Recenzje
Lady Australia
„W podróży ważne jest to co się dzieje w duszy człowieka. Podróż to zamiana codzienności w niecodzienność, lekarstwo na śmiertelność. O codzienności się zapomina, to strefa umierania. Podróż jest prokreacją. Nie cel jest najważniejszy, ale droga i kolejne doświadczenia w drodze, postrzeganie nowych, nieznanych światów, które zawsze wzbogacają."
Z czym Wam się kojarzy Australia? Bo mi z kangurami, misiami koala i gmachem opery w Sydney. Od teraz także z książką napisaną przez Marka Tomalika – podróżnika i dziennikarza - i jego miłości do owego kontynentu.
Choć wiedziałam, że rdzennym ludem Australii są Aborygeni jednak jakoś nie przychodzili mi na myśl, kiedy myślałam o tym rejonie świata. To właśnie także o nich opowiada książka Marka Tomalika pt. "Lady Australia". Książka prowadzi nas poprzez sam Czerwony Środek Australii będący pradawną krainą Aborygenów, a jej mistycznym symbolem jest nagą skałę - Uluru – rozpoznawaną i widoczną z daleka. I to właśnie o tym rejonie opowiada nam autor, o jej majestatycznych zachodach słońca, czerwonej ziemi, zwyczajach i baśniach Aborygenów. Co jeszcze się w niej można znaleźć? Wiele innych ciekawych rzeczy;)
Australia zawsze była dla mnie czymś pełnym magii i uroku, miejscem, które fajnie byłoby zobaczyć, choć świadomość, że jest to nierealne zawsze była silniejsza. Jednak dzięki książce Marka Tomalika owa podróż jest możliwa. Choć podczas jej lektury nie jest się tam fizycznie, to dzięki wspaniałemu językowi autora mentalnie jest się tam obok niego. Ale jak przelać swoją miłość do kontynentu? Autor w tej książce zrobił to po mistrzowsku! Pokazał swoje uczucia, to za co nimi darzy ten zakątek świata, intymność, swój flirt z Australią. To możliwe? O tak! Sam się przekonaj podczas czytania! Zaczniesz ją czytać a przepadniesz w niej! Naprawdę!
Co mi się podobało w "Lady Australia"? Owa miłość Marka Tomalika, która trwa już od wielu lat, a na papier jest przelana bardzo obrazowo, wyraźnie i ciekawie. Interesujące były liczne aborygeńskie opowieści, często przepełnione erotyzmem, które dodawały książce uroku, oddawały tradycję rdzennych mieszkańców najmniejszego kontynentu. Choć pozycja skalda się na z, na pozór, luźnych i nie do końca ze sobą spójnych fragmentów, to jednak tworzy całość przepełnioną wyrazem szacunku dla odmienności i srogości owego miejsca. Praktycznie od zawsze byłam fanką biologii i wszelakiego rodzaju roślinek i zwierzątek, więc opisywane przez Marka Tomalika rożne gatunki fauny i flory, których nie można znaleźć nigdzie indziej niezwykle mnie zainteresowały. Z szeroko otwartymi oczami podziwiałam ich barwne opisy oraz nie mogłam wyjść ze zdziwienia po obejrzeniu pięknych fotografii ilustrujących owe słowa. Naprawdę, brakuje słów, żeby opisać słów, żeby wyrazić mój zachwyt tą książką i miejscem przez nią opisywanym. A jak to się dzieje, że ta pozycja wywołała u mnie takie emocje? Autor pozwala ów kontynent chłonąć wszystkimi zmysłami, a w dodatku dodaje książce poetyckiej nutki zamieszczając w niej cytaty Williama Blake'a. Bezkompromisowo daje poczuć ducha swojej ukochanej.
"Lady Australia" jest książką, którą polecam z całego serca, nie tylko fanom podróży, ale także wszystkim tym, którzy nie wierzą, że można tak bezgranicznie pokochać tam wymagający i srogi kontynent. Książkę czyta się na jednym wdechu i ciągle chce się do niej wracać! Moim skromnym zdaniem książka lepsza niż pozycja Wojciecha Cejrowskiego pt. Grinko pośród dzikich plemion! Polecam! Czym prędzej do czytania;)
Z czym Wam się kojarzy Australia? Bo mi z kangurami, misiami koala i gmachem opery w Sydney. Od teraz także z książką napisaną przez Marka Tomalika – podróżnika i dziennikarza - i jego miłości do owego kontynentu.
