Recenzje
Everest. Góra Gór
"Sądzę, że idziemy na Everest – jeśli już mamy taką sposobność – ponieważ, ujmując tę kwestię możliwie lapidarnie, nie możemy się powstrzymać. […] Cofając się przed przygodą, ryzykowalibyśmy wyschnięcie niczym groszek w łupinie."
Te słowa nie pochodzą z książki Moniki Witkowskiej, ale doskonale oddają jej ducha. Napisał je prawie sto lat temu George Mallory i wciąż pozostają aktualne. To z ust Mallory’ego padła też najsłynniejsza odpowiedź na pytanie o sens zdobywania Everestu: „Ponieważ istnieje”. Dziś nie chodzi już o odkrywanie nieznanego, eksplorację dziewiczych terenów. Zdobycie dachu świata pozostaje jednak marzeniem wielu, zwłaszcza tych, dla których przebywanie na wysokościach jest wartością samą w sobie.
Monika Witkowska, która przed wyjazdem na Everest miała już na swoim koncie wiele szczytów (choć nie ośmiotysięcznych), również postanowiła zmierzyć się z najwyższą górą świata. Zobaczyć jak naprawdę przebiegają wyprawy komercyjne, na temat których krąży tyle fantazyjnych opowieści, a przede wszystkim sprawdzić własne siły i odporność psychiczną, hart ciała i ducha. Wyjechała wiedząc, że powstanie z tej wyprawy książka, na ile było to możliwe, z bazy zamieszczała na swoim blogu wpisy stanowiące trzon tej opowieści. Dziennikarskie zacięcie Witkowskiej (w końcu tym właśnie zawodowo się zajmuje), widoczne w zwracaniu uwagi na szczegóły, w nawiązywaniu kontaktów z ludźmi z innych wypraw, ciągłym wypytywaniu o wszystko, przyniosło zamierzony efekt – zwykły śmiertelnik może odczuć klimat panujący pod Everestem, poznać obozową codzienność i krok po kroku przeżyć zdobywanie olbrzyma.
No właśnie – nie da się ukryć, że Everest. Góra gór została napisana z myślą o tych, którzy nigdy nie byli, i raczej nie będą, alpinistami, którzy nie postawili nogi w górach wyższych niż Tatry, ale interesują się, czy wręcz ekscytują kolosami, a właściwie – przygodą, i chcieliby wiedzieć wszystko na temat zdobywania niebosiężnych wierzchołków. Wszystko oznacza tu nie tyle kwestie techniczne, co problemy innej natury: jak załatwia się potrzeby fizjologiczne na mrozie, co się je na takiej wysokości, czy na podejściu można zobaczyć ciała wspinaczy, którzy zginęli, ile ta cała wyprawa kosztuje… Niejako przy okazji taki czytelnik znajdzie informacje o tym, o czym pewnie nawet by nie pomyślał, na przykład o kłopotliwych śmieciach pozostawianych na stokach przez ekipy, wspomaganiu się środkami farmakologicznymi podczas ataku szczytowego, przebiegu aklimatyzacji czy chorobie wysokościowej, która może dopaść każdego.
A co z tymi, którzy o wysokogórskich wyprawach już sporo wiedzą, choćby z lektur książek alpinistycznych? Czy dla nich książka warta jest lektury? Zapiski dotyczące pobytu w bazie, aklimatyzacji, ataku szczytowego będą przewidywalne, nie przyniosą rewelacji, ale ramki – już może i tak. Dla mnie samej okazały się one ciekawe. Jest ich sporo, w dodatku rozbudowanych, a Witkowska zawarła w nich wiadomości porządkujące wiedzę na temat najwyższej góry świata. Czego mi natomiast w książce zabrakło? Przemyśleń, głębszej refleksji, ot choćby na temat właśnie wypraw komercyjnych, oraz, ujmując rzecz górnolotnie – przeżyć estetycznych (może dziś pod Everestem o nie trudno?). Autorka postawiła na blogowy charakter książki i ma to swoje konsekwencje. Dostajemy do rąk typowy dziennik wyprawowy, zapis chwili, bez przejawów literackości.
