaista, który przez 20 lat zdobywał wysokogórskie szczyty na Nowej Zelandii, Antarktydzie i w rodzimej Australii. W 1984 roku był jednym z uczestników wyprawy na dach świata. Niestety, jak wielu mu podobnych, musiał uznać swą ograniczoność i zawrócić niemal spod samego szczytu. Dziesięć wypraw wysokogórskich, kilkanaście tuzinów trekkingów w charakterze przewodnika, szczęśliwe spełnione życie u boku ukochanej żony i dwójka wspaniałych synów. I wciąż to poczucie niespełnienia, wciąż niewyrównane rachunki z Everestem. Lincoln Hall pisze: „Dziewicza wyprawa na Mount Everest to najważniejsza pierwsza randka” i nieco dalej: „Jeśli kiedyś się wspinałeś, będziesz się wspinał całe życie” i tylko to tłumaczy, dlaczego, gdy po dwudziestu latach pojawia się druga szansa na zdobycie niepokornego szczytu, Hall podejmuje to wyzwanie, by – jak pisze – zrzucić z siebie ciążące mu od dwóch dekad brzemię niespełnienia.
Nie jestem himalaistką, w Alpach byłam tylko raz , najwyższe zdobyte przeze mnie szczyty to…Babia Góra i Giewont. Może dlatego moją uwagę przykuły nie przygotowania do wyprawy, lecz…Barbara – żona autora i zarazem głównego bohatera książki. Jestem przekonana, że gdyby nie jej silne wsparcie i bezwarunkowa akceptacja decyzji męża, Hall nie podjąłby tego wyzwania! Nasze ludzkie miłości i związki są pełne ograniczeń i lęków. Mało kto ( mało która!) z nas potrafi kochając – wspierać i dopingować i wciąż zostawiać – używając słów autora – otwarte furtki. Dlatego dla mnie „Wybraniec” ma dwoje bohaterów i każde z nich zdobywa swoje szczyty poświęcenia, zaufania, determinacji. I każde z nich jest w ostatecznym rozrachunku zwycięzcą. Najpierw jednak Lincoln Hall staje na dachu świata. Mimo zwycięstwa jednak przegrywa. Nie będę opisywała, co dzieje się z ludzkim organizmem na wysokości niemal dziewięciu kilometrów n.p.m., ale czytałam kolejne strony wspomnień autora z wypiekami na twarzy i absolutnym niedowierzaniem. Dlaczego? Bo oto mimo profesjonalnego i fantastycznego przygotowania organizmu do wyprawy, ten na skutek morderczego wysiłku i takich samych warunków na górze jest niczym zużyta i bezwartościowa bateria, którą już tylko można wyrzucić. Obrzęk mózgu, oddech spłycony do 4-5 haustów powietrza na minutę, częściowa ślepota, a do tego halucynacje i majaki i niezdolność do jakiegokolwiek ruchu – i to wszystko na wysokości 8600 metrów n.p.m. W książce wiele razy pojawia się stwierdzenie, że w takim stanie nikt nie może przeżyć. A jeśli dodam do tego noc spędzoną w pojedynkę w absolutnych ciemnościach, ekstremalnym zimnie, bez aparatu tlenowego czy chociażby maski, bez picia i jedzenia, sami rozumiemy, że doczekanie ranka graniczy z niepodobieństwem.
Odsyłam do lektury, która wyjaśnia, dlaczego ekipa porzuciła wciąż przecież żyjącego współtowarzysza i dlaczego – wbrew logice i wiedzy medycznej Hall przeżył. Przedtem jednak przestrzegam przed pochopnym osądem. Decyzje podejmowane tu, nisko nad ziemią i te, pod samym niebem nigdy nie są podobnymi decyzjami i choć nie raz i nie dwa sama stanęłam przed trudnymi wyborami, nigdy nie chciałabym stawiać czoła tym, które muszą być podjęte prawie 9 tys. metrów nad ziemią!
W „Wybrańcu. Życie po śmierci” każdy znajdzie historie dla siebie – i ci, którzy zdobyli podniebne szczyty, i ci, którzy stają przed takim wyzwaniem. Mnie porwała determinacja, z jaką Hall podejmuje walkę o życie. To wielki pean na cześć miłości kobiety i mężczyzny i dowód na to, jacy jesteśmy potężni, gdy wierzymy, że warto – zdobyć, a potem – wrócić!