Choć wiedziałam, że rdzennym ludem Australii są Aborygeni jednak jakoś nie przychodzili mi na myśl, kiedy myślałam o tym rejonie świata. To właśnie także o nich opowiada książka Marka Tomalika pt. "Lady Australia". Książka prowadzi nas poprzez sam Czerwony Środek Australii będący pradawną krainą Aborygenów, a jej mistycznym symbolem jest nagą skałę - Uluru – rozpoznawaną i widoczną z daleka. I to właśnie o tym rejonie opowiada nam autor, o jej majestatycznych zachodach słońca, czerwonej ziemi, zwyczajach i baśniach Aborygenów. Co jeszcze się w niej można znaleźć? Wiele innych ciekawych rzeczy;)
Australia zawsze była dla mnie czymś pełnym magii i uroku, miejscem, które fajnie byłoby zobaczyć, choć świadomość, że jest to nierealne zawsze była silniejsza. Jednak dzięki książce Marka Tomalika owa podróż jest możliwa. Choć podczas jej lektury nie jest się tam fizycznie, to dzięki wspaniałemu językowi autora mentalnie jest się tam obok niego. Ale jak przelać swoją miłość do kontynentu? Autor w tej książce zrobił to po mistrzowsku! Pokazał swoje uczucia, to za co nimi darzy ten zakątek świata, intymność, swój flirt z Australią. To możliwe? O tak! Sam się przekonaj podczas czytania! Zaczniesz ją czytać a przepadniesz w niej! Naprawdę!
Co mi się podobało w "Lady Australia"? Owa miłość Marka Tomalika, która trwa już od wielu lat, a na papier jest przelana bardzo obrazowo, wyraźnie i ciekawie. Interesujące były liczne aborygeńskie opowieści, często przepełnione erotyzmem, które dodawały książce uroku, oddawały tradycję rdzennych mieszkańców najmniejszego kontynentu. Choć pozycja skalda się na z, na pozór, luźnych i nie do końca ze sobą spójnych fragmentów, to jednak tworzy całość przepełnioną wyrazem szacunku dla odmienności i srogości owego miejsca. Praktycznie od zawsze byłam fanką biologii i wszelakiego rodzaju roślinek i zwierzątek, więc opisywane przez Marka Tomalika rożne gatunki fauny i flory, których nie można znaleźć nigdzie indziej niezwykle mnie zainteresowały. Z szeroko otwartymi oczami podziwiałam ich barwne opisy oraz nie mogłam wyjść ze zdziwienia po obejrzeniu pięknych fotografii ilustrujących owe słowa. Naprawdę, brakuje słów, żeby opisać słów, żeby wyrazić mój zachwyt tą książką i miejscem przez nią opisywanym. A jak to się dzieje, że ta pozycja wywołała u mnie takie emocje? Autor pozwala ów kontynent chłonąć wszystkimi zmysłami, a w dodatku dodaje książce poetyckiej nutki zamieszczając w niej cytaty Williama Blake'a. Bezkompromisowo daje poczuć ducha swojej ukochanej.
"Lady Australia" jest książką, którą polecam z całego serca, nie tylko fanom podróży, ale także wszystkim tym, którzy nie wierzą, że można tak bezgranicznie pokochać tam wymagający i srogi kontynent. Książkę czyta się na jednym wdechu i ciągle chce się do niej wracać! Moim skromnym zdaniem książka lepsza niż pozycja Wojciecha Cejrowskiego pt. Grinko pośród dzikich plemion! Polecam! Czym prędzej do czytania;)
Sztukater.pl 2013-07-19
Tysiąc szklanek herbaty. Spotkania na Jedwabnym Szlaku
„Tysiąc szklanek herbaty. Spotkania na Jedwabnym Szlaku” Roberta Robba Maciąga (wydawnictwo Bezdroża) to opowieść o rowerowej wyprawie historycznym Jedwabnym Szlakiem przez Turcję, Iran, Turkmenistan, Uzbekistan, Tadżykistan, Kirgistan, Chiny i Laos, a więc kraje spoza standardowego planu turystycznych wypadów. Nie jest to dziennik dokonań, ani pamiętnik z podróży, to zbiór obrazów odwiedzonych miejsc, przeżyć uczestników wyprawy, a przede wszystkim historii napotkanych ludzi. Wspólnym mianownikiem dla kolejnych fragmentów opowieści jest tytułowa szklanka herbaty:
„W naszej podróży najwięcej było… herbaty. Zastanawiałem się długo, co było łącznikiem tych wszystkich miejsc, które tworzyły Jedwabny Szlak, i jakkolwiek bym kombinował, zawsze padało na herbatę. Od Damaszku przez Azję Środkową do Chin. Od yerba mate sprzedawanej ku naszemu zaskoczeniu na syryjskich bazarach, przez aromatyczną czarną w Turcji i Iranie, do tej z mlekiem i solą w górach Pamiru.”