W Polsce takiej książki – opisu wyprawy komercyjnej z punktu widzenia klienta – jeszcze nie było, choć większość zainteresowanych górami czytała międzynarodowy bestseler Jona Krakauera Wszystko za Everest, o podobnej tematyce, tyle że z o wiele bardziej dramatycznymi wydarzeniami. Monika Witkowska nie ma wprawdzie tak dobrego pióra jak Krakauer, ale w zamian jest „nasza”, co czujemy od pierwszych stron – harcerska młodość, działalność w Studenckim Kole Przewodników Beskidzkich, ciągłe próby łączenia pracy zarobkowej z pasją, no i dylemat: „skąd wziąć trzydzieści tysięcy dolców na wyprawę”. Przeszkody dało się pokonać. Autorka stanęła na wierzchołku Mount Everestu 23 maja o 5.45 czasu nepalskiego. Była jedenastą Polką, która weszła na najwyższy szczyt świata.
Te słowa nie pochodzą z książki Moniki Witkowskiej, ale doskonale oddają jej ducha. Napisał je prawie sto lat temu George Mallory i wciąż pozostają aktualne. To z ust Mallory’ego padła też najsłynniejsza odpowiedź na pytanie o sens zdobywania Everestu: „Ponieważ istnieje”. Dziś nie chodzi już o odkrywanie nieznanego, eksplorację dziewiczych terenów. Zdobycie dachu świata pozostaje jednak marzeniem wielu, zwłaszcza tych, dla których przebywanie na wysokościach jest wartością samą w sobie.
Monika Witkowska, która przed wyjazdem na Everest miała już na swoim koncie wiele szczytów (choć nie ośmiotysięcznych), również postanowiła zmierzyć się z najwyższą górą świata. Zobaczyć jak naprawdę przebiegają wyprawy komercyjne, na temat których krąży tyle fantazyjnych opowieści, a przede wszystkim sprawdzić własne siły i odporność psychiczną, hart ciała i ducha. Wyjechała wiedząc, że powstanie z tej wyprawy książka, na ile było to możliwe, z bazy zamieszczała na swoim blogu wpisy stanowiące trzon tej opowieści. Dziennikarskie zacięcie Witkowskiej (w końcu tym właśnie zawodowo się zajmuje), widoczne w zwracaniu uwagi na szczegóły, w nawiązywaniu kontaktów z ludźmi z innych wypraw, ciągłym wypytywaniu o wszystko, przyniosło zamierzony efekt – zwykły śmiertelnik może odczuć klimat panujący pod Everestem, poznać obozową codzienność i krok po kroku przeżyć zdobywanie olbrzyma.
No właśnie – nie da się ukryć, że Everest. Góra gór została napisana z myślą o tych, którzy nigdy nie byli, i raczej nie będą, alpinistami, którzy nie postawili nogi w górach wyższych niż Tatry, ale interesują się, czy wręcz ekscytują kolosami, a właściwie – przygodą, i chcieliby wiedzieć wszystko na temat zdobywania niebosiężnych wierzchołków. Wszystko oznacza tu nie tyle kwestie techniczne, co problemy innej natury: jak załatwia się potrzeby fizjologiczne na mrozie, co się je na takiej wysokości, czy na podejściu można zobaczyć ciała wspinaczy, którzy zginęli, ile ta cała wyprawa kosztuje… Niejako przy okazji taki czytelnik znajdzie informacje o tym, o czym pewnie nawet by nie pomyślał, na przykład o kłopotliwych śmieciach pozostawianych na stokach przez ekipy, wspomaganiu się środkami farmakologicznymi podczas ataku szczytowego, przebiegu aklimatyzacji czy chorobie wysokościowej, która może dopaść każdego.
A co z tymi, którzy o wysokogórskich wyprawach już sporo wiedzą, choćby z lektur książek alpinistycznych? Czy dla nich książka warta jest lektury? Zapiski dotyczące pobytu w bazie, aklimatyzacji, ataku szczytowego będą przewidywalne, nie przyniosą rewelacji, ale ramki – już może i tak. Dla mnie samej okazały się one ciekawe. Jest ich sporo, w dodatku rozbudowanych, a Witkowska zawarła w nich wiadomości porządkujące wiedzę na temat najwyższej góry świata. Czego mi natomiast w książce zabrakło? Przemyśleń, głębszej refleksji, ot choćby na temat właśnie wypraw komercyjnych, oraz, ujmując rzecz górnolotnie – przeżyć estetycznych (może dziś pod Everestem o nie trudno?). Autorka postawiła na blogowy charakter książki i ma to swoje konsekwencje. Dostajemy do rąk typowy dziennik wyprawowy, zapis chwili, bez przejawów literackości.
