Recenzje
Driven. Namiętność silniejsza niż ból
Cóż, szczerze muszę przyznać, że do tej pory z książek o tak pikantnych szczegółach, to czytałam tylko Greya i pierwszy tom szczególnie mi się nie podobał. Dopiero później gdy już przyzwyczaiłam się do stylu pisarskiego autorki, zaczęło mi się nawet podobać. I dlatego prawdę powiedziawszy, podeszłam i do trylogii Driven z pewną rezerwą, lecz na pewno od razu się nie zniechęciłam. Książki niby podobne i nawet na początku zaczęłam się zastanawiać, która autorka od której ściągnęła niektóre fakty i tylko delikatnie zmodernizowała, ale….. czytając dalej dałam się całkowicie pochłonąć.
I przechodząc do niektórych elementów fabuły…..
Rylee to dwudziestosześcioletnia kobieta, która pracuje w firmie Corporate Care, oprócz tego ma dyżury w Domu, gdzie mieszkają porzuceni chłopcy. Dzieci, które zazwyczaj przeżyły traumę zgotowaną im przez rodziców. Oczywiście nie od tego zaczyna się książka. Początek jest taki, że Rylee wspólnie ze swoim szefostwem organizuje imprezę charytatywną, której celem jest zebranie przeogromnej kwoty na cele związane z Domem. Wydarzenia jednak zaskakują samą dziewczynę, która przez przypadek zatrzaskuje się w ciasnej komórce. Zdesperowana zaczyna wołać o pomoc i oto tutaj pojawia się Colton Donovan. Zdradzę Wam tylko, że Ry nie zapałała sympatią do Donovana, a to dlatego, że chwilę wcześniej zobaczyła go w dość intymnej sytuacji. Colton, to kobieciarz i postanowił do swojej długiej listy zdobyczy dopisać także Rylee Thomas. Nie ma przed sobą łatwego zadania, bo chociaż on się jej spodobał, to dziewczyna niespecjalnie go polubiła.
Co wyniknie z tej kiełkującej sympatii? Przekonajcie się sami!
Czyta się dobrze, łatwo i przyjemnie. Zdecydowanie nie jest to styl jak u Greya. Tutaj Donovan ma o wiele mroczniejszą przeszłość, a inną sprawą jest to, że zapędów w stylu „pokoju bólu” nie posiada. On uwodzi swoim wdziękiem, urokiem osobistym i wyglądem. Z jednej strony rzecz która czytelnika denerwuje, to tchórzostwo Coltona, ale z drugiej strony biorąc pod uwagę jego przeżycia z dzieciństwa, to zdecydowanie nie ma się mu co dziwić.
I przechodząc do niektórych elementów fabuły…..
Rylee to dwudziestosześcioletnia kobieta, która pracuje w firmie Corporate Care, oprócz tego ma dyżury w Domu, gdzie mieszkają porzuceni chłopcy. Dzieci, które zazwyczaj przeżyły traumę zgotowaną im przez rodziców. Oczywiście nie od tego zaczyna się książka. Początek jest taki, że Rylee wspólnie ze swoim szefostwem organizuje imprezę charytatywną, której celem jest zebranie przeogromnej kwoty na cele związane z Domem. Wydarzenia jednak zaskakują samą dziewczynę, która przez przypadek zatrzaskuje się w ciasnej komórce. Zdesperowana zaczyna wołać o pomoc i oto tutaj pojawia się Colton Donovan. Zdradzę Wam tylko, że Ry nie zapałała sympatią do Donovana, a to dlatego, że chwilę wcześniej zobaczyła go w dość intymnej sytuacji. Colton, to kobieciarz i postanowił do swojej długiej listy zdobyczy dopisać także Rylee Thomas. Nie ma przed sobą łatwego zadania, bo chociaż on się jej spodobał, to dziewczyna niespecjalnie go polubiła.
Co wyniknie z tej kiełkującej sympatii? Przekonajcie się sami!