To opowieść o życzliwości i bezinteresownej pomocy, o przypadkowych ludziach, którzy otwierali przed podróżnikami swoje ramiona, domy i serca. Swoisty hołd oddany człowieczeństwu, w najprostszej i najszczerszej jego postaci, której coraz rzadziej doświadczamy i, o której coraz częściej zapominamy biegnąc w pościgu nowoczesności.
„Tysiąc szklanek herbaty” czytałam będąc w podróży, gdybym sięgnęła po nią w domu, z pewnością niechybnie spakowałabym plecak. Dlaczego? Bo Robb Maciąg przypomina w niej czemu podróżujemy, czego szukamy tysiące kilometrów od naszej codzienności, za czym gonimy, przed czym uciekamy:
„Tak jak przed telewizorem umiera wiara w drugiego człowieka, tak w podróży ta wiara powraca. Tysiąc Szklanek HerbatyPodróżowanie zwraca nam życie. Zabiera nas do istoty rzeczy, zabiera nas w przeszłość, do czasów, gdy to nie współzawodnictwo rządziło światem, ale współpraca. Jedność i zaufanie. Bez tego nie można było przeżyć zimy, powodzi, zarazy. Podróżowanie zabiera nas w przeszłość, gdy człowiek żył podług prostych zasad i był, o dziwo, bliżej natury i świata (…)
Podróż daje nam wolność wyboru. Nie ma czasu, daty, terminów, obowiązków, rachunków, systemu, który nam coś nakazuje. Systemu, który nas przywiązuje do jednego miejsca, zmusza do abstrakcyjnych wymogów i obowiązków. Dopóki się ruszam, mam wokół siebie proste życie i proste potrzeby. Gdy tylko się zatrzymam na dłużej, okrążają mnie rachunki, wiadomości TV — kto komu ukradł, kto kogo oszukał.”
Robb Maciąg, człowiek taki jak każdy z nas, który też musi płacić rachunki, a cena biletów lotniczych do Ameryki Południowej przyprawia go o ból głowy, przypomina, że by podróżować wystarczy chcieć, że bezsensownie usypiamy swoje marzenia wymówkami:
„Mogliśmy tak planować, marzyć i myśleć o kolejnej podróży latami. Ciągle nam czegoś brakowało, a oszczędzanie pieniędzy odwlekało nasz wyjazd z miesiąca na miesiąc. Ciągle wydawało nam się, że jeszcze czegoś nie mamy. Po dłuższym czasie ciągłego niezdecydowania wpadłem na, jak mi się wtedy wydawało, genialny pomysł. Zamiast ciągle czekać, ciągle oszczędzać i ciągle planować, postanowiłem, że wyjeżdżamy „za pół roku od dziś”, i kupiłem bilety. Tym prostym sposobem klamka zapadła: trzeba było jechać z tym, co mieliśmy, i przestać się zastanawiać.”
Autor mobilizuje by ruszyć przed siebie, a następnie zabiera czytelników w interesującą podróż do odległych naszej kulturze miejsc. Nie wie wszystkiego, nie wymądrza się, nie moralizuje, ale czuć, że przygotował się do wyprawy, że szukał, czytał, by niewiedza o zwyczajach, historii, przyczynowo- skutkowych ciągach zdarzeń nie odebrała mu (i nam, czytelnikom) możliwości odkrywania, zadawania odpowiednich pytań, rozumienia choć ułamka świata, którego nie znamy, świata wokół Jedwabnego Szlaku. Przez kilka pierwszych stron drażnił mnie momentami język narracji, aż przestałam czytać książkę i zaproszona przez autora usiadłam wygodnie przy ognisku by słuchać wieczornych opowieści. Bo „Tysiąc szklanek herbaty” to opowieść, którą przy akompaniamencie nocnych owadów opowiada się współtowarzyszom podróży.
Dodatkowym atutem książki są piękne, niesamowicie prawdziwe zdjęcia, które dopowiadają historie i których chciałoby się więcej i więcej. Polecam lekturę wszystkim, którym brakuje odrobiny motywacji by spakować plecak i tym, którzy już spakowali, ale odrobina miejsca w nim jeszcze im została.
„W naszej podróży najwięcej było… herbaty. Zastanawiałem się długo, co było łącznikiem tych wszystkich miejsc, które tworzyły Jedwabny Szlak, i jakkolwiek bym kombinował, zawsze padało na herbatę. Od Damaszku przez Azję Środkową do Chin. Od yerba mate sprzedawanej ku naszemu zaskoczeniu na syryjskich bazarach, przez aromatyczną czarną w Turcji i Iranie, do tej z mlekiem i solą w górach Pamiru.”
