Recenzje
Córeczka. Instrukcja obsługi dla rodziców
Przed narodzinami dziecka można wiele czytać, jednak gdy przychodzi ten właściwy dzień, często jesteśmy zagubieni. W kolejnych tygodniach nie bywa łatwiej: pojawiają się kolejne pytania, wątpliwości, a nawet problemy, których nie możemy rozwiązać, bo brakuje nam sił i możliwości.
Czy stres związany z narodzinami dziecka towarzyszy tylko przy pierwszym porodzie? Niekoniecznie. Podobne dylematy mogą przeżywać rodzice po raz pierwszy witający dziecko określonej płci. Gdy przytulają do piersi małą dziewczynkę, mogą zrozumieć, że doświadczenia w opiece nad starszym synem nie do końca ułatwiają im zadanie.
Z pomocą dla rodziców dziewczynek przychodzi Theresa Foy DiGeronimi, proponując skondensowane opracowanie „Córeczka. Instrukcja obsługi dla rodziców”. Poradnik ten koncentruje się na rozwoju dziewczynek od narodzin aż do ukończenia przez nie 18 miesiąca życia.
Czy dziewczynki bardzo różnią się od chłopców?
Wielokrotnie naukowcy starali się znaleźć przyczynę odmiennych zachowań dziewczynek i chłopców. Próbowali zbadać, czy upodobanie do lalek i zabawy w dom wynika ze sposobu sprawowania opieki nad dzieckiem, czy z głębszych zapisanych w genach prawidłowości.
Wiele razy próbowano odpowiedzieć na pytanie, czy to, że większość chłopców woli samochody niż różowe kucyki to zasługa genów czy może wychowania?
Autorka powołując się na wyniki badań, wyjaśnia:
- dlaczego generalnie łatwiej wychowuje się dziewczynki niż chłopców,
- dlaczego małe dziewczynki zazwyczaj są chętniejsze do przytulania niż chłopcy,
- skąd bierze się większa zależność dziewczynek,
- jak zazwyczaj dzieci określonej płci reagują na niepowodzenia, jak wyrażają złość.
I choć można by było oburzać się przeciw uproszczeniom, to nie sposób nie przyznać autorce racji. Bo generalnie ma racje…
Ponadto na plus przemawia fakt, że DiGeromino nie ucieka przed ważnymi tematami, bez których poradnik ten musiałby zostać jednoznacznie negatywnie oceniony, między innymi stereotypowym postrzeganiem płci.
Podkreśla również konieczność traktowania dziecka w indywidualny sposób oraz odpowiadania na jego potrzeby, poprzez uwzględnienie jego cech charakteru. Na korzyść tego poradnika przemawia również fakt, że jego autorka sama jest matką dwóch chłopców i jednej dziewczynki oraz autorką i współautorką wielu cennych publikacji.
„Córeczka. Instrukcja obsługi” to dobry pomysł na prezent dla debiutujących rodziców. Skondensowany w formie i konkretny pod każdym względem. Warto po niego sięgnąć, jeśli wkraczamy po raz pierwszy na drogę rodzicielstwa i chcemy dowiedzieć się, jak mądrze wychowywać dzieci, zaczynając od rad dotyczących wyprawki, kupna nowych i używanych artykułów dla najmłodszych, poprzez opis zmian zachodzących w dzieciach na przestrzeni kolejnych tygodni na obszarze rozwoju społecznego, emocjonalnego i fizycznego, a kończąc na wynikach interesujących badań dotyczących różnic płci.
Polecam dla przyszłych rodziców! Oczytane mamusie i tatusiów raczej odsyłam do innych publikacji.
Czy stres związany z narodzinami dziecka towarzyszy tylko przy pierwszym porodzie? Niekoniecznie. Podobne dylematy mogą przeżywać rodzice po raz pierwszy witający dziecko określonej płci. Gdy przytulają do piersi małą dziewczynkę, mogą zrozumieć, że doświadczenia w opiece nad starszym synem nie do końca ułatwiają im zadanie.