Czyta się dobrze, łatwo i przyjemnie. Zdecydowanie nie jest to styl jak u Greya. Tutaj Donovan ma o wiele mroczniejszą przeszłość, a inną sprawą jest to, że zapędów w stylu „pokoju bólu” nie posiada. On uwodzi swoim wdziękiem, urokiem osobistym i wyglądem. Z jednej strony rzecz która czytelnika denerwuje, to tchórzostwo Coltona, ale z drugiej strony biorąc pod uwagę jego przeżycia z dzieciństwa, to zdecydowanie nie ma się mu co dziwić.
DobreRecenzje.pl Edyta; 2015-11-20
Fueled. Napędzani pożądaniem
Pochwały, pochwały i jeszcze raz pochwały. Tak powinnam zacząć i skończyć przedstawiać Wam drugi tom trylogii Driven, który niezwykle chwycił mnie za serce i nie pozwala oderwać się do niczego innego. Cały czas marzę tylko o tym, aby codzienne obowiązki ukończyć jak najszybciej i zagłębić się w tę przepiękną lekturę.
Drugi tom, to jeszcze więcej emocji i jeszcze więcej niepewności. Okazuje się, że na drodze do szczęścia Rylee i Coltona wszędzie stoją jego poprzednie zdobycze. Szczególnie naprzykrza się Tawny, która cały czas ma nadzieję na długotrwały związek z Donovanem, choć on traktuje ją jak przyjaciółkę. Ry przez to wszystko popada w kompleksy, choć wcale nie powinna. Dziewczyna przyłapuje się też na tym, że coraz bardziej zaczyna wchłaniać się w swój związek.
Tylko co z Coltonem i jego mroczną historią? Czy będzie to bardzo kolidowało w szczęściu jakiego pragnie z nim Ry?
Napędzani pożądaniem, to jeszcze więcej emocji niż w pierwszym tomie. Tutaj na każdym kroku jesteśmy praktycznie nimi zarzucani. Czytelnikowi trudno sobie poradzić z faktami, których się dowiaduje, a co dopiero tej dwójce. Tutaj dowiadujemy się więcej o przeszłości Donovana, ale i o przeszłości Rylee.
Nowością, która pojawia się w drugim tomie jest także świat widziany oczami Coltona… Na pewno każda z Was chce się dowiedzieć, co ten skryty w sobie chłopak tak naprawdę w końcu czuje. Gwarantuję, tutaj się dowiecie. Bardzo podoba mi się, że ta kwestia jest włączona w część książki i widzimy wszystko na bieżąco.
Zdradzę Wam tylko, że praktycznie cały czas jest tak, że jeżeli ta para robi malutki postęp, to zaraz cofają się dziesięć kroków do tyłu. A my to wszystko przeżywamy i nie sposób nam się oderwać…
Drugi tom to aż 465 stron. Dużo? Oczywiście, że nie. Cóż to jest dla nas pożeraczy książek? Dwa – trzy dni i skończone!
Naprawdę nie spodziewałam się, że to będzie aż tak dobra trylogia. Wielkie ukłony dla Helionu.
Komu polecam: oczywiście fanom i tym którzy czytali pierwszy tom. Musicie to mieć i przeczytać!
Drugi tom, to jeszcze więcej emocji i jeszcze więcej niepewności. Okazuje się, że na drodze do szczęścia Rylee i Coltona wszędzie stoją jego poprzednie zdobycze. Szczególnie naprzykrza się Tawny, która cały czas ma nadzieję na długotrwały związek z Donovanem, choć on traktuje ją jak przyjaciółkę. Ry przez to wszystko popada w kompleksy, choć wcale nie powinna. Dziewczyna przyłapuje się też na tym, że coraz bardziej zaczyna wchłaniać się w swój związek.
Tylko co z Coltonem i jego mroczną historią? Czy będzie to bardzo kolidowało w szczęściu jakiego pragnie z nim Ry?
Napędzani pożądaniem, to jeszcze więcej emocji niż w pierwszym tomie. Tutaj na każdym kroku jesteśmy praktycznie nimi zarzucani. Czytelnikowi trudno sobie poradzić z faktami, których się dowiaduje, a co dopiero tej dwójce. Tutaj dowiadujemy się więcej o przeszłości Donovana, ale i o przeszłości Rylee.