Lincoln Hall twierdzi, że jego życiowym mottem jest zasada: „Nigdy się nie poddawaj!” i trzeba mu wierzyć, bo pomimo że w wyprawie na Everest w tym samym czasie zginęło sześciu wspinaczy, pomimo że on sam stracił odmrożone koniuszki ośmiu palców rąk i półtora palca u nogi, pomimo że ubyło mu 17 kg wagi ciała i 2/3 energii potrzebnej do normalnego życia, to przecież wciąż żyje. Wciąż – jak ujmująco pisze –kocha namiętnie Barbarę i jest przez nią kochany.
A Everest? Stoi „niezmienny, czysty i symboliczny” i czeka na kolejnych śmiałków.
http://mumagstravellers.blogspot.com/ Majka Em; 2015-11-25
TDD w praktyce. Niezawodny kod w języku Python
Każdy chyba programista jest w stanie wskazać takie momenty w swojej karierze, które diametralnie rozszerzyły horyzonty postrzegania inżynierii oprogramowania - coś w rodzaju kamieni milowych na ścieżce samorozwoju; błogie chwile oświecenia, o których pisał Erie Steven Raymond w swoim słynnym eseju How To Become A Hacker. Kiedy myślę o tego rodzaju momentach w mojej karierze, to przychodzą mi na myśl następujące wydarzenia: pierwsza samodzielna i w pełni świadoma implementacja listy jedno-kierunkowej (o rety, ile lat temu to było...), zrozumienie idei code-as-data w języku Lisp, pierwsze w pełni świadome zastosowanie techniki Test Driven Development.
Z wymienionych powyżej trzech wydarzeń to związane z zastosowaniem TDD miało niewątpliwie najsilniejszy wpływ na ukształtowaniem mojego bieżącego programstycznego„ja". Podejrzewam, że doświadczenie to współdzieli ze mną cała rzesza programistów na całym świecie.
Z techniką TDD wiąże się jednakże pewien problem, który świetnie obrazuje znany cytat: „w teorii nie ma różnicy pomiędzy teorią a praktyką; w praktyce - jest". W przypadku TDD jest to znamienne: prosty zestaw przypadków użycia tej techniki, które Kent Beck opisuje w swojej znakomitej książce TDD. Sztuka tworzenia dobrego kodu (którą recenzowałem jakiś czas temu na łamach niniejszej kolumny), nijak się ma do stosowania ich w złożonych, wielowarstwowych projektach łączących w sobie szereg technologii. Pomimo tego, że TDD używane jest od kilkunastu lat, cały czas brakuje sprawdzonych, specjalistycznych materiałów omawiających stosowanie tej techniki przy tworzeniu specyficznych rozwiązań. W niniejszej odsłonie Klubu Dobrej Książki chciałbym przedstawić tytuł, który w pewnym zakresie stanowi odpowiedź na tę potrzebę.
TDD w praktyce. Niezawodny kod w języku Python, bohater artykułu, który właśnie czytasz, ma nieco mylący tytuł. Owszem - pozycja ta traktuje o praktycznych zastosowaniach TDD i pokazuje, jak pisać niezawodny kod wjęzyku autorstwa Guido van RossunYa, jednakże ponadto omawia tak szerokie spektrum zagadnień, iż po zakończeniu lektury wspomniany tytuł wydaje się być przeraźliwie uproszczony.
Książka podzielona jest na trzy części: Podstawy TDD oraz Django, Praktyczne aspekty tworzenia rozwiązań webowych, Zagadnienia zaawansowane.
W pierwszej części książki autor wprowadza czytelnika w świat podstawowych pojęć związanych zTDD, przeprowadzając go przez proces budowania w pełni funkcjonalnej aplikacji webowej (w oparciu o Django: najpopularniejszy pythonowy framework do tworzenia webaplikacji) z uwzględnieniem jej testowania na wszystkich etapach pracy. W części tej, oprócz informacji na temat tworzenia testów jednostkowych, czytelnik zapozna się z tematyką budowania testów funkcjonalnych za pomocą narzędzia Selenium i zrozumie, na czym polega różnica pomiędzy tymi dwoma rodzajami testów. Autor omawia też cykl pracy powiązany z metodyką TDD (test jednostkowy - tworzenie kodu), rolę refaktoryzacji w tej metodyce oraz powiązany z nią sposób pracy z narzędziem kontroli wersji (na przykładzie Git).