W Polsce takiej książki – opisu wyprawy komercyjnej z punktu widzenia klienta – jeszcze nie było, choć większość zainteresowanych górami czytała międzynarodowy bestseler Jona Krakauera Wszystko za Everest, o podobnej tematyce, tyle że z o wiele bardziej dramatycznymi wydarzeniami. Monika Witkowska nie ma wprawdzie tak dobrego pióra jak Krakauer, ale w zamian jest „nasza”, co czujemy od pierwszych stron – harcerska młodość, działalność w Studenckim Kole Przewodników Beskidzkich, ciągłe próby łączenia pracy zarobkowej z pasją, no i dylemat: „skąd wziąć trzydzieści tysięcy dolców na wyprawę”. Przeszkody dało się pokonać. Autorka stanęła na wierzchołku Mount Everestu 23 maja o 5.45 czasu nepalskiego. Była jedenastą Polką, która weszła na najwyższy szczyt świata.
gory-lektury.blogspot.com 2013-11-20
Etyczna manipulacja, czyli jak sprawić, żeby ludzie naprawdę Cię lubili. Wydanie II rozszerzone
Chyba każdy z nas chciałby być lubiany. Chciałby, żeby ludzie chcieli spędzać z nim czas, rozmawiać i poświęcać swoją uwagę, jednak wiele osób tego nie potrafi. Jakby się nie starali mają tylko dwie, trzy osoby, z którymi w ogóle rozmawiają. Przecież tak nie musi być. Wiele z Was w tym momencie pewnie powie, że nie da się zmienić charakteru, że już takim się jest i będzie zawsze. Nie ma w tym zbyt wiele prawdy. Kiedyś, jeszcze długi czas przed sięgnięciem po "Etyczną manipulację", byłam małą, szarą, zakompleksioną myszką. Zawsze wśród ludzi siedziałam cicho i ciężko mi było poznać kogokolwiek. Teraz jak o tym myślę, aż ciężko mi uwierzyć, że to było zaledwie rok temu. Mnie udało pomóc sobie samej znajdując problem, a czytając tę książkę zobaczyłam, że szłam dobrą drogą, a ona pokazała mi jak iść dalej.
"Wszystko w Twoim życiu jest względne i tak naprawdę to Ty tworzysz swoją rzeczywistość."
Autorka pisze w taki sposób, że po pierwszych kilku zdaniach miałam wrażenie, że bardzo dobrze ją znam. Jest w jej piórze coś lekkiego i przyjemnego. Coś takiego, że mimo tego, że ta książka jest poradnikiem, to nie mogłam się od niej oderwać. Nic dziwnego, że ludzie, którzy ją poznają nazywają ją "słoneczkiem". Myślę, że gdybym ją zobaczyła, miałabym podobną opinię.
Agnieszka Ornatowska zwraca się do czytelnika wprost, na "ty". To sprawia, że czytelnik czuje się jakby "Etyczna manipulacja" rzeczywiście była napisana specjalnie dla niego. Jest w tym trochę prawdy. Autorka pisze, że dzięki tej książce staniemy się jak Ona. Ludzie będą chcieli z nami rozmawiać i przebywać. Też będziemy takimi chodzącymi, promiennymi "słoneczkami". Chyba każdy by tak chciał, prawda?
"Przyjemniej jest spędzić godzinę czy dwie z radosną osobą niż całą dobę z męczennikiem, który nie ma siły ani ochoty nawet na najmniejszy uśmiech."
W "Etycznej manipulacji" autorka przytacza wiele historii z życia, dzięki czemu ta mała, niepozorna książeczka, choć w środku od pierwszych stron jest przyjemna i wiarygodna, staje się jeszcze przyjemniejsza i wiarygodniejsza.
Agnieszka Ornatowska w bardzo fajny sposób podsumowuje najważniejsze elementy rozdziału pod koniec w punktach. Dzięki temu możemy sobie utrwalić i przypomnieć to, o czym czytaliśmy, a także, gdy szybko szukamy jakichś informacji, łatwiej coś znaleźć.
Czytając wstęp, myślałam, że w sumie większość tej drogi w stawaniu się lubianą mam już za sobą. Okazało się, że to jednak tylko zawyżona samoocena i mam jeszcze dużo pracy przed sobą. Uświadomiłam sobie to już w drugim rozdziale, gdzie było ćwiczenie, w którym trzeba było wypisać swoje cechy, które się lubi i jakie ktoś mógłby polubić. Miałam z nim naprawdę spore trudności.