Nowością, która pojawia się w drugim tomie jest także świat widziany oczami Coltona… Na pewno każda z Was chce się dowiedzieć, co ten skryty w sobie chłopak tak naprawdę w końcu czuje. Gwarantuję, tutaj się dowiecie. Bardzo podoba mi się, że ta kwestia jest włączona w część książki i widzimy wszystko na bieżąco.
Zdradzę Wam tylko, że praktycznie cały czas jest tak, że jeżeli ta para robi malutki postęp, to zaraz cofają się dziesięć kroków do tyłu. A my to wszystko przeżywamy i nie sposób nam się oderwać…
Drugi tom to aż 465 stron. Dużo? Oczywiście, że nie. Cóż to jest dla nas pożeraczy książek? Dwa – trzy dni i skończone!
Naprawdę nie spodziewałam się, że to będzie aż tak dobra trylogia. Wielkie ukłony dla Helionu.
Komu polecam: oczywiście fanom i tym którzy czytali pierwszy tom. Musicie to mieć i przeczytać!
DobreRecenzje.pl Edyta; 2015-11-22
Mininawyki. Małymi krokami do sukcesu
Nawyki są odruchowymi zachowaniami. Nie potrzebujemy wtedy specjalnego wysiłku, żeby zrealizować jakąś czynność. Mininawyki są drobnymi czynnościami, które prowadzą do dużych zmian.
Jak wiadomo, najtrudniej jest zacząć. Nieważne czy chodzi o jakąś aktywność fizyczną, naukę, czy wybranie się do lekarza. U większości występuje opór, który autor tłumaczy jako zupełnie uzasadniony. Bo żeby wyjść pobiegać, mamy od razu rozległą wizję przebierania się, rozgrzewki, wyjścia z domu. Prostą kalkulacją odkładamy na jutro, bo rzekomo będzie lepsza pogoda. Autor opiera książkę na swoim doświadczeniu. Pewnego razu ustalił, że chce robić każdego dnia sto pompek. Niestety jego wewnętrzne wymówki nie pozwoliły mu zabrać się nawet w połowie za ten plan. Co gorsze, ambitny plan tak go przerósł, że zniechęcił się totalnie. Brak działania nie jest jedynie lenistwem. Nasze mózgi bronią się przed zautomatyzowanymi zachowaniami, dlatego trzeba trochę popracować nad sobą. Nic nie przychodzi od razu. Kluczem do rozwiązania problemu, po długich przemyśleniach, okazała się rzecz banalna. Stawianie sobie mniejszych wyzwań jest przynajmniej zachętą, a stawianie sobie wyzwań wręcz śmiesznych, jest w 99% motorem do tego, żeby wykonać 300% planu. Zaskoczyło mnie w tej książce negowanie motywacji. Okazuje się, że motywacja nie musi być potrzebna do wypracowania nawyków. Przypuszczam, że większość osób mało wie o motywowaniu się, a taka wiedza naprawdę się przydaje, zupełnie nie o to tu chodzi. Układ książki jest standardowy do tego typu psychologicznych poradników. Nie brakuje tam wiedzy merytorycznej z zakresu biologii, medycyny, czystej psychologii, badań amerykańskich naukowców i przykładów wziętych z życia autora. Znajdziemy tam więc m.in. rozdziały dotyczące funkcjonowania mózgu, strategii wprowadzenia mininawyków w życie i pułapki takich nawyków.
Jeśli o mnie chodzi, to książka ta nie należy do odkryć roku, ale porusza temat istotny, który niejednej osobie pomoże ruszyć się z kanapy. Jeśli nic już na delikwenta nie działa to strategia mininawyków powinna pomóc. Uważam, że są czymś, co pomoże rozpocząć zmiany w życiu. A jak wszyscy wiemy, jeśli już coś się zacznie to zazwyczaj jest z górki. Książka jest bardzo krótka i zwięzła, więc nie ma nic do stracenia przy zapoznawaniu się z jej treścią.