W drugiej części książki autor skupia się na tych tematach związanych z tworzeniem aplikacji webowych, które wiążą się z jej dostarczaniem (ang. shipping). Mowa tutaj o takich aspektach jak: obsługa statycznych plików, walidacja danych z formularzy, obsługa JavaScriptu, umieszczenie aplikacji na serwerze produkcyjnym.
Przy omawianiu każdego z wymienionych wyżej zagadnień autor rozważa, w jaki sposób można zastosować TDD, tak aby pomóc sobie w pracy.
W trzeciej, ostatniej (i najprawdopodobniej najważniejszej) części książki autor analizuje zagadnienia związane z integracją webapliakcji z zewnętrznymi systemami oraz z ich testowaniem. Czytelnik zapozna się tutaj z takimi pojęciami jak imitacje, debugowanie po stronie serwera, izolacja i„słuchanie" testów oraz ciągła integracja.
Lektura TDD w praktyce... - patrząc z mojej prywatnej perspektywy - była wspaniałą podróżą. Z jednej strony przez mało znaną mi krainę budowania aplikacji webowych, z drugiej zaś - przez meandry praktycznych i niebanalnych technik stosowania programowania sterowanego testami. Podsumowując zawartość książki autorstwa Harrego J.W. Percival'a, nie mogę powstrzymać się przed zacytowaniem słów Kenneth'a Reitz'a (jednego z członków Python Software Foundation):
Ta książka to znacznie więcej niż tylko wprowadzenie do programowania sterowanego testami w języku Python. Jest to pełny, kompleksowy kurs przedstawiający najlepsze praktyki tworzenia nowoczesnej aplikacji webowej.
Cóż mogę dodać... Lektura godna polecenia!
Z wymienionych powyżej trzech wydarzeń to związane z zastosowaniem TDD miało niewątpliwie najsilniejszy wpływ na ukształtowaniem mojego bieżącego programstycznego„ja". Podejrzewam, że doświadczenie to współdzieli ze mną cała rzesza programistów na całym świecie.
Z techniką TDD wiąże się jednakże pewien problem, który świetnie obrazuje znany cytat: „w teorii nie ma różnicy pomiędzy teorią a praktyką; w praktyce - jest". W przypadku TDD jest to znamienne: prosty zestaw przypadków użycia tej techniki, które Kent Beck opisuje w swojej znakomitej książce TDD. Sztuka tworzenia dobrego kodu (którą recenzowałem jakiś czas temu na łamach niniejszej kolumny), nijak się ma do stosowania ich w złożonych, wielowarstwowych projektach łączących w sobie szereg technologii. Pomimo tego, że TDD używane jest od kilkunastu lat, cały czas brakuje sprawdzonych, specjalistycznych materiałów omawiających stosowanie tej techniki przy tworzeniu specyficznych rozwiązań. W niniejszej odsłonie Klubu Dobrej Książki chciałbym przedstawić tytuł, który w pewnym zakresie stanowi odpowiedź na tę potrzebę.
TDD w praktyce. Niezawodny kod w języku Python, bohater artykułu, który właśnie czytasz, ma nieco mylący tytuł. Owszem - pozycja ta traktuje o praktycznych zastosowaniach TDD i pokazuje, jak pisać niezawodny kod wjęzyku autorstwa Guido van RossunYa, jednakże ponadto omawia tak szerokie spektrum zagadnień, iż po zakończeniu lektury wspomniany tytuł wydaje się być przeraźliwie uproszczony.
Książka podzielona jest na trzy części: Podstawy TDD oraz Django, Praktyczne aspekty tworzenia rozwiązań webowych, Zagadnienia zaawansowane.
W pierwszej części książki autor wprowadza czytelnika w świat podstawowych pojęć związanych zTDD, przeprowadzając go przez proces budowania w pełni funkcjonalnej aplikacji webowej (w oparciu o Django: najpopularniejszy pythonowy framework do tworzenia webaplikacji) z uwzględnieniem jej testowania na wszystkich etapach pracy. W części tej, oprócz informacji na temat tworzenia testów jednostkowych, czytelnik zapozna się z tematyką budowania testów funkcjonalnych za pomocą narzędzia Selenium i zrozumie, na czym polega różnica pomiędzy tymi dwoma rodzajami testów. Autor omawia też cykl pracy powiązany z metodyką TDD (test jednostkowy - tworzenie kodu), rolę refaktoryzacji w tej metodyce oraz powiązany z nią sposób pracy z narzędziem kontroli wersji (na przykładzie Git).