To opowieść o życzliwości i bezinteresownej pomocy, o przypadkowych ludziach, którzy otwierali przed podróżnikami swoje ramiona, domy i serca. Swoisty hołd oddany człowieczeństwu, w najprostszej i najszczerszej jego postaci, której coraz rzadziej doświadczamy i, o której coraz częściej zapominamy biegnąc w pościgu nowoczesności.
„Tysiąc szklanek herbaty” czytałam będąc w podróży, gdybym sięgnęła po nią w domu, z pewnością niechybnie spakowałabym plecak. Dlaczego? Bo Robb Maciąg przypomina w niej czemu podróżujemy, czego szukamy tysiące kilometrów od naszej codzienności, za czym gonimy, przed czym uciekamy:
„Tak jak przed telewizorem umiera wiara w drugiego człowieka, tak w podróży ta wiara powraca. Tysiąc Szklanek HerbatyPodróżowanie zwraca nam życie. Zabiera nas do istoty rzeczy, zabiera nas w przeszłość, do czasów, gdy to nie współzawodnictwo rządziło światem, ale współpraca. Jedność i zaufanie. Bez tego nie można było przeżyć zimy, powodzi, zarazy. Podróżowanie zabiera nas w przeszłość, gdy człowiek żył podług prostych zasad i był, o dziwo, bliżej natury i świata (…)
Podróż daje nam wolność wyboru. Nie ma czasu, daty, terminów, obowiązków, rachunków, systemu, który nam coś nakazuje. Systemu, który nas przywiązuje do jednego miejsca, zmusza do abstrakcyjnych wymogów i obowiązków. Dopóki się ruszam, mam wokół siebie proste życie i proste potrzeby. Gdy tylko się zatrzymam na dłużej, okrążają mnie rachunki, wiadomości TV — kto komu ukradł, kto kogo oszukał.”
Robb Maciąg, człowiek taki jak każdy z nas, który też musi płacić rachunki, a cena biletów lotniczych do Ameryki Południowej przyprawia go o ból głowy, przypomina, że by podróżować wystarczy chcieć, że bezsensownie usypiamy swoje marzenia wymówkami:
„Mogliśmy tak planować, marzyć i myśleć o kolejnej podróży latami. Ciągle nam czegoś brakowało, a oszczędzanie pieniędzy odwlekało nasz wyjazd z miesiąca na miesiąc. Ciągle wydawało nam się, że jeszcze czegoś nie mamy. Po dłuższym czasie ciągłego niezdecydowania wpadłem na, jak mi się wtedy wydawało, genialny pomysł. Zamiast ciągle czekać, ciągle oszczędzać i ciągle planować, postanowiłem, że wyjeżdżamy „za pół roku od dziś”, i kupiłem bilety. Tym prostym sposobem klamka zapadła: trzeba było jechać z tym, co mieliśmy, i przestać się zastanawiać.”
Autor mobilizuje by ruszyć przed siebie, a następnie zabiera czytelników w interesującą podróż do odległych naszej kulturze miejsc. Nie wie wszystkiego, nie wymądrza się, nie moralizuje, ale czuć, że przygotował się do wyprawy, że szukał, czytał, by niewiedza o zwyczajach, historii, przyczynowo- skutkowych ciągach zdarzeń nie odebrała mu (i nam, czytelnikom) możliwości odkrywania, zadawania odpowiednich pytań, rozumienia choć ułamka świata, którego nie znamy, świata wokół Jedwabnego Szlaku. Przez kilka pierwszych stron drażnił mnie momentami język narracji, aż przestałam czytać książkę i zaproszona przez autora usiadłam wygodnie przy ognisku by słuchać wieczornych opowieści. Bo „Tysiąc szklanek herbaty” to opowieść, którą przy akompaniamencie nocnych owadów opowiada się współtowarzyszom podróży.
Dodatkowym atutem książki są piękne, niesamowicie prawdziwe zdjęcia, które dopowiadają historie i których chciałoby się więcej i więcej. Polecam lekturę wszystkim, którym brakuje odrobiny motywacji by spakować plecak i tym, którzy już spakowali, ale odrobina miejsca w nim jeszcze im została.
pojechana.pl 2013-06-24
Światła, ujęcie, retusz. Od pustego studia do gotowej fotografii
Studio niezbyt studyjne
Dwumetrowe softboksy, potężne lampy studyjne na wysięgnikach, zestawy teł i Pocket Wizard, a potem… edycja zdjęć polegająca na rozjaśnianiu tego, co się źle wyświetliło, sprzątaniu kadru z przeróżnych śmieci przeoczonych w trakcie sesji i – na szczęście – również na normalnym, choć niezbyt starannym retuszu portretów. Trudno się oprzeć wrażeniu, że książka traktuje o bylejakości: dużym nakładem środków technicznych Kelby uzyskuje rezultaty, które potem musi łatać klonowaniem i maskami. Szkoda, bo część pomysłów na ujęcia jest ciekawa i warta powtórzenia, oczywiście pod warunkiem, że czytelnik ma dostęp do studia z odpowiednio szerokim wyposażeniem i… wysokim sufitem.