"Ciekawość nie jest (...) pierwszym krokiem do piekła, tylko do wolności emocjonalnej!"
Ćwiczenia w "Etycznej manipulacji" polegają na zastanowieniu się nad samym sobą. Co lubimy w sobie, co myślimy o innych, co myślimy o swoich umiejętnościach, jacy jesteśmy, co jest dla nas ważne... Na początku te pytania wydają się bardzo łatwe, ale kiedy trzeba napisać coś o tym, sformułować kilka logicznych punktów okazuje się, że nie jest to wcale takie łatwe, jak się na początku wydawało. Tych ćwiczeń na początku książki jest sporo, więc musicie się przygotować na porządny rachunek sumienia.
Podczas czytania zrobiłam sobie coś w rodzaju ściąg co powinnam robić, żeby ludzie mnie bardziej lubili. Jakby ktoś to zobaczył, mógłby sobie pomyśleć, że mam depresję i próbuję z niej wyjść. Wszędzie na karteczkach widnieją wielkie zielone hasła typu "Akceptacja siebie", "Optymizm, uśmiech", "Równowaga", "Zainteresowanie innymi". Trochę jakbym pisała jakąś receptę na szczęście, a to tylko elementy potrzebne, żeby ludzie bardziej mnie lubili. No trudno, najwyżej świat ludzi przeglądających moje notatki legnie w gruzach jak się dowiedzą.
"Każda osoba, którą poznajesz, lubi Cię, tylko może jeszcze o tym nie wie."
Gdy już przedarłam się przez rozdziały o tym, jacy ludzie są lubiani, jak być lubianym i jak sprawić, żeby świat był cudowny, dotarłam do rozdziału o komunikacji niewerbalnej. Znalazłam tam technikę, która bardzo przypadła mi do gustu i którą zamierzam ćwiczyć i wykorzystywać. Otóż polega ona na dopasowywaniu się do drugiej osoby. Powiecie zaraz, że trzeba być sobą i inne takie pierdoły. Nie o to w tym chodzi. Chodzi o dopasowanie głosu, postawy, oddechu i słownictwa do osoby, z którą rozmawiamy. Dzięki temu stajemy się postrzegani lepiej, bo jesteśmy pewnego rodzaju odbiciem tej osoby.
Brakowało mi troszkę spisu treści, bo szukając konkretnego rozdziału ciągle przerzucałam za dużo stron. W "Etycznej manipulacji" znajdziemy też wskazówki jak mówić, żeby nas lubili, jak utrzymać przyjaźń, jakie są sekrety najbardziej lubianych ludzi, a na koniec autorka przygotowała ćwiczenie prowadzące w głąb nas samych, które chce abyśmy powtórzyli co najmniej siedem razy.
"Gdy jesteś sam dla siebie sympatyczny i się wspierasz, to wtedy działasz dużo lepiej i więcej Ci się uda!"
Wydanie jak już wspomniałam jest dość niepozorne. Książka jest w formacie nieco mniejszym od A5. Projekt okładki jest estetyczny, ale nie przyciąga zbytnio wzroku. Sama okładka jest miękka i mało wytrzymała, jednak myślę, że do "Etycznej manipulacji" nadaje się dobrze. Strony są białe, ale o dziwo nie przeszkadza to w czytaniu. to chyba zasługa bardzo przyjemniej dla oka, wyraźnej czcionki. Jeszcze jedna rzecz na którą bardzo zwracam uwagę przy wydaniu to to jak książka się otwiera. Ta otwiera się bardzo dobrze. Nie powoduje wyginania grzbietu, czy innych zniekształceń. Po prostu sam komfort czytania.
Podsumowując, książkę polecam wszystkim. Może poza duszami towarzystwa, bo im ta książka nie jest zbyt potrzebna. Ludzie po prostu już ich lubią, chociaż nawet takie osoby znalazłyby w niej coś dla siebie. "Etyczna manipulacja" jest wyjątkową książką, po którą warto sięgnąć. Zmienia trochę sposób myślenia oraz patrzenia na świat i doprowadza nas do momentu, kiedy zaczynamy być trochę innymi, pogodniejszymi osobami, z którymi ludzie chcą przebywać. Czyta się ją bardzo dobrze, a dzięki małemu formatowi z łatwością zmieści się do torebki. Żartowałyśmy sobie z tego z QD, że będziemy ją zabierać na jakieś spotkania i w chwilach nieuwagi współtowarzyszy spoglądać do niej pod stołem. To na szczęście raczej nie będzie konieczne.