W drugiej części książki autor skupia się na tych tematach związanych z tworzeniem aplikacji webowych, które wiążą się z jej dostarczaniem (ang. shipping). Mowa tutaj o takich aspektach jak: obsługa statycznych plików, walidacja danych z formularzy, obsługa JavaScriptu, umieszczenie aplikacji na serwerze produkcyjnym.
Przy omawianiu każdego z wymienionych wyżej zagadnień autor rozważa, w jaki sposób można zastosować TDD, tak aby pomóc sobie w pracy.
W trzeciej, ostatniej (i najprawdopodobniej najważniejszej) części książki autor analizuje zagadnienia związane z integracją webapliakcji z zewnętrznymi systemami oraz z ich testowaniem. Czytelnik zapozna się tutaj z takimi pojęciami jak imitacje, debugowanie po stronie serwera, izolacja i„słuchanie" testów oraz ciągła integracja.
Lektura TDD w praktyce... - patrząc z mojej prywatnej perspektywy - była wspaniałą podróżą. Z jednej strony przez mało znaną mi krainę budowania aplikacji webowych, z drugiej zaś - przez meandry praktycznych i niebanalnych technik stosowania programowania sterowanego testami. Podsumowując zawartość książki autorstwa Harrego J.W. Percival'a, nie mogę powstrzymać się przed zacytowaniem słów Kenneth'a Reitz'a (jednego z członków Python Software Foundation):
Ta książka to znacznie więcej niż tylko wprowadzenie do programowania sterowanego testami w języku Python. Jest to pełny, kompleksowy kurs przedstawiający najlepsze praktyki tworzenia nowoczesnej aplikacji webowej.
Cóż mogę dodać... Lektura godna polecenia!
Programista Magazyn Rafał Kocisz
Metoda Running Lean. Iteracja od planu A do planu, który da Ci sukces. Wydanie II
Wreszcie znalazłam książkę, której szukałam już od dawna. Na pewno niejednego z Was zastanawia i męczy sprawa wypromowania własnej strony internetowej, bloga, jakiegoś produktu, lub nawet założenie własnego Startupu. Jestem przekonana, że każdy chciałby robić to co lubi najbardziej, a przy tym jeszcze czerpać z tego korzyści. To marzenie wielu osób. Tylko pozostaje pytanie: Jak to zrobić i co trzeba zrobić, aby marzenie się urzeczywistniło?
Myślę, że na kilka Waszych pytań, odpowiedzi możecie znaleźć w książce Metoda Running Lean. Tutaj znajdziecie sposoby na założenie firmy, wypromowanie i przetrwanie, a także rozmowa z klientem, czy inwestorem, która jak wiadomo, nam, małym przedsiębiorcom jest niezwykle potrzebna.
Naprawdę warto przeczytać, choćby dlatego, że jest tutaj wiele przydatnych narzędzi, które pomogą Wam określić słabe i mocne strony, a także znaleźć rozwiązanie dla danego problemu. Boicie się pokazać swój pomysł innej osobie? Tutaj autor mówi, że nawet wskazane jest spisać swój pomysł i podsunąć do przeczytania całkowicie obcej nam osobie. Tylko w ten sposób otrzymacie bezstronną opinię.
Na samym początku należy odpowiedzieć sobie na pytanie: Czy blog/strona/produkt, który chcę stworzyć jest potrzebny na rynku i co najważniejsze, czy znajdzie odbiorców?
Myślę, że na kilka Waszych pytań, odpowiedzi możecie znaleźć w książce Metoda Running Lean. Tutaj znajdziecie sposoby na założenie firmy, wypromowanie i przetrwanie, a także rozmowa z klientem, czy inwestorem, która jak wiadomo, nam, małym przedsiębiorcom jest niezwykle potrzebna.
Naprawdę warto przeczytać, choćby dlatego, że jest tutaj wiele przydatnych narzędzi, które pomogą Wam określić słabe i mocne strony, a także znaleźć rozwiązanie dla danego problemu. Boicie się pokazać swój pomysł innej osobie? Tutaj autor mówi, że nawet wskazane jest spisać swój pomysł i podsunąć do przeczytania całkowicie obcej nam osobie. Tylko w ten sposób otrzymacie bezstronną opinię.
Na samym początku należy odpowiedzieć sobie na pytanie: Czy blog/strona/produkt, który chcę stworzyć jest potrzebny na rynku i co najważniejsze, czy znajdzie odbiorców?
DobreRecenzje.pl Edyta; 2015-11-26