Dwumetrowe softboksy, potężne lampy studyjne na wysięgnikach, zestawy teł i Pocket Wizard, a potem… edycja zdjęć polegająca na rozjaśnianiu tego, co się źle wyświetliło, sprzątaniu kadru z przeróżnych śmieci przeoczonych w trakcie sesji i – na szczęście – również na normalnym, choć niezbyt starannym retuszu portretów. Trudno się oprzeć wrażeniu, że książka traktuje o bylejakości: dużym nakładem środków technicznych Kelby uzyskuje rezultaty, które potem musi łatać klonowaniem i maskami. Szkoda, bo część pomysłów na ujęcia jest ciekawa i warta powtórzenia, oczywiście pod warunkiem, że czytelnik ma dostęp do studia z odpowiednio szerokim wyposażeniem i… wysokim sufitem.
Digital Foto Video 2013-07-19
Matrioszka Rosja i Jastrząb
Ostatnie dwa lata obrodziły w publikacje na temat Rosji. Chyba nie ma drugiego kraju, który byłby równie nośnym i eksploatowanym w niewielkim przedziale czasowym tematem. Ponieważ Rosja mnie fascynuje, chętnie czytam kolejne publikacje, oczekując iż każda z nich wzbogaci moją wiedzę. Tak też było z Matrioszką Rosją, po którą sięgnęłam z ciekawością, ale i nie bez obaw. Ile bowiem można pisać o tym samym, nie powielając tego, co już zostało napisane? Gdy na kolejnej okładce przeczytałam: Rosji nie da się ogarnąć rozumem - w Rosję trzeba wierzyć, moje oczekiwania wobec lektury zmalały niemalże do zera. To uporczywe przywoływanie hasła powoduje, że - choć jest ono niepozbawione racji - już nie intryguje, a irytuje i ociera się o banał. Zawartość książki obroniła się jednak - do mojej rosyjskiej układanki dołożyłam kolejne puzzle, które uczyniły obraz naszego wschodniego sąsiada pełniejszym.
Punktem wyjścia do rozważań autora nie są jednak układanki, a matrioszka. Ta rosyjska zabawka składająca się z kilku laleczek włożonych jedna w drugą, przykuwa uwagę swoją zewnętrzną warstwą. Wybierając egzemplarz dla siebie sugerujemy się wyglądem największej lalki, dopiero po wyjęciu wszystkich laleczek zauważamy, iż nie wszystkie są równie pięknie wykonane, a ostatnia, najmniejsza, nazywana duszą matrioszki, często nie jest w ogóle pomalowana. Podobnie jest z Rosją, która składa się z kilku warstw. Niektóre z oblicz Rosji są wspaniałe, wielobarwne, inne natomiast ukazują jej brzydotę i niedostatki. Czy tak jak możliwe jest dotarcie do duszy matrioszki, realne jest odkrycie duszy Rosji? Autor w to wątpi, i ja się do jego opinii przychylam. Choć Jastrząb spenetrował wiele obszarów, Rosja jest zbyt różnorodna, by wyczerpać jej bogactwo na mniej niż trzystu stronach. Korespondent Polskiego Radia zastosował jednak ciekawy zabieg. Stworzył postać wujka Borki, która nosi cechy trójki rosyjskich przyjaciół autora, i która towarzyszy mu podczas przemierzania ulic Moskwy, a nam - kart książki. To on zaprowadził nas na Kreml i uczynił świadkami odnalezienia tajemniczych teczek, a potem zawiódł do nieczynnej kopalni diamentów. Życie jego oraz jego bliskich stało się również pretekstem do przedstawienia wydarzeń politycznych i historycznych, które odcisnęły swe piętno nie tylko na nich, ale i na wielu Rosjanach.
