Recenzje
Wałkowanie Ameryki (twarda oprawa)
Marek Wałkuski (rocznik 1967) to wieloletni korespondent Polskiego Radia w Waszyngtonie i dziennikarz radiowej Trójki (1990-2002). Jest autorem licznych reportaży i relacji podróżniczych. Wydana w 2012 roku książka „Wałkowanie Ameryki” jest jego debiutem literackim. To nietypowy reportaż podróżniczy, próbujący wytłumaczyć zachowania Amerykanów niezrozumiałe dla Polaków.
W „Wałkowaniu Ameryki” Marek Wałkuski na nieco ponad 300 stronach przedstawił specyficzny obraz statystycznego Amerykanina, tzw. „Przeciętnego Józka”, jego – czasami dosyć dziwne - zwyczaje, pochodzenie, historię, wyznawaną religię a nawet używany język i podejście do obcokrajowców oraz ludzi innych ras. Wszystko to okraszone zostało opowieściami z życia autora w Stanach Zjednoczonych.
Tytuł nawiązuje bowiem nie tylko do nazwiska dziennikarza i jego przeżyć, ale też Ameryka zostaje naprawdę przez niego „przewałkowana”. Wałkuski dowodzi, że każda nacja ma swoje racje i w życzliwy dla obu stron sposób konfrontuje je ze sobą.
Książkę czytać zaczęłam rano, skończyłam następnego dnia wieczorem – pochłonęła mnie bez reszty. Język jest na tyle przystępny i czasem wręcz dowcipny, że nawet ludzie niezainteresowani socjologią czy Stanami Zjednoczonymi znajdą w „Wałkowaniu Ameryki” coś dla siebie. Warto w ramach porównania przeczytać „Zapiski z wielkiego kraju” Billa Brysona – myślałam, że będzie to podobny typ literatury, i cóż, myliłam się. O dziwo – lepiej czytało mi się książkę Wałkuskiego od zabawnych felietonów Brysona.
„Wałkowanie Ameryki” polecam wszystkim, którzy są otwarci na poznawanie innych kultur, którzy chcą zrozumieć Amerykanów i dowiedzieć się całej masy ciekawostek na temat ich i ich ojczyzny (lub, jakby to lepiej ująć, ich ojczyzny z wyboru). Naprawdę warto.
W „Wałkowaniu Ameryki” Marek Wałkuski na nieco ponad 300 stronach przedstawił specyficzny obraz statystycznego Amerykanina, tzw. „Przeciętnego Józka”, jego – czasami dosyć dziwne - zwyczaje, pochodzenie, historię, wyznawaną religię a nawet używany język i podejście do obcokrajowców oraz ludzi innych ras. Wszystko to okraszone zostało opowieściami z życia autora w Stanach Zjednoczonych.
Tytuł nawiązuje bowiem nie tylko do nazwiska dziennikarza i jego przeżyć, ale też Ameryka zostaje naprawdę przez niego „przewałkowana”. Wałkuski dowodzi, że każda nacja ma swoje racje i w życzliwy dla obu stron sposób konfrontuje je ze sobą.
Książkę czytać zaczęłam rano, skończyłam następnego dnia wieczorem – pochłonęła mnie bez reszty. Język jest na tyle przystępny i czasem wręcz dowcipny, że nawet ludzie niezainteresowani socjologią czy Stanami Zjednoczonymi znajdą w „Wałkowaniu Ameryki” coś dla siebie. Warto w ramach porównania przeczytać „Zapiski z wielkiego kraju” Billa Brysona – myślałam, że będzie to podobny typ literatury, i cóż, myliłam się. O dziwo – lepiej czytało mi się książkę Wałkuskiego od zabawnych felietonów Brysona.
„Wałkowanie Ameryki” polecam wszystkim, którzy są otwarci na poznawanie innych kultur, którzy chcą zrozumieć Amerykanów i dowiedzieć się całej masy ciekawostek na temat ich i ich ojczyzny (lub, jakby to lepiej ująć, ich ojczyzny z wyboru). Naprawdę warto.
ksiazkowy-blog.blogspot.com Karolina Furyk, 2013-07-14
Wałkowanie Ameryki
Marek Wałkuski (rocznik 1967) to wieloletni korespondent Polskiego Radia w Waszyngtonie i dziennikarz radiowej Trójki (1990-2002). Jest autorem licznych reportaży i relacji podróżniczych. Wydana w 2012 roku książka „Wałkowanie Ameryki” jest jego debiutem literackim. To nietypowy reportaż podróżniczy, próbujący wytłumaczyć zachowania Amerykanów niezrozumiałe dla Polaków.
W „Wałkowaniu Ameryki” Marek Wałkuski na nieco ponad 300 stronach przedstawił specyficzny obraz statystycznego Amerykanina, tzw. „Przeciętnego Józka”, jego – czasami dosyć dziwne - zwyczaje, pochodzenie, historię, wyznawaną religię a nawet używany język i podejście do obcokrajowców oraz ludzi innych ras. Wszystko to okraszone zostało opowieściami z życia autora w Stanach Zjednoczonych.