Z pomocą dla rodziców dziewczynek przychodzi Theresa Foy DiGeronimi, proponując skondensowane opracowanie „Córeczka. Instrukcja obsługi dla rodziców”. Poradnik ten koncentruje się na rozwoju dziewczynek od narodzin aż do ukończenia przez nie 18 miesiąca życia.
Czy dziewczynki bardzo różnią się od chłopców?
Wielokrotnie naukowcy starali się znaleźć przyczynę odmiennych zachowań dziewczynek i chłopców. Próbowali zbadać, czy upodobanie do lalek i zabawy w dom wynika ze sposobu sprawowania opieki nad dzieckiem, czy z głębszych zapisanych w genach prawidłowości.
Wiele razy próbowano odpowiedzieć na pytanie, czy to, że większość chłopców woli samochody niż różowe kucyki to zasługa genów czy może wychowania?
Autorka powołując się na wyniki badań, wyjaśnia:
- dlaczego generalnie łatwiej wychowuje się dziewczynki niż chłopców,
- dlaczego małe dziewczynki zazwyczaj są chętniejsze do przytulania niż chłopcy,
- skąd bierze się większa zależność dziewczynek,
- jak zazwyczaj dzieci określonej płci reagują na niepowodzenia, jak wyrażają złość.
I choć można by było oburzać się przeciw uproszczeniom, to nie sposób nie przyznać autorce racji. Bo generalnie ma racje…
Ponadto na plus przemawia fakt, że DiGeromino nie ucieka przed ważnymi tematami, bez których poradnik ten musiałby zostać jednoznacznie negatywnie oceniony, między innymi stereotypowym postrzeganiem płci.
Podkreśla również konieczność traktowania dziecka w indywidualny sposób oraz odpowiadania na jego potrzeby, poprzez uwzględnienie jego cech charakteru. Na korzyść tego poradnika przemawia również fakt, że jego autorka sama jest matką dwóch chłopców i jednej dziewczynki oraz autorką i współautorką wielu cennych publikacji.
„Córeczka. Instrukcja obsługi” to dobry pomysł na prezent dla debiutujących rodziców. Skondensowany w formie i konkretny pod każdym względem. Warto po niego sięgnąć, jeśli wkraczamy po raz pierwszy na drogę rodzicielstwa i chcemy dowiedzieć się, jak mądrze wychowywać dzieci, zaczynając od rad dotyczących wyprawki, kupna nowych i używanych artykułów dla najmłodszych, poprzez opis zmian zachodzących w dzieciach na przestrzeni kolejnych tygodni na obszarze rozwoju społecznego, emocjonalnego i fizycznego, a kończąc na wynikach interesujących badań dotyczących różnic płci.
Polecam dla przyszłych rodziców! Oczytane mamusie i tatusiów raczej odsyłam do innych publikacji.
sosrodzice.pl 2013-08-12
Ekonomia wdzięczności. Zasada wzajemności w biznesie
Jak być lepszym szefem - po raz kolejny podpowiada obecnym i przyszłym menedżerom Wydawnictwo Onepress/Helion. Jedna z tych podpowiedzi to bestseller New York Timesa „Ekonomia wdzięczności. Zasada wzajemności w biznesie" Gary'ego Vaynerchuka. Zachęta do stosowania prezentowanej zasady - jak podkreśla autor - nie wynika bynajmniej z pobudek altruistycznych, ale przede wszystkim biznesowych. Chodzi o to, że zadowolony klient wart jest znacznie więcej niż jakikolwiek inny. No może poza... bardzo zadowolonym. Kluczem do dobrych relacji interpersonalnych jest komunikacja, a ta - m.in. dzięki internetowi i mediom społecznościowym - jest łatwa jak nigdy dotąd.