Maciejowi Jastrzębskiemu wbrew moim obawom udało się napisać książkę świeżą i interesującą. Choć niektóre wątki pojawiały się w poprzednich publikacjach poświęconych Rosji, zostały one przedstawione w odmienny sposób. Szczególnie cenny był dla mnie rozdział o oligarchach - nazwiska: Bieriezowski, Deripaska, Abramowicz czy Fridman co jakiś czas przewijały się w mediach, były wspominane również w książkach o Rosji, pojawiały się jednak zawsze w jakimś kontekście, tutaj zaś ich "nosiciele" zostali po prostu przedstawieni. Matrioszce Rosji... nie można również odmówić aktualności. Jastrząb poruszył wiele bieżących kwestii, wśród których Polaków zapewne najbardziej zainteresuje problem stosunków między ich ojczyzną a Rosją.
Książka podobnie jak matrioszka skrywała przede mną swoje prawdziwe wnętrze, nie chcąc ujawnić go od razu. Jej twarz - przyjemna dla oka okładka - skrywała interesującą warstwę treściową, będącą duszą tej publikacji. Dusza owa, jak w przypadku duszy matrioszki, skryta była pod niezbyt atrakcyjną powłoką, w tym przypadku średniej jakości druku (skrzywienie zawodowe każe mi analizować książkę nie tylko pod kątem treści, ale i jej formy). Mimo to jej odkrywanie było czystą przyjemnością, pozwoliło bowiem przybliżyć się do istoty - duszy Rosji.
Punktem wyjścia do rozważań autora nie są jednak układanki, a matrioszka. Ta rosyjska zabawka składająca się z kilku laleczek włożonych jedna w drugą, przykuwa uwagę swoją zewnętrzną warstwą. Wybierając egzemplarz dla siebie sugerujemy się wyglądem największej lalki, dopiero po wyjęciu wszystkich laleczek zauważamy, iż nie wszystkie są równie pięknie wykonane, a ostatnia, najmniejsza, nazywana duszą matrioszki, często nie jest w ogóle pomalowana. Podobnie jest z Rosją, która składa się z kilku warstw. Niektóre z oblicz Rosji są wspaniałe, wielobarwne, inne natomiast ukazują jej brzydotę i niedostatki. Czy tak jak możliwe jest dotarcie do duszy matrioszki, realne jest odkrycie duszy Rosji? Autor w to wątpi, i ja się do jego opinii przychylam. Choć Jastrząb spenetrował wiele obszarów, Rosja jest zbyt różnorodna, by wyczerpać jej bogactwo na mniej niż trzystu stronach. Korespondent Polskiego Radia zastosował jednak ciekawy zabieg. Stworzył postać wujka Borki, która nosi cechy trójki rosyjskich przyjaciół autora, i która towarzyszy mu podczas przemierzania ulic Moskwy, a nam - kart książki. To on zaprowadził nas na Kreml i uczynił świadkami odnalezienia tajemniczych teczek, a potem zawiódł do nieczynnej kopalni diamentów. Życie jego oraz jego bliskich stało się również pretekstem do przedstawienia wydarzeń politycznych i historycznych, które odcisnęły swe piętno nie tylko na nich, ale i na wielu Rosjanach.
Maciejowi Jastrzębskiemu wbrew moim obawom udało się napisać książkę świeżą i interesującą. Choć niektóre wątki pojawiały się w poprzednich publikacjach poświęconych Rosji, zostały one przedstawione w odmienny sposób. Szczególnie cenny był dla mnie rozdział o oligarchach - nazwiska: Bieriezowski, Deripaska, Abramowicz czy Fridman co jakiś czas przewijały się w mediach, były wspominane również w książkach o Rosji, pojawiały się jednak zawsze w jakimś kontekście, tutaj zaś ich "nosiciele" zostali po prostu przedstawieni. Matrioszce Rosji... nie można również odmówić aktualności. Jastrząb poruszył wiele bieżących kwestii, wśród których Polaków zapewne najbardziej zainteresuje problem stosunków między ich ojczyzną a Rosją.
Książka podobnie jak matrioszka skrywała przede mną swoje prawdziwe wnętrze, nie chcąc ujawnić go od razu. Jej twarz - przyjemna dla oka okładka - skrywała interesującą warstwę treściową, będącą duszą tej publikacji. Dusza owa, jak w przypadku duszy matrioszki, skryta była pod niezbyt atrakcyjną powłoką, w tym przypadku średniej jakości druku (skrzywienie zawodowe każe mi analizować książkę nie tylko pod kątem treści, ale i jej formy). Mimo to jej odkrywanie było czystą przyjemnością, pozwoliło bowiem przybliżyć się do istoty - duszy Rosji.
poczytajka.blogspot.com 2013-07-18
Jak zaoszczędzić godzinę dziennie? Sprawne zarządzanie czasem
Odzyskaj swój czas
Gdybyś każdego dnia miał dodatkową godzinę tylko dla siebie, to jak byś ją wykorzystał Być może godzina to nie tak wiele, ale w miesiącu jest to już 30 godzin, a w ciągu roku 365 godzin, czyli aż 15 nadprogramowych dni. Jeśli odpowiednio zorganizujesz swoje życie, to dodatkowy czas będziesz miał w zasięgu ręki. Jak to zrobić, radzi brytyjski ekspert od rozwoju osobistego i zawodowego Michael Heppell w swojej książce Jak zaoszczędzić godzinę dziennie.