Jak wiadomo, najtrudniej jest zacząć. Nieważne czy chodzi o jakąś aktywność fizyczną, naukę, czy wybranie się do lekarza. U większości występuje opór, który autor tłumaczy jako zupełnie uzasadniony. Bo żeby wyjść pobiegać, mamy od razu rozległą wizję przebierania się, rozgrzewki, wyjścia z domu. Prostą kalkulacją odkładamy na jutro, bo rzekomo będzie lepsza pogoda. Autor opiera książkę na swoim doświadczeniu. Pewnego razu ustalił, że chce robić każdego dnia sto pompek. Niestety jego wewnętrzne wymówki nie pozwoliły mu zabrać się nawet w połowie za ten plan. Co gorsze, ambitny plan tak go przerósł, że zniechęcił się totalnie. Brak działania nie jest jedynie lenistwem. Nasze mózgi bronią się przed zautomatyzowanymi zachowaniami, dlatego trzeba trochę popracować nad sobą. Nic nie przychodzi od razu. Kluczem do rozwiązania problemu, po długich przemyśleniach, okazała się rzecz banalna. Stawianie sobie mniejszych wyzwań jest przynajmniej zachętą, a stawianie sobie wyzwań wręcz śmiesznych, jest w 99% motorem do tego, żeby wykonać 300% planu. Zaskoczyło mnie w tej książce negowanie motywacji. Okazuje się, że motywacja nie musi być potrzebna do wypracowania nawyków. Przypuszczam, że większość osób mało wie o motywowaniu się, a taka wiedza naprawdę się przydaje, zupełnie nie o to tu chodzi. Układ książki jest standardowy do tego typu psychologicznych poradników. Nie brakuje tam wiedzy merytorycznej z zakresu biologii, medycyny, czystej psychologii, badań amerykańskich naukowców i przykładów wziętych z życia autora. Znajdziemy tam więc m.in. rozdziały dotyczące funkcjonowania mózgu, strategii wprowadzenia mininawyków w życie i pułapki takich nawyków.
Jeśli o mnie chodzi, to książka ta nie należy do odkryć roku, ale porusza temat istotny, który niejednej osobie pomoże ruszyć się z kanapy. Jeśli nic już na delikwenta nie działa to strategia mininawyków powinna pomóc. Uważam, że są czymś, co pomoże rozpocząć zmiany w życiu. A jak wszyscy wiemy, jeśli już coś się zacznie to zazwyczaj jest z górki. Książka jest bardzo krótka i zwięzła, więc nie ma nic do stracenia przy zapoznawaniu się z jej treścią.
dlaLejdis.pl Katarzyna Picz; 2015-11-21
Paul Tergat. Biegaj z mistrzem
„Paul Tergat. Biegaj z mistrzem!” to książka, która z założenia jest jakby poradnikiem i historią biegacza. Piszę „jakby” poradnikiem, gdyż w dużej mierze przeplatana jest ona wątkami biograficznymi jednego z bardziej znanych biegaczy. A jak to wygląda w praktyce?
Pierwsze co rzuciło mi się w oczy, po otwarciu mojego egzemplarza, to czcionka. Duża czcionka. Tak wielka, że w zasadzie nie było opcji, abym nie zwróciła na to uwagi. Z pewnością jest to dobra wiadomość dla osób, które nie mają za dobrego wzroku. Dzięki temu lektura, nie będzie dla nich męcząca i uciążliwa, bo nie sposób mieć problem z dostrzeganiem tutaj poszczególnych liter. Jednakże zabieg ten ma również swój minus. Wiadomo, im większa czcionka, tym mniej treści.
I faktycznie, treści nie mamy tu za wiele. Cała publikacja zawiera mnóstwo zdjęć Tergata, jego rodziny, przyjaciół, rywali. Zdjęć jest cała masa. Zastanawiam się, czy jakby to tak policzyć, to czy ilościowo nie wyszłoby ich więcej niż treści (pomimo gigantycznej czcionki). A zatem niemal można nazwać tę publikację albumem.
Tak, album Tergata, to byłoby dobre określenie. Zdjęcia okraszone opisem sytuacji w jakiej zostały zrobione. Do tego nie długa informacja jak do owej sytuacji doszło, kiedy miała miejsce. Jakaś anegdotka, jakaś krótka wzmianka o tym co się jeszcze wydarzyło, no i kolejny rozdział. Tak to mniej więcej wygląda.