POLSKA - DZIENNIK ŁÓDZKI .N, 2013-08-19
Pigułka przywództwa. Brakujący element motywujący ludzi
(...) Druga propozycja dla szefów, chcących wzmacniać status swój i swojej firmy to bardzo oryginalne wydawnictwo „Pigułka przywództwa. Brakujący element motywujący ludzi", przygotowane przez Kena Blancharda i Marka Muchnicka. Poradnik ma charakter zabawnej przypowieści o koncepcjach przewodzenia załodze - przy wsparciu tytułową pigułką (łykaną co sześć godzin) lub bez niej, za to poprzez doskonalenie umiejętności motywowania pracowników, opanowanie perfekcyjnych technik zarządzania działem oraz pracę nad indywidualną charyzmą.
POLSKA - DZIENNIK ŁÓDZKI .N, 2013-08-19
Matrioszka Rosja i Jastrząb
W zbiorze reportaży z Dagestanu i Czeczenii, „Matrioszka w hidżabie”, Iwona Kaliszewska i Maciej Falkowski opisywali Kaukaz jako składającą się z wielu babuszek matrioszkę*, w której rosyjska jest tylko pierwsza, zewnętrzna. Każda kolejna – piszą - miałaby już z Rosją niewiele wspólnego.** Korespondent Polskiego Radia, Maciej Jastrzębski, użył metafory drewnianej lalki do opisania Rosji: Kiedy kupujemy matrioszkę, najczęściej nie otwieramy jej, nie zaglądamy do środka. Wybieramy tę, której główna postać wydaje nam się najbardziej interesująca. Dopiero w domu, otwierając kolejne lalki, dowiadujemy się, co każda z nich skrywa w środku. Wydaje mi się, że poznawanie Rosji w jakimś sensie przypomina otwieranie matrioszki. Pierwsza lalka jest duża, kolorowa i przykuwa naszą uwagę. Druga jest nieco mniejsza, widać subtelne zmiany różniące ją od tej pierwszej. Trzecia może wydawać się nam brzydka, a czwarta zachwyci nas urodą. Na piątą nie zwrócimy uwagi, ale szóstą będziemy oglądać z wielkim zainteresowaniem. I tak aż do ostatniej, najmniejszej laleczki, która jest naga, bez wizerunków i ozdób. Niektórzy nazywają ją duszą matrioszki. Poznając Rosję, również odkrywamy jej kolejne warstwy. Nie każda z odsłon wywołuje nasz entuzjazm. Bywa tak, że przez długi czas nie mamy odwagi zajrzeć głębiej. Wątpię też, aby kiedykolwiek udało się nam dotrzeć do tej najmniejszej, nagiej laleczki.***
Z książką Jastrzębskiego jest trochę jak z otwieraniem kolejnych lalek zamkniętych w największej matrioszce – niektóre strony chce się pominąć, do innych wracać wiele razy. „Matrioszka Rosja i Jastrząb” chwilami porywa, za moment usypia, żeby znowu niespodziewanie obudzić. Nie wiem czy było to zamierzone, ale trzeba przyznać, że dziennikarzowi całkiem nieźle udało się oddać rytm największego państwa na świecie, który już na samym początku mocno go zaskoczył.
Jastrzębski pisze, że jest to Rosja widziana jego oczami. Ale o wiele ciekawsze niż te o Rosji są fragmenty dotyczące Moskwy. To tam autor mieszka, poznaje nietuzinkowych ludzi i rejestruje codzienność. Opisuje największe europejskie miasto z topograficzną wręcz dokładnością, oprowadza po kolejnych ulicach, jak rasowy przewodnik opowiada o tajemniczych stacjach metra, najbardziej znanych zabytkach, jak i miejscach, o których istnieniu mało kto słyszał. Opinie dotyczące całego kraju pojawiają się najczęściej w formie zasłyszanych anegdot, przeczytanych ciekawostek lub relacji ze spotkań.
Szkoda, że Jastrzębski tylko hasłowo potraktował wiele kwestii, które warto byłoby rozwinąć (albo pominąć, jeśli nie miało się zamiaru powiedzieć o nich więcej). Zwłaszcza ostatni – chyba najbardziej chaotyczny – rozdział przypomina bardziej „ślizganie się” po powierzchni i zarzucanie ciekawostkami. Czytam o rosyjskich ambicjach podboju kosmosu, by za chwilę przejść do zawartości talerza statystycznego żołnierza. Produkcja kawioru w następnym akapicie jest już Rosjanką, która – jak wszystkie inne Rosjanki – uwielbia kupować ubrania.