"Wszystko w Twoim życiu jest względne i tak naprawdę to Ty tworzysz swoją rzeczywistość."
Autorka pisze w taki sposób, że po pierwszych kilku zdaniach miałam wrażenie, że bardzo dobrze ją znam. Jest w jej piórze coś lekkiego i przyjemnego. Coś takiego, że mimo tego, że ta książka jest poradnikiem, to nie mogłam się od niej oderwać. Nic dziwnego, że ludzie, którzy ją poznają nazywają ją "słoneczkiem". Myślę, że gdybym ją zobaczyła, miałabym podobną opinię.
Agnieszka Ornatowska zwraca się do czytelnika wprost, na "ty". To sprawia, że czytelnik czuje się jakby "Etyczna manipulacja" rzeczywiście była napisana specjalnie dla niego. Jest w tym trochę prawdy. Autorka pisze, że dzięki tej książce staniemy się jak Ona. Ludzie będą chcieli z nami rozmawiać i przebywać. Też będziemy takimi chodzącymi, promiennymi "słoneczkami". Chyba każdy by tak chciał, prawda?
"Przyjemniej jest spędzić godzinę czy dwie z radosną osobą niż całą dobę z męczennikiem, który nie ma siły ani ochoty nawet na najmniejszy uśmiech."
W "Etycznej manipulacji" autorka przytacza wiele historii z życia, dzięki czemu ta mała, niepozorna książeczka, choć w środku od pierwszych stron jest przyjemna i wiarygodna, staje się jeszcze przyjemniejsza i wiarygodniejsza.
Agnieszka Ornatowska w bardzo fajny sposób podsumowuje najważniejsze elementy rozdziału pod koniec w punktach. Dzięki temu możemy sobie utrwalić i przypomnieć to, o czym czytaliśmy, a także, gdy szybko szukamy jakichś informacji, łatwiej coś znaleźć.
Czytając wstęp, myślałam, że w sumie większość tej drogi w stawaniu się lubianą mam już za sobą. Okazało się, że to jednak tylko zawyżona samoocena i mam jeszcze dużo pracy przed sobą. Uświadomiłam sobie to już w drugim rozdziale, gdzie było ćwiczenie, w którym trzeba było wypisać swoje cechy, które się lubi i jakie ktoś mógłby polubić. Miałam z nim naprawdę spore trudności.
"Ciekawość nie jest (...) pierwszym krokiem do piekła, tylko do wolności emocjonalnej!"
Ćwiczenia w "Etycznej manipulacji" polegają na zastanowieniu się nad samym sobą. Co lubimy w sobie, co myślimy o innych, co myślimy o swoich umiejętnościach, jacy jesteśmy, co jest dla nas ważne... Na początku te pytania wydają się bardzo łatwe, ale kiedy trzeba napisać coś o tym, sformułować kilka logicznych punktów okazuje się, że nie jest to wcale takie łatwe, jak się na początku wydawało. Tych ćwiczeń na początku książki jest sporo, więc musicie się przygotować na porządny rachunek sumienia.
Podczas czytania zrobiłam sobie coś w rodzaju ściąg co powinnam robić, żeby ludzie mnie bardziej lubili. Jakby ktoś to zobaczył, mógłby sobie pomyśleć, że mam depresję i próbuję z niej wyjść. Wszędzie na karteczkach widnieją wielkie zielone hasła typu "Akceptacja siebie", "Optymizm, uśmiech", "Równowaga", "Zainteresowanie innymi". Trochę jakbym pisała jakąś receptę na szczęście, a to tylko elementy potrzebne, żeby ludzie bardziej mnie lubili. No trudno, najwyżej świat ludzi przeglądających moje notatki legnie w gruzach jak się dowiedzą.
"Każda osoba, którą poznajesz, lubi Cię, tylko może jeszcze o tym nie wie."
Gdy już przedarłam się przez rozdziały o tym, jacy ludzie są lubiani, jak być lubianym i jak sprawić, żeby świat był cudowny, dotarłam do rozdziału o komunikacji niewerbalnej. Znalazłam tam technikę, która bardzo przypadła mi do gustu i którą zamierzam ćwiczyć i wykorzystywać. Otóż polega ona na dopasowywaniu się do drugiej osoby. Powiecie zaraz, że trzeba być sobą i inne takie pierdoły. Nie o to w tym chodzi. Chodzi o dopasowanie głosu, postawy, oddechu i słownictwa do osoby, z którą rozmawiamy. Dzięki temu stajemy się postrzegani lepiej, bo jesteśmy pewnego rodzaju odbiciem tej osoby.