Tytuł nawiązuje bowiem nie tylko do nazwiska dziennikarza i jego przeżyć, ale też Ameryka zostaje naprawdę przez niego „przewałkowana”. Wałkuski dowodzi, że każda nacja ma swoje racje i w życzliwy dla obu stron sposób konfrontuje je ze sobą.
Książkę czytać zaczęłam rano, skończyłam następnego dnia wieczorem – pochłonęła mnie bez reszty. Język jest na tyle przystępny i czasem wręcz dowcipny, że nawet ludzie niezainteresowani socjologią czy Stanami Zjednoczonymi znajdą w „Wałkowaniu Ameryki” coś dla siebie. Warto w ramach porównania przeczytać „Zapiski z wielkiego kraju” Billa Brysona – myślałam, że będzie to podobny typ literatury, i cóż, myliłam się. O dziwo – lepiej czytało mi się książkę Wałkuskiego od zabawnych felietonów Brysona.
„Wałkowanie Ameryki” polecam wszystkim, którzy są otwarci na poznawanie innych kultur, którzy chcą zrozumieć Amerykanów i dowiedzieć się całej masy ciekawostek na temat ich i ich ojczyzny (lub, jakby to lepiej ująć, ich ojczyzny z wyboru). Naprawdę warto.
W „Wałkowaniu Ameryki” Marek Wałkuski na nieco ponad 300 stronach przedstawił specyficzny obraz statystycznego Amerykanina, tzw. „Przeciętnego Józka”, jego – czasami dosyć dziwne - zwyczaje, pochodzenie, historię, wyznawaną religię a nawet używany język i podejście do obcokrajowców oraz ludzi innych ras. Wszystko to okraszone zostało opowieściami z życia autora w Stanach Zjednoczonych.
Tytuł nawiązuje bowiem nie tylko do nazwiska dziennikarza i jego przeżyć, ale też Ameryka zostaje naprawdę przez niego „przewałkowana”. Wałkuski dowodzi, że każda nacja ma swoje racje i w życzliwy dla obu stron sposób konfrontuje je ze sobą.
Książkę czytać zaczęłam rano, skończyłam następnego dnia wieczorem – pochłonęła mnie bez reszty. Język jest na tyle przystępny i czasem wręcz dowcipny, że nawet ludzie niezainteresowani socjologią czy Stanami Zjednoczonymi znajdą w „Wałkowaniu Ameryki” coś dla siebie. Warto w ramach porównania przeczytać „Zapiski z wielkiego kraju” Billa Brysona – myślałam, że będzie to podobny typ literatury, i cóż, myliłam się. O dziwo – lepiej czytało mi się książkę Wałkuskiego od zabawnych felietonów Brysona.
„Wałkowanie Ameryki” polecam wszystkim, którzy są otwarci na poznawanie innych kultur, którzy chcą zrozumieć Amerykanów i dowiedzieć się całej masy ciekawostek na temat ich i ich ojczyzny (lub, jakby to lepiej ująć, ich ojczyzny z wyboru). Naprawdę warto.
ksiazkowy-blog.blogspot.com Karolina Furyk, 2013-07-14
Budowa robotów dla średnio zaawansowanych. Wydanie II
W ostatnim czasie miałem okazję zapoznać się z nową pozycją wydawnictwa Helion, na którą oczekiwało wielu z Was. Wielokrotnie na Forbocie pojawiały się pytania, kiedy światło dzienny ujrzy druga część książki Budowa robotów dla początkujących, której recenzja pojawiła się u nas jakiś czas temu. Teraz mam okazję przybliżyć wam pozycję Budowa robotów dla średniozaawansowanych.
Mimo słowa „średniozaawansowanych” nastawiałem się na książkę, która mimo wszystko, porusza podstawowe zagadnienia. Jednak ku mojemu zaskoczeniu, pozycja ta jest doskonałą kontynuacją poprzedniej części utrzymanej na wyższym, zdecydowanie ciekawszym poziomie – przynajmniej z mojego punktu widzenia.
Wstęp - dla kogo ta książka?
Na szczęście dla nas – osób pomagającym innym w Internecie. Czytelnicy recenzowanej książki nie będą po jej lekturze w Internecie pytać jak zrobić zdalnie sterowanego robota zabójcę. Autor na samym wstępie wyjaśnił po raz kolejny, co to jest robot oraz co można stworzyć po przeczytaniu tej pozycji. Autor poświęcił trochę czasu na pokazanie możliwości dla początkujących. Czytelnikom wprost sugerowane jest, że jeśli nie czują się na siłach powinni zająć się robotami z LEGO NXT lub wyłącznie robotami typu BEAM (bo uwaga w tej części pojawia się wstęp do robotów programowalnych). Jednak, jeśli jesteś na Forbocie i czytasz tę recenzję, to nie musisz przejmować się tymi ostrzeżeniami. Książka będzie dla Ciebie idealna.