Przeczytałam dziesiątki pozycji dotyczących zarządzania czasem. Były wśród nich cienkie broszury z wypunktowanymi złotymi radami oraz opasłe tomiszcza opatrzone stosownymi tabelami i wykresami. Efekt tych wszystkich lektur jest umiarkowany, ale nie winiłabym za to autorów, tylko własną niekonsekwencję. Książka Michaela Heppella wyróżnia się na tle innych pozycji solidną dawką poczucia humoru. Lektura jest zabawna, co nie jest takie łatwe przy tak poważnym (no dobrze, nudnym) temacie, jakim jest zarządzanie czasem.
Być może, podobnie jak ja, cenisz sobie spontaniczność i swobodę działania. Prawda jest jednak taka, że dobra organizacja czasu paradoksalnie daje większą swobodę działania niż przytłaczający chaos rzeczy do zrobienia. Warto więc się zmobilizować i poświęcić nieco czasu i niemało wysiłku na lepsze rozplanowanie swoich zajęć. Na początku pewnie będzie bolało, ale korzyści pojawią się szybko.
Autor książki przyznaje, że nigdy nie należał do mistrzów systematyczności i utrzymywania życiowego porządku. Dlatego proponuje techniki, które przetestował na sobie samym i tysiącach swoich kursantów. Są to rozwiązania możliwe do wdrożenia szybko i relatywnie prosto. Relatywnie. Cudów niestety nie ma, w każdym razie rzadko zdarzają się w obszarze zarządzania czasem i konstruowania terminarza. Nie obędzie się bez konsekwencji i samodyscypliny z Twojej strony. Jeśli na samą myśl o samodyscyplinie robisz się zmęczony, to pomyśl o wszystkich korzyściach, jakie staną się twoim udziałem. Będziesz funkcjonował w znacznie niniejszym stresie, z większym luzem,
Michael Heppell, Jak zaoszczędzić godzinę dziennie, Onepress 2013, 160 str., cena 34,90 zt poprawią ci się relacje z rodziną i współpracownikami (przestaniesz wiele rzeczy zawalać, spóźniać się i przekraczać kolejne ostateczne terminy...). Znów będziesz mógł poświęcić się swojej pasji i zwyczajnie stać się spokojniejszym, szczęśliwszym człowiekiem. Brzmi pięknie, nieprawdaż
W książce Jak zaoszczędzić godzinę dziennie znajdziemy kilkadziesiąt pomysłów na efektywniejsze zarządzanie czasem. Możemy wybrać sobie z tego menu te pozycje, które najbardziej nam się podobają. Mi do gustu przypadły szczególnie dwa:
Pomysł za 100 tys. dol. (dlaczego akurat tyle - dowiesz się z książki).
Codziennie na koniec dnia zapisuj 5 najważniejszych rzeczy, które masz zrobić jutro. I rzeczywiście je zrób...
Moje, robocze, kluczowe
Podziel tydzień na dni „moje" (regenerujesz się i spędzasz konstruktywnie czas z bliskimi), „robocze" (planujesz, załatwiasz sprawy administracyjne i techniczne, umawiasz się etc.) oraz „kluczowe" (poświęcasz czas WYŁĄCZNIE i w 100% swoim 5 kluczowym projektom). Na początek autor radzi, żeby mieć w tygodniu 4 dni „robocze", 1 „mój" i 2 „kluczowe". Potem należy stopniowo dążyć do zwiększenia dni „moich" i „kluczowych" i minimalizować dni robocze do 1 -2 w tygodniu. Najpierw może być bardzo trudne, żeby w dni „kluczowe" nie dać się zwieść na manowce spraw „roboczych" i rzeczywiście twardo trzymać kurs na sprawy priorytetowe. To będzie wymagać sporej dawki asertywności i konsekwencji.
Pomysłów w książce jest znacznie więcej. Życie jest krótkie, warto je wykorzystać jak najlepiej, a bez dobrego zarządzania czasem trudno to osiągnąć w dzisiejszej rzeczywistości, która bombarduje nas bodźcami i obowiązkami.