Brakowało mi troszkę spisu treści, bo szukając konkretnego rozdziału ciągle przerzucałam za dużo stron. W "Etycznej manipulacji" znajdziemy też wskazówki jak mówić, żeby nas lubili, jak utrzymać przyjaźń, jakie są sekrety najbardziej lubianych ludzi, a na koniec autorka przygotowała ćwiczenie prowadzące w głąb nas samych, które chce abyśmy powtórzyli co najmniej siedem razy.
"Gdy jesteś sam dla siebie sympatyczny i się wspierasz, to wtedy działasz dużo lepiej i więcej Ci się uda!"
Wydanie jak już wspomniałam jest dość niepozorne. Książka jest w formacie nieco mniejszym od A5. Projekt okładki jest estetyczny, ale nie przyciąga zbytnio wzroku. Sama okładka jest miękka i mało wytrzymała, jednak myślę, że do "Etycznej manipulacji" nadaje się dobrze. Strony są białe, ale o dziwo nie przeszkadza to w czytaniu. to chyba zasługa bardzo przyjemniej dla oka, wyraźnej czcionki. Jeszcze jedna rzecz na którą bardzo zwracam uwagę przy wydaniu to to jak książka się otwiera. Ta otwiera się bardzo dobrze. Nie powoduje wyginania grzbietu, czy innych zniekształceń. Po prostu sam komfort czytania.
Podsumowując, książkę polecam wszystkim. Może poza duszami towarzystwa, bo im ta książka nie jest zbyt potrzebna. Ludzie po prostu już ich lubią, chociaż nawet takie osoby znalazłyby w niej coś dla siebie. "Etyczna manipulacja" jest wyjątkową książką, po którą warto sięgnąć. Zmienia trochę sposób myślenia oraz patrzenia na świat i doprowadza nas do momentu, kiedy zaczynamy być trochę innymi, pogodniejszymi osobami, z którymi ludzie chcą przebywać. Czyta się ją bardzo dobrze, a dzięki małemu formatowi z łatwością zmieści się do torebki. Żartowałyśmy sobie z tego z QD, że będziemy ją zabierać na jakieś spotkania i w chwilach nieuwagi współtowarzyszy spoglądać do niej pod stołem. To na szczęście raczej nie będzie konieczne.
http://my-books-1220.blogspot.com/ 2014-01-13
Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca
Książka ukazująca życie pewnej rodziny w XX wieku. Historia przeplatana listami jednej z bohaterek książki. Polecamy wszystkim, którzy chcieliby chociaż na chwilę przenieść się w inne czasy, tak różne od dzisiejszych, czasy, w których nie widać było tego pośpiechu co dzisiaj, czasy zwykłego, prostego życia, czasy, w których niestety było wiele nieszczęścia spowodowanego wojnami, okupacją, nowym ustrojem.
BIMBI.pl 2014-01-16
System Białoruś
Z pewnością po skończeniu lektury „Systemu Białoruś” zupełnie jasne dla czytelników będą powody skazania Andrzeja Poczobuta za zniesławienie prezydenta Alaksandra Łukaszenki. Oczywiście nie chodzi bynajmniej o to, że zarzuty stawiane przywódcy Białorusi przez autora książki są nieprawdziwe. Istotne jest natomiast, że w tekstach Andrzeja Poczobuta jego krytyczny stosunek do działań prezydenta jest aż nadto widoczny, a zgodnie z logiką systemu panującego u naszych wschodnich sąsiadów takie publiczne wypowiedzi na temat władzy są po prostu niedopuszczalne. Jednocześnie „System Białoruś” tak naprawdę nie jest zjadliwym pamfletem politycznym, lecz próbą analizy systemu rządów stworzonego przez Alaksandra Łukaszenkę, mającą przybliżyć czytelnikom realia współczesnej Białorusi.