Mechanika
Pierwsze 60 stron skupione jest na mechanice. Wszystko opisano w sposób bardzo ciekawy i dokładny. Od wyposażenia warsztatu, gdzie poruszono kwestię bardziej zaawansowanych narzędzi, po wykonywanie elementów. Nie są to krótkie informacje teoretyczne, lecz wyłącznie praktyczne - związane z wykonaniem konkretnego elementu. Jak wiadomo mechanika sprawia na początku wiele trudności. Po przeczytaniu tej książki każdy już na pewno będzie umiał stworzyć mocowanie silnika oraz tulejki mocujące koła np.: od LEGO do osi zwykłych silników. Co ciekawe, autor przedstawił kilka rozwiązań, tak aby czytelnik przy okazji nauczył się czegoś więcej. Pokazane i opisane zostały również najczęściej popełniane błędy oraz ich skutki. Czasami dość mocno wyolbrzymione, jednak ogólnie całą tę część odebrałem bardzo pozytywnie. Podejrzewam, że wszystko jest przedstawione na tyle obrazowo, aby pozostało w pamięci początkujących na przyszłość. Przyznam szczerze, że dowiedziałem się z niej kilku ciekawych rzeczy. Mogę tylko żałować, że nie było takich książek, gdy ja zaczynałem swoją przygodę z robotyką.
Elektronika
Następnie, gdy mamy już mechanikę przychodzi pora na elektronikę. Dla przypomnienia opisano zasady czytania schematów, jednak nie poświęcono temu nadmiernej ilości czasu – od tego była pierwsza część książki, do której odsyłam osoby zainteresowane. Oczywiście żaden robot nie zadziała bez zasilania. W pierwszym kroku zajmiemy się stabilizacją napięcia. Od prostych metod, przez sprawdzone takie jak LM7805. Wszystko krok po kroku. Poruszono też często pomijany przez początkujących zagadnienie zabezpieczania obwodów np.: poprzez bezpieczniki polimerowe.
Następnie opisano sposoby sterowania silnikami - jeden tranzystor, kilka lub gotowe układy scalone? Teraz wszystko będzie już jasne. Omówiono zasadę działania sterowników silników, mostków opartych o tranzystory bipolarne, MOS czy ostatecznie o dedykowane układy scalone.
Budujemy "Rondo"
Kolejne rozdziały, aż do samego końca książki dotyczą budowy robota modułowego o nazwie „Rondo”. Jest to prosta, uniwersalna konstrukcja, której celem jest przedstawienie możliwości jakie kryje w sobie robotyka amatorska. Podczas kolejnych rozdziałów zajmujemy się mechaniką oraz elektroniką robota, który pozwala początkującemu przejść przez wszystkie etapy projektowania oraz budowania prawdziwego robota.
Kolejnym ważnym krokiem w budowie własnych robotów jest dodanie mózgu, czyli mikrokontrolera. Autor prezentuje różne możliwości i proponuje użycie znanych w Polsce procesorów firmy AVR - ATmega8. Bardzo się ucieszyłem, że książka ta nawet nie próbuje być szybkim kursem programowania. Dlaczego? Ponieważ to bardzo obszerne zagadnienie i nie ma możliwości opisania tego w rzetelny sposób w krótkich rozdziałach. Pojawiła się informacja, każdy zna możliwości, ale nauczyć się programować musi z innej pozycji. (…)
Dalsze rozdziały to chociażby budowanie czujników linii i tworzenia z naszego robota prawdziwego LineFollowera! Książka porusza wiele informacji, których nie sposób opisać w krótkiej recenzji (a długiej nikt by nie przeczytał…). Zainteresowanych zachęcam do zapoznania się ze spisem treści oraz udostępnionym fragmentem książki.
Wersje książki
Pozycja ta jak zawsze dostępna jest w wersji papierowej oraz eBook. Tworząc recenzję miałem styczność z każdą z tych wersji i muszę przyznać, że nawet eBook dostarczony w pdf’ie okazał się całkiem wygodny.
Podsumowanie
Książkę odebrałem zdecydowanie bardziej pozytywnie niż poprzednią. Nie mogę wytknąć jej niczego złego. Myślę, że zestaw dwóch książek o budowie robotów jest dobrym kompendium robotyki, które wprowadzi kompletnych początkujących w te zagadnienia. Po przeczytaniu obu książek, każdy będzie mógł czerpać wiedzę z naszych artykułów na www.forbot.pl bez zadawania zbędnych, prostych pytań.