Z książki możemy dowiedzieć się co nieco na temat rodziny Tergata, jego życia, początków kariery i sukcesów, jakie osiągną. Czyli w zasadzie wszystkiego po trochu. Jak typowa biografia, aczkolwiek nie do końca typowa, bo ta teoretycznie ma wpleciony poradnik. Przyznam szczerze, że dla mnie te porady nie są bardzo wartościowe. Nie biegam i nie zamierzam biegać na tak dużych dystansach. Nie interesuje mnie także zdobywanie podium w tego typu wydarzeniach. Tak więc strony ukazujące plan treningowy Paula są dla mnie zbędne. Mogą być ciekawostką, informacją o tym jak dużo ćwiczył, ile poświęcał dla sportu, który kocha. Nie mniej można było o tym napisać krótko, tak jak było to zrobione, i darować sobie kilkanaście stron z tabelkami.
Moją uwagę przykuła informacja odnośnie kenijskiego jedzenia. Autor pisał o tym, że w Kenji mają specyficzne potrawy, które mogą mieć wpływ na ich wyniki w sporcie. Przytoczył nawet kilka nazw i to by było na tyle. W tym miejscu, książka aż się prosiła o to, aby umieścić w niej przepisy. Przepisy, na typowe kenijskie potrawy dla biegaczy. Nie ma tego. Według mnie to jest największa wada publikacji i najbardziej ubolewam z tego powodu. Jasne, mogę to sobie wyszukać w internecie, ale to nie to samo.
Biorąc do ręki książkę, którą napisał Jürg Wirz, miałam świadomość, że w dużej mierze będzie to biografia. Jednakże nie spodziewałam się, że aż w takim stopniu. Nie przypuszczałam też, że będzie ona tak przeładowana zdjęciami, a treści w niej zawartej będzie tak mało. „Paul Tergat. Biegaj z mistrzem!” to około dwustu stron do łyknięcia na raz. Na szybko. Bez pozostawienia jakiegoś spektakularnego smaku. Po lekturze możemy stwierdzić co najwyżej, że była „okay”, ale nic więcej. Raczej nie będziemy odczuwać potrzeby, aby pochłonąć ją jeszcze raz. Mi ten raz w zupełności wystarczy.
Pierwsze co rzuciło mi się w oczy, po otwarciu mojego egzemplarza, to czcionka. Duża czcionka. Tak wielka, że w zasadzie nie było opcji, abym nie zwróciła na to uwagi. Z pewnością jest to dobra wiadomość dla osób, które nie mają za dobrego wzroku. Dzięki temu lektura, nie będzie dla nich męcząca i uciążliwa, bo nie sposób mieć problem z dostrzeganiem tutaj poszczególnych liter. Jednakże zabieg ten ma również swój minus. Wiadomo, im większa czcionka, tym mniej treści.
I faktycznie, treści nie mamy tu za wiele. Cała publikacja zawiera mnóstwo zdjęć Tergata, jego rodziny, przyjaciół, rywali. Zdjęć jest cała masa. Zastanawiam się, czy jakby to tak policzyć, to czy ilościowo nie wyszłoby ich więcej niż treści (pomimo gigantycznej czcionki). A zatem niemal można nazwać tę publikację albumem.
Tak, album Tergata, to byłoby dobre określenie. Zdjęcia okraszone opisem sytuacji w jakiej zostały zrobione. Do tego nie długa informacja jak do owej sytuacji doszło, kiedy miała miejsce. Jakaś anegdotka, jakaś krótka wzmianka o tym co się jeszcze wydarzyło, no i kolejny rozdział. Tak to mniej więcej wygląda.
Z książki możemy dowiedzieć się co nieco na temat rodziny Tergata, jego życia, początków kariery i sukcesów, jakie osiągną. Czyli w zasadzie wszystkiego po trochu. Jak typowa biografia, aczkolwiek nie do końca typowa, bo ta teoretycznie ma wpleciony poradnik. Przyznam szczerze, że dla mnie te porady nie są bardzo wartościowe. Nie biegam i nie zamierzam biegać na tak dużych dystansach. Nie interesuje mnie także zdobywanie podium w tego typu wydarzeniach. Tak więc strony ukazujące plan treningowy Paula są dla mnie zbędne. Mogą być ciekawostką, informacją o tym jak dużo ćwiczył, ile poświęcał dla sportu, który kocha. Nie mniej można było o tym napisać krótko, tak jak było to zrobione, i darować sobie kilkanaście stron z tabelkami.