Trochę za tą Rosją nie nadążam, ale niewątpliwie ma to swój urok. Bardzo trafne wydaje się zdanie o tym, że nigdy nie dotrzemy do ostatniej, najmniejszej matrioszki. Jako, że należę do tych, którzy już dość długo je oglądają, odkładają, sięgają po inne i wracają do tych, które odłożyli, nawet mi się to nienadążanie podoba. Jastrzębski, koniec końców, nie próbuje przekonać do nadążania za Rosją, tylko pokazuje, że każdy przyglądający się matrioszkom, nie nadąża za nią na swój sposób.
Z książką Jastrzębskiego jest trochę jak z otwieraniem kolejnych lalek zamkniętych w największej matrioszce – niektóre strony chce się pominąć, do innych wracać wiele razy. „Matrioszka Rosja i Jastrząb” chwilami porywa, za moment usypia, żeby znowu niespodziewanie obudzić. Nie wiem czy było to zamierzone, ale trzeba przyznać, że dziennikarzowi całkiem nieźle udało się oddać rytm największego państwa na świecie, który już na samym początku mocno go zaskoczył.
Jastrzębski pisze, że jest to Rosja widziana jego oczami. Ale o wiele ciekawsze niż te o Rosji są fragmenty dotyczące Moskwy. To tam autor mieszka, poznaje nietuzinkowych ludzi i rejestruje codzienność. Opisuje największe europejskie miasto z topograficzną wręcz dokładnością, oprowadza po kolejnych ulicach, jak rasowy przewodnik opowiada o tajemniczych stacjach metra, najbardziej znanych zabytkach, jak i miejscach, o których istnieniu mało kto słyszał. Opinie dotyczące całego kraju pojawiają się najczęściej w formie zasłyszanych anegdot, przeczytanych ciekawostek lub relacji ze spotkań.
Szkoda, że Jastrzębski tylko hasłowo potraktował wiele kwestii, które warto byłoby rozwinąć (albo pominąć, jeśli nie miało się zamiaru powiedzieć o nich więcej). Zwłaszcza ostatni – chyba najbardziej chaotyczny – rozdział przypomina bardziej „ślizganie się” po powierzchni i zarzucanie ciekawostkami. Czytam o rosyjskich ambicjach podboju kosmosu, by za chwilę przejść do zawartości talerza statystycznego żołnierza. Produkcja kawioru w następnym akapicie jest już Rosjanką, która – jak wszystkie inne Rosjanki – uwielbia kupować ubrania.
Trochę za tą Rosją nie nadążam, ale niewątpliwie ma to swój urok. Bardzo trafne wydaje się zdanie o tym, że nigdy nie dotrzemy do ostatniej, najmniejszej matrioszki. Jako, że należę do tych, którzy już dość długo je oglądają, odkładają, sięgają po inne i wracają do tych, które odłożyli, nawet mi się to nienadążanie podoba. Jastrzębski, koniec końców, nie próbuje przekonać do nadążania za Rosją, tylko pokazuje, że każdy przyglądający się matrioszkom, nie nadąża za nią na swój sposób.
Lubimy Czytać Aleksandra Bączek, 2013-08-15
Kanon fotografii. W poszukiwaniu indywidualnego stylu
Podręczników fotografii, cokolwiek by to miało znaczyć, miałem już w rękach wiele. Niektóre z nich nawet przeczytałem; częściej fragmentarycznie, rzadziej w całości. Przyczyna jest oczywista – jako podręczniki zwykle powielają te same informacje, do znudzenia, a nawet do bólu. Kiedy w lokalnym konkursie fotograficznym wygrałem książkę Bruce’a Barnbauma Kanon fotografii. W poszukiwaniu indywidualnego stylu i przeczytałem na okładce, iż jest to „najbardziej literacki, przystępny i przekrojowy podręcznik poświęcony fotografii”, ale jednak podręcznik, od razu powędrował na dół stosu zaległych lektur czekających na moje zmiłowanie, gdzie odleżał ładnych kilka miesięcy. Jedyną podręcznikową książką o fotografii, którą dobrze wspominam, jest Książka o fotografowaniu Andrzeja A. Mroczka, właśnie dlatego, że nie jest to stricte podręcznik, a po prostu przypominająca rozmowę z mistrzem książka o fotografowaniu.