Zawsze pojawiają się pytania, czy warto kupić daną książkę, czy nie. Ja bym kupił, nie powiem jednak czy w danej sytuacji warto wydać pieniądze na obie części lub tylko na jedną. Według mojej opinii można kupić tylko drugą część bez pierwszej i odwrotnie. Każda z osobna przekaże czytelnikowi solidną porcję wiedzy, która będzie dobrym startem. Nie chodzi o naukę robotyki z jednej pozycji, ale o zdobycie swego rodzaju sposobu myślenia oraz podejścia do tematu. Z wyrobioną świadomością na temat swoich możliwości zdecydowanie łatwiej będzie później stworzyć początkującemu nowego robota.
Mimo słowa „średniozaawansowanych” nastawiałem się na książkę, która mimo wszystko, porusza podstawowe zagadnienia. Jednak ku mojemu zaskoczeniu, pozycja ta jest doskonałą kontynuacją poprzedniej części utrzymanej na wyższym, zdecydowanie ciekawszym poziomie – przynajmniej z mojego punktu widzenia.
Wstęp - dla kogo ta książka?
Na szczęście dla nas – osób pomagającym innym w Internecie. Czytelnicy recenzowanej książki nie będą po jej lekturze w Internecie pytać jak zrobić zdalnie sterowanego robota zabójcę. Autor na samym wstępie wyjaśnił po raz kolejny, co to jest robot oraz co można stworzyć po przeczytaniu tej pozycji. Autor poświęcił trochę czasu na pokazanie możliwości dla początkujących. Czytelnikom wprost sugerowane jest, że jeśli nie czują się na siłach powinni zająć się robotami z LEGO NXT lub wyłącznie robotami typu BEAM (bo uwaga w tej części pojawia się wstęp do robotów programowalnych). Jednak, jeśli jesteś na Forbocie i czytasz tę recenzję, to nie musisz przejmować się tymi ostrzeżeniami. Książka będzie dla Ciebie idealna.
Mechanika
Pierwsze 60 stron skupione jest na mechanice. Wszystko opisano w sposób bardzo ciekawy i dokładny. Od wyposażenia warsztatu, gdzie poruszono kwestię bardziej zaawansowanych narzędzi, po wykonywanie elementów. Nie są to krótkie informacje teoretyczne, lecz wyłącznie praktyczne - związane z wykonaniem konkretnego elementu. Jak wiadomo mechanika sprawia na początku wiele trudności. Po przeczytaniu tej książki każdy już na pewno będzie umiał stworzyć mocowanie silnika oraz tulejki mocujące koła np.: od LEGO do osi zwykłych silników. Co ciekawe, autor przedstawił kilka rozwiązań, tak aby czytelnik przy okazji nauczył się czegoś więcej. Pokazane i opisane zostały również najczęściej popełniane błędy oraz ich skutki. Czasami dość mocno wyolbrzymione, jednak ogólnie całą tę część odebrałem bardzo pozytywnie. Podejrzewam, że wszystko jest przedstawione na tyle obrazowo, aby pozostało w pamięci początkujących na przyszłość. Przyznam szczerze, że dowiedziałem się z niej kilku ciekawych rzeczy. Mogę tylko żałować, że nie było takich książek, gdy ja zaczynałem swoją przygodę z robotyką.
Elektronika
Następnie, gdy mamy już mechanikę przychodzi pora na elektronikę. Dla przypomnienia opisano zasady czytania schematów, jednak nie poświęcono temu nadmiernej ilości czasu – od tego była pierwsza część książki, do której odsyłam osoby zainteresowane. Oczywiście żaden robot nie zadziała bez zasilania. W pierwszym kroku zajmiemy się stabilizacją napięcia. Od prostych metod, przez sprawdzone takie jak LM7805. Wszystko krok po kroku. Poruszono też często pomijany przez początkujących zagadnienie zabezpieczania obwodów np.: poprzez bezpieczniki polimerowe.
Następnie opisano sposoby sterowania silnikami - jeden tranzystor, kilka lub gotowe układy scalone? Teraz wszystko będzie już jasne. Omówiono zasadę działania sterowników silników, mostków opartych o tranzystory bipolarne, MOS czy ostatecznie o dedykowane układy scalone.
Budujemy "Rondo"
Kolejne rozdziały, aż do samego końca książki dotyczą budowy robota modułowego o nazwie „Rondo”. Jest to prosta, uniwersalna konstrukcja, której celem jest przedstawienie możliwości jakie kryje w sobie robotyka amatorska. Podczas kolejnych rozdziałów zajmujemy się mechaniką oraz elektroniką robota, który pozwala początkującemu przejść przez wszystkie etapy projektowania oraz budowania prawdziwego robota.