Moją uwagę przykuła informacja odnośnie kenijskiego jedzenia. Autor pisał o tym, że w Kenji mają specyficzne potrawy, które mogą mieć wpływ na ich wyniki w sporcie. Przytoczył nawet kilka nazw i to by było na tyle. W tym miejscu, książka aż się prosiła o to, aby umieścić w niej przepisy. Przepisy, na typowe kenijskie potrawy dla biegaczy. Nie ma tego. Według mnie to jest największa wada publikacji i najbardziej ubolewam z tego powodu. Jasne, mogę to sobie wyszukać w internecie, ale to nie to samo.
Biorąc do ręki książkę, którą napisał Jürg Wirz, miałam świadomość, że w dużej mierze będzie to biografia. Jednakże nie spodziewałam się, że aż w takim stopniu. Nie przypuszczałam też, że będzie ona tak przeładowana zdjęciami, a treści w niej zawartej będzie tak mało. „Paul Tergat. Biegaj z mistrzem!” to około dwustu stron do łyknięcia na raz. Na szybko. Bez pozostawienia jakiegoś spektakularnego smaku. Po lekturze możemy stwierdzić co najwyżej, że była „okay”, ale nic więcej. Raczej nie będziemy odczuwać potrzeby, aby pochłonąć ją jeszcze raz. Mi ten raz w zupełności wystarczy.
agapilecka.pl Aga Pilecka
Na Północ. Szwecja znana i nieznana
Wiem dużo o Szwecji. Wiem dużo o Szwedach. Przeczytałam wiele książek, a także jestem niezłym obserwatorem rzeczywistości.
Wydawało mi się, że niewiele jest mnie już w stanie zaskoczyć w temacie książek o tym kraju. Tymczasem w moje ręce wpadła publikacja Pana Zborowskiego.
Zaczęło się od tego, że trafiłam czas jakiś temu na spotkanie autorskie. Zaskoczył mnie pan Maciej bardzo pozytywnie, bowiem za stołem autorskim nie siedział, jak często się zdarza, wszystkowiedzący nawiedzony bufon, ale przemiły, skromny człowiek gotowy odpowiedzieć na wszelkie, nawet najgłupsze i najbardziej oczywiste pytania.
Taka właśnie jest książka "Na północ. Szwecja znana i nieznana".
Może dla laików zbiór ciekawostek z życia naszego południowego sąsiada będzie źródłem informacji "nieznanych", jednak dla takich jak ja, więcej będzie tych "znanych".
Spotykamy w książce sieć krótkich felietonów, napisanych lekko, czasami z ironią, co dla mnie jest bardzo urokliwe.
Znajdziemy tu sporo informacji zawartych również u mnie na blogu, niektóre nawet podobne spostrzeżenia :)
I tak czytamy o tradycji "fika", o "surstromming", o uczcie rakowej, o Midsommar, a także o obyczajach i tradycjach związanych z innymi świętami.
Spotkałam w książce sporo ciekawostek, o których nie wiedziałam. Poznałam sporo miejsc, o których nigdy ani nie czytałam, ani nawet nie słyszałam. Co więcej? Nawet niektórzy Szwedzi nie wiedzą o istnieniu niektórych z nich.
To książka napisana z fascynacją. Czytając ją czułam, że chciałabym kiedyś pojechać śladami niesztampowych zupełnie miejsc opisanych przez Pana Macieja takich jak: pomnik ufo, hotel zakwasu chlebowego, hodowla wielbłądów czy świątynie buddyzmu.
Mam nadzieję, że pewnego dnia będę mogła skonfrontować refleksje napisane w książce z rzeczywistością i własnym poczuciem absurdu.
Gorąco Wam polecam, ta książka Was zaskoczy!
PolskaFika