W końcu, jakiś czas temu, przyszła kolej i na dzieło Barnbauma. Autor jest z wykształcenia matematykiem, z przekonania obrońcą natury, a z hobby i profesji znanym, uznanym i docenianym fotografem amerykańskim, instruktorem fotografii oraz pisarzem. Kanon nie jest jego pierwszą książką, która odniosła sukces, a lista jego wiktorii na niwie foto jest zbyt długa, by się nią tutaj zajmować. Będąc przekonanym, iż poziom merytoryczny będzie wysoki, w końcu to jednak najwyższa liga światowa, ale nie przekonany, iż lektura będzie ciekawa, otworzyłem książkę.
Od razu zauważyłem jedno i wyraźnie to podkreślam; nie jest to książka dla absolutnie początkujących, o ile nie ma być tylko interesującą lekturą, ale i służyć ku nauce. Jeśli nie masz w małym paluszku absolutnych podstaw, jeśli nie do końca wiesz, do czego służy przysłona i migawka, co to czułość i głębia ostrości oraz co je ze sobą łączy, uzupełnij te braki zanim zaczniesz czytać. To jednak tylko taka dygresja – wróćmy do meritum.
Wydanie, choć prezentuje się elegancko, jest w bardzo nieporęcznym formacie, w dodatku czcionka jest mała, co nie ułatwia lektury, zwłaszcza poza fotelem. O czytaniu w pociągu, nie mówiąc o autobusie, zapomnijcie. Na leżąco też są z tym kłopoty. To minusy dotyczące nośnika. Teraz o tłumaczeniu. Największy (i na szczęście jedyny) mój żal do tłumacza, to… Tytuł. Kanon fotografii to w moim odczuciu nie to samo co Sztuka fotografii, a W poszukiwaniu indywidualnego stylu to nie to samo co Dochodzenie do osobistej ekspresji. Wiem, moje brzmi może nie tak ładnie, można to zrobić lepiej, ale czyż tytuł nie powinien być w zgodzie z treścią? A niestety wydźwięk książki jest taki, iż nie należy szukać własnego stylu, co grozi określonymi konsekwencjami, ale starać się przez swą sztukę pokazać to, co się czuje. Styl sam się pojawi. Drugie ogólne przesłanie jest takie, że na ma, tak jak chyba w każdej innej dziedzinie sztuki, żadnego kanonu. Są pewne reguły, ale tylko po to, by je świadomie łamać, jeśli mamy przekonanie, iż jest to celowe. Polski tytuł, w przeciwieństwie do oryginału, jest niejako tych tez zaprzeczeniem. Ta niezgodność tytułu oryginalnego i polskiego, jak się później okazało przekładająca się na wspomnianą rozbieżność z treścią i przesłaniem książki, też na pewno wpłynęła na niechęć, z jaką zabierałem się do lektury. Na szczęście ta niechęć bardzo szybko się ulotniła.
Nieczęsto się okazuje, by górnolotne sformułowania z okładek odpowiadały prawdzie. Bruce Barnbaum jednak jest i literacki, i przystępny, i przekrojowy. Być może jego ścisły umysł nadał jego sztuce fotograficznej i książce to coś, czym tchną dzieła Leonarda. Finezję i subtelność z nienaruszalnym szkieletem konkretnej wiedzy. Świadomość względności, absolutu i granicy między nimi. Gdy pisze o technice, jest prosty, klarowny i przypomina styl wykładu uzdolnionego pedagogicznie matematyka lub fizyka. Gdy opowiada o sztuce, jego proza staje się poezją. Widać, że nie tylko wie, o czym pisze, ale i potrafi pisać o tym, co czuje.