Kolejnym ważnym krokiem w budowie własnych robotów jest dodanie mózgu, czyli mikrokontrolera. Autor prezentuje różne możliwości i proponuje użycie znanych w Polsce procesorów firmy AVR - ATmega8. Bardzo się ucieszyłem, że książka ta nawet nie próbuje być szybkim kursem programowania. Dlaczego? Ponieważ to bardzo obszerne zagadnienie i nie ma możliwości opisania tego w rzetelny sposób w krótkich rozdziałach. Pojawiła się informacja, każdy zna możliwości, ale nauczyć się programować musi z innej pozycji. (…)
Dalsze rozdziały to chociażby budowanie czujników linii i tworzenia z naszego robota prawdziwego LineFollowera! Książka porusza wiele informacji, których nie sposób opisać w krótkiej recenzji (a długiej nikt by nie przeczytał…). Zainteresowanych zachęcam do zapoznania się ze spisem treści oraz udostępnionym fragmentem książki.
Wersje książki
Pozycja ta jak zawsze dostępna jest w wersji papierowej oraz eBook. Tworząc recenzję miałem styczność z każdą z tych wersji i muszę przyznać, że nawet eBook dostarczony w pdf’ie okazał się całkiem wygodny.
Podsumowanie
Książkę odebrałem zdecydowanie bardziej pozytywnie niż poprzednią. Nie mogę wytknąć jej niczego złego. Myślę, że zestaw dwóch książek o budowie robotów jest dobrym kompendium robotyki, które wprowadzi kompletnych początkujących w te zagadnienia. Po przeczytaniu obu książek, każdy będzie mógł czerpać wiedzę z naszych artykułów na www.forbot.pl bez zadawania zbędnych, prostych pytań.
Zawsze pojawiają się pytania, czy warto kupić daną książkę, czy nie. Ja bym kupił, nie powiem jednak czy w danej sytuacji warto wydać pieniądze na obie części lub tylko na jedną. Według mojej opinii można kupić tylko drugą część bez pierwszej i odwrotnie. Każda z osobna przekaże czytelnikowi solidną porcję wiedzy, która będzie dobrym startem. Nie chodzi o naukę robotyki z jednej pozycji, ale o zdobycie swego rodzaju sposobu myślenia oraz podejścia do tematu. Z wyrobioną świadomością na temat swoich możliwości zdecydowanie łatwiej będzie później stworzyć początkującemu nowego robota.
forbot.pl 2013-07-19
Szkoła twórczego pisania. Jak zostać autorem bestsellerowych powieści
Joanna Wrycza - Bekier napisała typowy poradnik o tym, jak napisać dobrą powieść. A posłuchać tej Pani warto, bo jako doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa oraz autorka kolejnych dwóch książek i bloga, wie o czym pisze. Co więcej - potrafi się w bardzo przystępny sposób swoją wiedzą podzielić.
Takie poradniki lubię. Nie ma tu bowiem truizmów w postaci, "żeby napisać książkę, trzeba siąść i pisać", lecz autorka rozbija proces tworzenia na etapy, każdy szczegółowo omawiając i zachęcając do ćwiczeń. A i samych ćwiczeń proponuje bardzo solidny zestaw. Zamiast zaś rozwiązań, przytacza konkretne przykłady z literatury, tak by można porównać swoje próby do dokonań mistrzów słowa. Nie po to, by się załamać własnymi niedociągnięciami, lecz po to, by zrozumieć jak można do ideału dążyć.
Książka podzielona jest na trzy części: koncepcja, warsztat i wydawanie, zaś w ramach każdej części autorka rozwija w rozdziałach kolejne problemy, jak prawidłowa narracja, ciekawe dialogi czy umiejętne tworzenie postaci bohaterów. W każdym z tych rozdziałów jest seria zadań, które naprawdę warto starannie zrobić, gdyż nie dość, że pomagają ćwiczyć umiejętności, to jeszcze - tak w każdym razie było w moim wypadku - pozwalają na zrewidowanie poglądów o własnym talencie. Czasem na plus, czasem wręcz przeciwnie.
Książka nie jest gruba - 174 strony już z bibliografią, czyta się ją także ekspresowo. Znacznie więcej czasu potrzeba na realizację zadań. Nie mniej jednak spośród wielu poradników jakie miałam okazję czytać, ten jest naprawdę przydatny i warty swojej ceny (32.90 zł). Dla wszystkich, którym marzy się kariera pisarza pozycja obowiązkowa.
Takie poradniki lubię. Nie ma tu bowiem truizmów w postaci, "żeby napisać książkę, trzeba siąść i pisać", lecz autorka rozbija proces tworzenia na etapy, każdy szczegółowo omawiając i zachęcając do ćwiczeń. A i samych ćwiczeń proponuje bardzo solidny zestaw. Zamiast zaś rozwiązań, przytacza konkretne przykłady z literatury, tak by można porównać swoje próby do dokonań mistrzów słowa. Nie po to, by się załamać własnymi niedociągnięciami, lecz po to, by zrozumieć jak można do ideału dążyć.