Niektórzy mogą uznać za przesadę porównanie białoruskiego prezydenta do Ludwika XIV, ale nie da się zakwestionować, że udało mu się zupełnie zdominować życie publiczne w swoim kraju. Właśnie dlatego Andrzej Poczobut w pierwszej części książki szczegółowo omawia karierę tego polityka, który obecnie uważa się sam za Baćkę (ojca) Białorusinów. Trzeba przy tym podkreślić, że chociaż autor piętnuje zbrodnie reżimu, to jednocześnie potrafi docenić umiejętności polityczne Alaksandra Łukaszenki, które nie tylko pozwoliły mu w demokratycznych wyborach zdobyć najwyższy urząd w państwie, ale także na przykład zapewniły Białorusi wieloletnie wsparcie ekonomiczne ze strony Rosji. W dodatku trudno nie podziwiać tak niebywałej kariery, jaką zrobił ten dyrektor sowchozu Gorodiec, którego początkowo poważni politycy traktowali z pobłażaniem, a nawet pogardą. Tymczasem stał on się przecież swoistym symbolem swego kraju, potężnym przywódcą, któremu w Białorusi nikt nie jest w stanie się przeciwstawić.
W drugiej części książki Andrzej Poczobut przedstawia narzędzia, dzięki którym Alaksandr Łukaszenka sprawuje władzę już niemal przez dwadzieścia lat. Właśnie te fragmenty najlepiej pozwalają nam zrozumieć, jakim cudem w XXI wieku tuż za polską granicą może funkcjonować autorytarny system, który w dodatku nie zabrania obywatelom swobodnego podróżowania po świecie. I nawet jeśli elementy wskazane przez autora jeszcze nie do końca wyjaśniają fenomen białoruskiego eksperymentu ustrojowego, to możemy poznać jego tajemnice, których nie sposób dostrzec będąc jedynie obserwatorem z zewnątrz czy turystą w Mińsku. Z kolei zamieszczone w ostatniej części książki wywiady z Białorusinami reprezentującymi różne zawody i przekonania polityczne uświadamiają nam, że system stworzony przez Alaksandra Łukaszenkę mimo wszystko może wydawać się ludziom w nim żyjącym naprawdę atrakcyjny...
Z pewnością „System Białoruś” jest fascynującą lekturą zarówno dla osób zainteresowanych realiami życia u naszych wschodnich sąsiadów, jak i pragnących poznać mechanizmy budowania autorytarnej dyktatury. Dla tych drugich szczególnie interesujące będzie zaś przedstawione przez Andrzeja Poczobuta rozprzestrzenianie się metod stosowanych przez Aleksandra Łukaszenkę na inne kraje dawnego Związku Radzieckiego. Właśnie ten wątek powinien być według mnie dodatkową zachętą do sięgnięcia po tę książkę, abyśmy w razie konieczności potrafili rozpoznać zagrożenia dla demokracji w naszym kraju. W końcu lepiej uczyć się na błędach sąsiadów, a nie własnych!
Niektórzy mogą uznać za przesadę porównanie białoruskiego prezydenta do Ludwika XIV, ale nie da się zakwestionować, że udało mu się zupełnie zdominować życie publiczne w swoim kraju. Właśnie dlatego Andrzej Poczobut w pierwszej części książki szczegółowo omawia karierę tego polityka, który obecnie uważa się sam za Baćkę (ojca) Białorusinów. Trzeba przy tym podkreślić, że chociaż autor piętnuje zbrodnie reżimu, to jednocześnie potrafi docenić umiejętności polityczne Alaksandra Łukaszenki, które nie tylko pozwoliły mu w demokratycznych wyborach zdobyć najwyższy urząd w państwie, ale także na przykład zapewniły Białorusi wieloletnie wsparcie ekonomiczne ze strony Rosji. W dodatku trudno nie podziwiać tak niebywałej kariery, jaką zrobił ten dyrektor sowchozu Gorodiec, którego początkowo poważni politycy traktowali z pobłażaniem, a nawet pogardą. Tymczasem stał on się przecież swoistym symbolem swego kraju, potężnym przywódcą, któremu w Białorusi nikt nie jest w stanie się przeciwstawić.
W drugiej części książki Andrzej Poczobut przedstawia narzędzia, dzięki którym Alaksandr Łukaszenka sprawuje władzę już niemal przez dwadzieścia lat. Właśnie te fragmenty najlepiej pozwalają nam zrozumieć, jakim cudem w XXI wieku tuż za polską granicą może funkcjonować autorytarny system, który w dodatku nie zabrania obywatelom swobodnego podróżowania po świecie. I nawet jeśli elementy wskazane przez autora jeszcze nie do końca wyjaśniają fenomen białoruskiego eksperymentu ustrojowego, to możemy poznać jego tajemnice, których nie sposób dostrzec będąc jedynie obserwatorem z zewnątrz czy turystą w Mińsku. Z kolei zamieszczone w ostatniej części książki wywiady z Białorusinami reprezentującymi różne zawody i przekonania polityczne uświadamiają nam, że system stworzony przez Alaksandra Łukaszenkę mimo wszystko może wydawać się ludziom w nim żyjącym naprawdę atrakcyjny...