Jak już napisałem, Kanon fotografii nie omawia żadnych kanonów. Jeśli już o jakichś wspomina, to tylko po to, by zachęcić do ich łamania. Otwiera jednak oczy czytelnika na wiele aspektów, do których bystry obserwator uzbrojony w odpowiednią wiedzę i mający duszę artysty mógłby dojść sam po pewnym czasie i przy odrobinie szczęścia. Niewielu z nas jednak ma równą jak autor wiedzę, dziesiątki lat na zbieranie doświadczeń i równie wrażliwą artystyczną duszę. Jest to więc szansa by pójść na skróty w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Nie kopiować kolejne triki czy kompozycje, ale poznać najbardziej wartościowe elementy wiedzy fotograficznej – przemyślenia mistrza na głębsze tematy, które stanowią o różnicy między sztuką a kiczem.
Oczywiście w książce znajdziemy też i wiedzę bardziej konkretną. Choćby system strefowy objaśniony w sposób perfekcyjny – pełny i przystępny jednocześnie, czego dotąd spotkać mi się nie zdarzyło. Ciekawe wiadomości z optyki mogą zainteresować nie tylko fotografów, a bezkompromisowy sposób w jaki autor rozprawił się z mitem „obrazu bez obróbki” szczególnie mi przypadł do gustu, tym bardziej, iż ten bezsensowny zwrot ma wciąż zbyt wielu zwolenników i pojawia się coraz częściej już nawet w regulaminach konkursów. Takich „legend fotograficznych”, funkcjonujących na podobieństwo legend miejskich (urban legend), jest zresztą dużo więcej, jak choćby ta o celowości noszenia na stałe na obiektywie filtru (najczęściej UV) i podatni na plotki czytelnicy dzięki lekturze Kanonu mogą się od nich uwolnić, gdyż autor zawsze pisze dlaczego. Dlaczego uważa tak, dlaczego nie robi inaczej.
Klasę prawdziwego mistrza widać też w jego stosunku do innych Wielkich. Bruce często powołuje się na osiągnięcia innych tytanów fotografii oraz podkreśla ich dokonania, choć i potrafi wytknąć błędy nawet samemu Anselowi Adamsowi. Robi to jednak w taki sposób, iż jeszcze bardziej podkreśla szacunek jakim go darzy jako niedoścignionego w swej manierze artystycznej perfekcjonistę. Jednocześnie, podobnie jak wspomniany nasz rodzimy wirtuoz, czyli Andrzej Mroczek, ilustruje tekst tylko swoimi fotografiami. Jest to uzasadnione, gdyż tylko o nich wie wszystko; od technik, których użył, aż do najgłębszych odczuć, które doprowadziły do powstania tak pięknych i poruszających obrazów. A fotografie Barnbauma, których na szczęście w książce jest mnóstwo, są niesamowite. Choć przyznam, że kilka mi się nie podobało, a kilka innych nie do końca mnie przekonało, to obejrzenie pozostałych naprawdę było dla mnie dużym przeżyciem i na pewno niejednokrotnie będę się w nie jeszcze wpatrywał, że nie wspomnę o kilkunastu, a może kilkudziesięciu, w których zaiste widać tchnienie geniuszu.
Jeśli więc szukacie książki, która nauczy absolutnych podstaw lub poda na tacy zestaw algorytmów pozwalających obrobionymi w określony sposób fotkami zadziwić „znajomych” z sieci, to nie jest to raczej lektura dla Was. Jeśli natomiast chcecie czegoś, co da Wam wiedzę, przyniesie niezaprzeczalne przeżycia porównywalne z wizytą w najlepszej galerii sztuki w dodatku w towarzystwie mądrego przewodnika, który zadziwi Was wiedzą o fotografii, świecie i dziełach, które stworzył, jeśli pragniecie zajrzeć w siebie i spróbować rozwinąć zdolność zrozumienia, a potem ukazania własnego ja, to jest to rzecz, po którą warto sięgnąć.