Książka podzielona jest na trzy części: koncepcja, warsztat i wydawanie, zaś w ramach każdej części autorka rozwija w rozdziałach kolejne problemy, jak prawidłowa narracja, ciekawe dialogi czy umiejętne tworzenie postaci bohaterów. W każdym z tych rozdziałów jest seria zadań, które naprawdę warto starannie zrobić, gdyż nie dość, że pomagają ćwiczyć umiejętności, to jeszcze - tak w każdym razie było w moim wypadku - pozwalają na zrewidowanie poglądów o własnym talencie. Czasem na plus, czasem wręcz przeciwnie.
Książka nie jest gruba - 174 strony już z bibliografią, czyta się ją także ekspresowo. Znacznie więcej czasu potrzeba na realizację zadań. Nie mniej jednak spośród wielu poradników jakie miałam okazję czytać, ten jest naprawdę przydatny i warty swojej ceny (32.90 zł). Dla wszystkich, którym marzy się kariera pisarza pozycja obowiązkowa.
ksiazkowy-blog.blogspot.com Agnieszka Bałaga-Kupis, 2013-07-15
Afryka. Przekrój podłużny. Rowerowe safari z Kairu do Kapsztadu
Afryka na rowerach? Znowu ta Afryka Nowaka? Otóż nie. Welocypedzi to coś innego. Welocypedzi to Welocypedzi. Zapraszam do Bardzo Osobistej Recenzji książki Afryka. Przekrój podłużny Macieja Czaplińskiego.
Tak się złożyło, że w końcu roku 2009 w Egipcie znalazły się aż dwie polskie rowerowe wyprawy. Pierwsi byli właśnie Welocypedzi. Afryka Nowaka, która wystartowała z Libii, była kilka miesięcy za nimi. Nieśmiało też nadmieniam, że przez czas jakiś pomiędzy nimi – goniąc Welocypedów, a uciekając przed Nowakami – pedałowałem ja.
O Macieju „Czapli” Czaplińskim i Welocypedach usłyszałem już jakoś w 2008, kiedy trafiłem na ich prelekcje z wycieczek rowerowych do Ziemi Świętej, i potem do Maroka. Nie przekonali mnie. Kierunki – ciekawe, i owszem, ale ich stosunek do egzotyki i tubylców odebrałem jako niestosowny i pełen wyższości.
– O, Boże, co za bufony – pomyślałem wtedy. I nie będę ukrywał – jakoś się do nich uprzedziłem. Może i dlatego, że już od roku 2004, kiedy to podczas włóczęgi po pustyniach Egiptu spotkałem w oazie Kharga grupę Olendrów na rowerach, sam przymierzałem się do takiej wycieczki po Afryce. No, może nie po całej Afryce, ale miałem nadzieję dotrzeć, jak Staś i Nel, do Omdurmanu, miasta Mahdiego. Niestety, trasa, którą początkowo zakładałem, wzdłuż wybrzeża z zahaczeniem o Trójkąt Halayb, okazała się trudna w przygotowaniu (przepustki, pozwolenia, etc.), a potem z różnych powodów wyjazd ten musiałem odkładać o kolejne lata.
Tymczasem już na początku roku 2009 z pewnym niepokojem usłyszałem, że Welocypedzi wybierają się właśnie tam, do tej prawdziwej Afryki. O, cholera, ukradli mi pomysł – pomyślałem, mając jeszcze nadzieję, że im się nie uda.
Welocypedowy wyjazd zapowiadał się na potężne przedsięwzięcie (o sztafecie Afryka Nowaka usłyszałem dopiero później). Lista sponsorów budziła niechęć pomieszaną z zazdrością. Jednocześnie skłaniała do komentarzy, że to jakiś wyścig Paryż-Dakar, a nie romantyczna afrykańska przygoda.
No i ta formuła wyjazdu. W trasę miał jechać cały peleton. Tak przynajmniej się zapowiadało. A zapisy na wyprawę nasuwały skojarzenia z komercyjnymi wycieczkami pod Everest. Ostatecznie, zapowiadany peleton skurczył się do rozsądnych w miarę rozmiarów – ośmiu osób.
A 1 listopada 2009 wyprawa Welocypedów do Afryki stała się faktem. Zmodyfikowałem więc plany, przyspieszyłem co mogłem, ale najbliższym możliwym dla mnie terminem wylotu była połowa grudnia. Do tego czasu nie pozostało mi nic innego, jak śledzenie bloga Welocypedów.
Blog, jak się okazuje, pisany na telefonie (szacun!) przez jednego z głównych filarów Welocypedów i współpomysłodawcę przedsięwzięcia, niejakiego Arona, był wprawdzie bardzo autentyczny, ale wyłaniał się z niego zgodny z moimi przewidywaniami obraz klasycznych białasów na wycieczce w egzotycznym kraju. Konflikty w grupie, kłopoty z tubylcami, do tego namolna egipska policja…
– Ha, ja wiedziałem że tak będzie – obserwowałem to wszystko ze złośliwą satysfakcją (jak Enzo w Wielkim Błękicie zawody nurkowe). Miałem wtedy jeszcze nadzieję, że cała wyprawa skończy się jeszcze w Egipcie, bo przecież w tym tempie oni pewnie nawet nie zdążą na prom z Asuanu do Wadi Halfa. W najgorszym razie dogonię ich gdzieś w Sudanie.