Gdybyś każdego dnia miał dodatkową godzinę tylko dla siebie, to jak byś ją wykorzystał Być może godzina to nie tak wiele, ale w miesiącu jest to już 30 godzin, a w ciągu roku 365 godzin, czyli aż 15 nadprogramowych dni. Jeśli odpowiednio zorganizujesz swoje życie, to dodatkowy czas będziesz miał w zasięgu ręki. Jak to zrobić, radzi brytyjski ekspert od rozwoju osobistego i zawodowego Michael Heppell w swojej książce Jak zaoszczędzić godzinę dziennie.
Przeczytałam dziesiątki pozycji dotyczących zarządzania czasem. Były wśród nich cienkie broszury z wypunktowanymi złotymi radami oraz opasłe tomiszcza opatrzone stosownymi tabelami i wykresami. Efekt tych wszystkich lektur jest umiarkowany, ale nie winiłabym za to autorów, tylko własną niekonsekwencję. Książka Michaela Heppella wyróżnia się na tle innych pozycji solidną dawką poczucia humoru. Lektura jest zabawna, co nie jest takie łatwe przy tak poważnym (no dobrze, nudnym) temacie, jakim jest zarządzanie czasem.
Być może, podobnie jak ja, cenisz sobie spontaniczność i swobodę działania. Prawda jest jednak taka, że dobra organizacja czasu paradoksalnie daje większą swobodę działania niż przytłaczający chaos rzeczy do zrobienia. Warto więc się zmobilizować i poświęcić nieco czasu i niemało wysiłku na lepsze rozplanowanie swoich zajęć. Na początku pewnie będzie bolało, ale korzyści pojawią się szybko.
Autor książki przyznaje, że nigdy nie należał do mistrzów systematyczności i utrzymywania życiowego porządku. Dlatego proponuje techniki, które przetestował na sobie samym i tysiącach swoich kursantów. Są to rozwiązania możliwe do wdrożenia szybko i relatywnie prosto. Relatywnie. Cudów niestety nie ma, w każdym razie rzadko zdarzają się w obszarze zarządzania czasem i konstruowania terminarza. Nie obędzie się bez konsekwencji i samodyscypliny z Twojej strony. Jeśli na samą myśl o samodyscyplinie robisz się zmęczony, to pomyśl o wszystkich korzyściach, jakie staną się twoim udziałem. Będziesz funkcjonował w znacznie niniejszym stresie, z większym luzem,
Michael Heppell, Jak zaoszczędzić godzinę dziennie, Onepress 2013, 160 str., cena 34,90 zt poprawią ci się relacje z rodziną i współpracownikami (przestaniesz wiele rzeczy zawalać, spóźniać się i przekraczać kolejne ostateczne terminy...). Znów będziesz mógł poświęcić się swojej pasji i zwyczajnie stać się spokojniejszym, szczęśliwszym człowiekiem. Brzmi pięknie, nieprawdaż
W książce Jak zaoszczędzić godzinę dziennie znajdziemy kilkadziesiąt pomysłów na efektywniejsze zarządzanie czasem. Możemy wybrać sobie z tego menu te pozycje, które najbardziej nam się podobają. Mi do gustu przypadły szczególnie dwa:
Pomysł za 100 tys. dol. (dlaczego akurat tyle - dowiesz się z książki).
Codziennie na koniec dnia zapisuj 5 najważniejszych rzeczy, które masz zrobić jutro. I rzeczywiście je zrób...
Moje, robocze, kluczowe
Podziel tydzień na dni „moje" (regenerujesz się i spędzasz konstruktywnie czas z bliskimi), „robocze" (planujesz, załatwiasz sprawy administracyjne i techniczne, umawiasz się etc.) oraz „kluczowe" (poświęcasz czas WYŁĄCZNIE i w 100% swoim 5 kluczowym projektom). Na początek autor radzi, żeby mieć w tygodniu 4 dni „robocze", 1 „mój" i 2 „kluczowe". Potem należy stopniowo dążyć do zwiększenia dni „moich" i „kluczowych" i minimalizować dni robocze do 1 -2 w tygodniu. Najpierw może być bardzo trudne, żeby w dni „kluczowe" nie dać się zwieść na manowce spraw „roboczych" i rzeczywiście twardo trzymać kurs na sprawy priorytetowe. To będzie wymagać sporej dawki asertywności i konsekwencji.
Pomysłów w książce jest znacznie więcej. Życie jest krótkie, warto je wykorzystać jak najlepiej, a bez dobrego zarządzania czasem trudno to osiągnąć w dzisiejszej rzeczywistości, która bombarduje nas bodźcami i obowiązkami.
Gazeta Ubezpieczeniowa Aleksandra Wysocka-Zańko, 2013-07-16