Polecam absolutnie i z pełnym przekonaniem
W końcu, jakiś czas temu, przyszła kolej i na dzieło Barnbauma. Autor jest z wykształcenia matematykiem, z przekonania obrońcą natury, a z hobby i profesji znanym, uznanym i docenianym fotografem amerykańskim, instruktorem fotografii oraz pisarzem. Kanon nie jest jego pierwszą książką, która odniosła sukces, a lista jego wiktorii na niwie foto jest zbyt długa, by się nią tutaj zajmować. Będąc przekonanym, iż poziom merytoryczny będzie wysoki, w końcu to jednak najwyższa liga światowa, ale nie przekonany, iż lektura będzie ciekawa, otworzyłem książkę.
Od razu zauważyłem jedno i wyraźnie to podkreślam; nie jest to książka dla absolutnie początkujących, o ile nie ma być tylko interesującą lekturą, ale i służyć ku nauce. Jeśli nie masz w małym paluszku absolutnych podstaw, jeśli nie do końca wiesz, do czego służy przysłona i migawka, co to czułość i głębia ostrości oraz co je ze sobą łączy, uzupełnij te braki zanim zaczniesz czytać. To jednak tylko taka dygresja – wróćmy do meritum.
Wydanie, choć prezentuje się elegancko, jest w bardzo nieporęcznym formacie, w dodatku czcionka jest mała, co nie ułatwia lektury, zwłaszcza poza fotelem. O czytaniu w pociągu, nie mówiąc o autobusie, zapomnijcie. Na leżąco też są z tym kłopoty. To minusy dotyczące nośnika. Teraz o tłumaczeniu. Największy (i na szczęście jedyny) mój żal do tłumacza, to… Tytuł. Kanon fotografii to w moim odczuciu nie to samo co Sztuka fotografii, a W poszukiwaniu indywidualnego stylu to nie to samo co Dochodzenie do osobistej ekspresji. Wiem, moje brzmi może nie tak ładnie, można to zrobić lepiej, ale czyż tytuł nie powinien być w zgodzie z treścią? A niestety wydźwięk książki jest taki, iż nie należy szukać własnego stylu, co grozi określonymi konsekwencjami, ale starać się przez swą sztukę pokazać to, co się czuje. Styl sam się pojawi. Drugie ogólne przesłanie jest takie, że na ma, tak jak chyba w każdej innej dziedzinie sztuki, żadnego kanonu. Są pewne reguły, ale tylko po to, by je świadomie łamać, jeśli mamy przekonanie, iż jest to celowe. Polski tytuł, w przeciwieństwie do oryginału, jest niejako tych tez zaprzeczeniem. Ta niezgodność tytułu oryginalnego i polskiego, jak się później okazało przekładająca się na wspomnianą rozbieżność z treścią i przesłaniem książki, też na pewno wpłynęła na niechęć, z jaką zabierałem się do lektury. Na szczęście ta niechęć bardzo szybko się ulotniła.
Nieczęsto się okazuje, by górnolotne sformułowania z okładek odpowiadały prawdzie. Bruce Barnbaum jednak jest i literacki, i przystępny, i przekrojowy. Być może jego ścisły umysł nadał jego sztuce fotograficznej i książce to coś, czym tchną dzieła Leonarda. Finezję i subtelność z nienaruszalnym szkieletem konkretnej wiedzy. Świadomość względności, absolutu i granicy między nimi. Gdy pisze o technice, jest prosty, klarowny i przypomina styl wykładu uzdolnionego pedagogicznie matematyka lub fizyka. Gdy opowiada o sztuce, jego proza staje się poezją. Widać, że nie tylko wie, o czym pisze, ale i potrafi pisać o tym, co czuje.