Nie doceniałem jednak determinacji przeciwnika. Kiedy 13 grudnia 2009 roku wsiadałem z rowerem w samolot do Egiptu, Welocypedzi dojeżdżali już do Chartumu…
* * * * *
Z tym większą ciekawością zabrałem się (z dużym opóźnieniem) za lekturę książki Afryka. Przekrój podłużny z welocypedowej wyprawy. Książkę pisał Czapla.
Nie znalazłem w niej za dużo opisów tych początkowych konfliktów wewnętrznych i zewnętrznych, które pamiętałem z bloga. Trudno powiedzieć, na ile to po prostu inny, niż aronowy punkt widzenia, a na ile zabieg piarowy… Być może na początku historia traci przez to na dynamice, na szczęście z rozdziału na rozdział Czapla się rozkręca.
Wyruszają z Egiptu w osiem osób, ale potem jest jak w tej historyjce o (nomen omen) Murzynkach w powieści Agaty Christie. W Etiopii z całego peletonu zostają tylko cztery, a następnie już tylko trzy osoby. I do tego tylko Czapla jest prawdziwym Welocypedem, bo pozostała dwójka, to przecież najemnicy z poza Klubu.
Ale to zmniejszenie się stanu osobowego wychodzi wyprawie na dobre. I samym uczestnikom również. Wreszcie mniej zajmują się sobą, a coraz bardziej interesują się tym, co widzą wokół siebie. Bo panowie nie tylko patrzą na liczniki, ale też starają się jak najwięcej z tej wyprawy wynieść. Z korzyścią dla siebie, dla książki i czytelników.
I z białasów nasi bohaterowie niepostrzeżenie zmieniają się w Wielkich Podróżników.
Nie wchodząc w szczegóły, zdradzę tylko, że ostatecznie rowerowi Trzej Muszkieterowie – Czapla, Mario i Rysio – po prawie dziewięciu miesiącach i przejechaniu 13 tysięcy kilometrów znaleźli się na Przylądku Igielnym, na południowym krańcu Afryki.
Kapuściński to może nie jest. Styl jest miejscami nierówny – czasem bywa nieco nieporadny, czasem znów całkiem dojrzały, ale czyta się to naprawdę nieźle. To żywa, autentyczna i bez zadęcia podana relacja z naprawdę fajnej, powiedziałbym nawet, wyjątkowej wyprawy. Bo wychodzi na to, że to Welocypedzi byli pierwszymi po Kazimierzu Nowaku Polakami, którzy przejechali na rowerach z Kairu do Kapsztadu. A i sposób w jaki to zrobili, wydaje mi się być bliżej oryginalnej idei Kazimierza Nowaka, niż w przypadku powszechnie znanej sztafety Afryka Nowaka.
Tak się złożyło, że w końcu roku 2009 w Egipcie znalazły się aż dwie polskie rowerowe wyprawy. Pierwsi byli właśnie Welocypedzi. Afryka Nowaka, która wystartowała z Libii, była kilka miesięcy za nimi. Nieśmiało też nadmieniam, że przez czas jakiś pomiędzy nimi – goniąc Welocypedów, a uciekając przed Nowakami – pedałowałem ja.
O Macieju „Czapli” Czaplińskim i Welocypedach usłyszałem już jakoś w 2008, kiedy trafiłem na ich prelekcje z wycieczek rowerowych do Ziemi Świętej, i potem do Maroka. Nie przekonali mnie. Kierunki – ciekawe, i owszem, ale ich stosunek do egzotyki i tubylców odebrałem jako niestosowny i pełen wyższości.
– O, Boże, co za bufony – pomyślałem wtedy. I nie będę ukrywał – jakoś się do nich uprzedziłem. Może i dlatego, że już od roku 2004, kiedy to podczas włóczęgi po pustyniach Egiptu spotkałem w oazie Kharga grupę Olendrów na rowerach, sam przymierzałem się do takiej wycieczki po Afryce. No, może nie po całej Afryce, ale miałem nadzieję dotrzeć, jak Staś i Nel, do Omdurmanu, miasta Mahdiego. Niestety, trasa, którą początkowo zakładałem, wzdłuż wybrzeża z zahaczeniem o Trójkąt Halayb, okazała się trudna w przygotowaniu (przepustki, pozwolenia, etc.), a potem z różnych powodów wyjazd ten musiałem odkładać o kolejne lata.
Tymczasem już na początku roku 2009 z pewnym niepokojem usłyszałem, że Welocypedzi wybierają się właśnie tam, do tej prawdziwej Afryki. O, cholera, ukradli mi pomysł – pomyślałem, mając jeszcze nadzieję, że im się nie uda.