Jak już napisałem, Kanon fotografii nie omawia żadnych kanonów. Jeśli już o jakichś wspomina, to tylko po to, by zachęcić do ich łamania. Otwiera jednak oczy czytelnika na wiele aspektów, do których bystry obserwator uzbrojony w odpowiednią wiedzę i mający duszę artysty mógłby dojść sam po pewnym czasie i przy odrobinie szczęścia. Niewielu z nas jednak ma równą jak autor wiedzę, dziesiątki lat na zbieranie doświadczeń i równie wrażliwą artystyczną duszę. Jest to więc szansa by pójść na skróty w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Nie kopiować kolejne triki czy kompozycje, ale poznać najbardziej wartościowe elementy wiedzy fotograficznej – przemyślenia mistrza na głębsze tematy, które stanowią o różnicy między sztuką a kiczem.
Oczywiście w książce znajdziemy też i wiedzę bardziej konkretną. Choćby system strefowy objaśniony w sposób perfekcyjny – pełny i przystępny jednocześnie, czego dotąd spotkać mi się nie zdarzyło. Ciekawe wiadomości z optyki mogą zainteresować nie tylko fotografów, a bezkompromisowy sposób w jaki autor rozprawił się z mitem „obrazu bez obróbki” szczególnie mi przypadł do gustu, tym bardziej, iż ten bezsensowny zwrot ma wciąż zbyt wielu zwolenników i pojawia się coraz częściej już nawet w regulaminach konkursów. Takich „legend fotograficznych”, funkcjonujących na podobieństwo legend miejskich (urban legend), jest zresztą dużo więcej, jak choćby ta o celowości noszenia na stałe na obiektywie filtru (najczęściej UV) i podatni na plotki czytelnicy dzięki lekturze Kanonu mogą się od nich uwolnić, gdyż autor zawsze pisze dlaczego. Dlaczego uważa tak, dlaczego nie robi inaczej.
Klasę prawdziwego mistrza widać też w jego stosunku do innych Wielkich. Bruce często powołuje się na osiągnięcia innych tytanów fotografii oraz podkreśla ich dokonania, choć i potrafi wytknąć błędy nawet samemu Anselowi Adamsowi. Robi to jednak w taki sposób, iż jeszcze bardziej podkreśla szacunek jakim go darzy jako niedoścignionego w swej manierze artystycznej perfekcjonistę. Jednocześnie, podobnie jak wspomniany nasz rodzimy wirtuoz, czyli Andrzej Mroczek, ilustruje tekst tylko swoimi fotografiami. Jest to uzasadnione, gdyż tylko o nich wie wszystko; od technik, których użył, aż do najgłębszych odczuć, które doprowadziły do powstania tak pięknych i poruszających obrazów. A fotografie Barnbauma, których na szczęście w książce jest mnóstwo, są niesamowite. Choć przyznam, że kilka mi się nie podobało, a kilka innych nie do końca mnie przekonało, to obejrzenie pozostałych naprawdę było dla mnie dużym przeżyciem i na pewno niejednokrotnie będę się w nie jeszcze wpatrywał, że nie wspomnę o kilkunastu, a może kilkudziesięciu, w których zaiste widać tchnienie geniuszu.
Jeśli więc szukacie książki, która nauczy absolutnych podstaw lub poda na tacy zestaw algorytmów pozwalających obrobionymi w określony sposób fotkami zadziwić „znajomych” z sieci, to nie jest to raczej lektura dla Was. Jeśli natomiast chcecie czegoś, co da Wam wiedzę, przyniesie niezaprzeczalne przeżycia porównywalne z wizytą w najlepszej galerii sztuki w dodatku w towarzystwie mądrego przewodnika, który zadziwi Was wiedzą o fotografii, świecie i dziełach, które stworzył, jeśli pragniecie zajrzeć w siebie i spróbować rozwinąć zdolność zrozumienia, a potem ukazania własnego ja, to jest to rzecz, po którą warto sięgnąć.
Polecam absolutnie i z pełnym przekonaniem
andrew-vysotsky.blogspot.com Andrew Vysotsky, 2013-08-18