Welocypedowy wyjazd zapowiadał się na potężne przedsięwzięcie (o sztafecie Afryka Nowaka usłyszałem dopiero później). Lista sponsorów budziła niechęć pomieszaną z zazdrością. Jednocześnie skłaniała do komentarzy, że to jakiś wyścig Paryż-Dakar, a nie romantyczna afrykańska przygoda.
No i ta formuła wyjazdu. W trasę miał jechać cały peleton. Tak przynajmniej się zapowiadało. A zapisy na wyprawę nasuwały skojarzenia z komercyjnymi wycieczkami pod Everest. Ostatecznie, zapowiadany peleton skurczył się do rozsądnych w miarę rozmiarów – ośmiu osób.
A 1 listopada 2009 wyprawa Welocypedów do Afryki stała się faktem. Zmodyfikowałem więc plany, przyspieszyłem co mogłem, ale najbliższym możliwym dla mnie terminem wylotu była połowa grudnia. Do tego czasu nie pozostało mi nic innego, jak śledzenie bloga Welocypedów.
Blog, jak się okazuje, pisany na telefonie (szacun!) przez jednego z głównych filarów Welocypedów i współpomysłodawcę przedsięwzięcia, niejakiego Arona, był wprawdzie bardzo autentyczny, ale wyłaniał się z niego zgodny z moimi przewidywaniami obraz klasycznych białasów na wycieczce w egzotycznym kraju. Konflikty w grupie, kłopoty z tubylcami, do tego namolna egipska policja…
– Ha, ja wiedziałem że tak będzie – obserwowałem to wszystko ze złośliwą satysfakcją (jak Enzo w Wielkim Błękicie zawody nurkowe). Miałem wtedy jeszcze nadzieję, że cała wyprawa skończy się jeszcze w Egipcie, bo przecież w tym tempie oni pewnie nawet nie zdążą na prom z Asuanu do Wadi Halfa. W najgorszym razie dogonię ich gdzieś w Sudanie.
Nie doceniałem jednak determinacji przeciwnika. Kiedy 13 grudnia 2009 roku wsiadałem z rowerem w samolot do Egiptu, Welocypedzi dojeżdżali już do Chartumu…
* * * * *
Z tym większą ciekawością zabrałem się (z dużym opóźnieniem) za lekturę książki Afryka. Przekrój podłużny z welocypedowej wyprawy. Książkę pisał Czapla.
Nie znalazłem w niej za dużo opisów tych początkowych konfliktów wewnętrznych i zewnętrznych, które pamiętałem z bloga. Trudno powiedzieć, na ile to po prostu inny, niż aronowy punkt widzenia, a na ile zabieg piarowy… Być może na początku historia traci przez to na dynamice, na szczęście z rozdziału na rozdział Czapla się rozkręca.
Wyruszają z Egiptu w osiem osób, ale potem jest jak w tej historyjce o (nomen omen) Murzynkach w powieści Agaty Christie. W Etiopii z całego peletonu zostają tylko cztery, a następnie już tylko trzy osoby. I do tego tylko Czapla jest prawdziwym Welocypedem, bo pozostała dwójka, to przecież najemnicy z poza Klubu.
Ale to zmniejszenie się stanu osobowego wychodzi wyprawie na dobre. I samym uczestnikom również. Wreszcie mniej zajmują się sobą, a coraz bardziej interesują się tym, co widzą wokół siebie. Bo panowie nie tylko patrzą na liczniki, ale też starają się jak najwięcej z tej wyprawy wynieść. Z korzyścią dla siebie, dla książki i czytelników.
I z białasów nasi bohaterowie niepostrzeżenie zmieniają się w Wielkich Podróżników.
Nie wchodząc w szczegóły, zdradzę tylko, że ostatecznie rowerowi Trzej Muszkieterowie – Czapla, Mario i Rysio – po prawie dziewięciu miesiącach i przejechaniu 13 tysięcy kilometrów znaleźli się na Przylądku Igielnym, na południowym krańcu Afryki.
Kapuściński to może nie jest. Styl jest miejscami nierówny – czasem bywa nieco nieporadny, czasem znów całkiem dojrzały, ale czyta się to naprawdę nieźle. To żywa, autentyczna i bez zadęcia podana relacja z naprawdę fajnej, powiedziałbym nawet, wyjątkowej wyprawy. Bo wychodzi na to, że to Welocypedzi byli pierwszymi po Kazimierzu Nowaku Polakami, którzy przejechali na rowerach z Kairu do Kapsztadu. A i sposób w jaki to zrobili, wydaje mi się być bliżej oryginalnej idei Kazimierza Nowaka, niż w przypadku powszechnie znanej sztafety Afryka Nowaka.
Peron4.pl Marcin S. Sadurski, 2013-07-15