Z pewnością „System Białoruś” jest fascynującą lekturą zarówno dla osób zainteresowanych realiami życia u naszych wschodnich sąsiadów, jak i pragnących poznać mechanizmy budowania autorytarnej dyktatury. Dla tych drugich szczególnie interesujące będzie zaś przedstawione przez Andrzeja Poczobuta rozprzestrzenianie się metod stosowanych przez Aleksandra Łukaszenkę na inne kraje dawnego Związku Radzieckiego. Właśnie ten wątek powinien być według mnie dodatkową zachętą do sięgnięcia po tę książkę, abyśmy w razie konieczności potrafili rozpoznać zagrożenia dla demokracji w naszym kraju. W końcu lepiej uczyć się na błędach sąsiadów, a nie własnych!
Wirtualna Polska 2014-01-14
Barszcz ukraiński
Informacji jakie płyną do nas w sprawie tego, co dzieje się obecnie na Ukrainie jest bardzo wiele. Media i politycy sami chyba do końca nie wiedzą, jakie stanowisko zająć. Nawet w szanowanym przeze mnie Tok.FM usłyszałem kilka wypowiedzi, w których sens wątpię.
By pojąć to, co tam się dzieje, należy przede wszystkim poznać historię naszych wschodnich sąsiadów. Jej ciemne i jasne strony. Ważne, by przy tym odrzucić stereotypy i myślenie ukształtowane przez kłamliwe wersje historii. Często mijają się z prawdą.
Nie uzurpuję sobie prawa do oceny czyichś poglądów czy badań. Nie chcę też powiedzieć, że historycy i media kłamią. Obecnie wiemy o wiele więcej na temat tego, jak Ukraina się rozwijała i jak wygląda dzisiaj. Z historią tego kraju często też wiązały się losy Polski, to fakt, o którym niewielu pamięta.
Piotr Pogorzelski wydaje się objaśniać świat Ukraińców w sposób obiektywny. Oczywiście jest to rzecz niemożliwa do wykonania, ale ja jednak wierzę, że jego słowa nie odbiegają od rzeczywistości. To w końcu podstawowa zasada jego zawodu. Spędził tam więcej czasu niż wielu z nas spędziło poza rodzinną miejscowością. Wydaje mi się, że warto go posłuchać.
Ukazuje nam Ukrainę częściowo taką, jaką znamy z mediów. Ogólny obraz tego kraju znacząco nie odbiega od tego, jaki podaje nam się w radiu i telewizji. Jednak Pogorzelski wchodzi głębiej. Objaśnia zagadnienia sporne, pokazuje to, czego gołym okiem dostrzec nie możemy. Lub nie chcemy.
To kraj, który wyniszczono bardzo skrupulatnie. Po roku 1989, gdy Polsce udało się oderwać od bloku wschodniego (w dużym uproszczeniu) i skierować swą uwagę w drugą stronę – na zachód – Ukraina pozostała pod wpływem Rosji. Komunizm (również upraszczam) skutecznie ograniczył życie duchowe (tak kulturę, jak i religię) w tym państwie.
Wojny, represje aparatu bezpieczeństwa, bieda, wszechmocna korupcja: wszystko to sprawiło, że panował też trudno do opisania strach. I nadal trwa. Przekłamania historyczne, jakie wpajano młodym pokoleniom skutkują tym, że do dziś wielu mieszkańców (nawet Kijowa czy Lwowa) nie ma pojęcia o tym, że Stalin był niegdyś sojusznikiem Hitlera i że istniało coś takiego jak Wielki Głód. To społeczeństwo w dużej mierze zastraszone, nie mające podstawowej wiedzy o swojej historii i kulturze.
Popkultura – podobnie jak w Polsce – serwuje miałkie, idiotyczne produkty, które jedynie otumaniają społeczeństwo. Niewielu jest artystów na dużych scenach, którzy są w stanie przekazywać wartościowe treści.
Również język ukraiński jest deprecjonowany. Najpierw wypierany przez polski (tak, też mieliśmy w tym udział), potem zaś rosyjski, jest równoznaczny z przynależnością do niskiej klasy społecznej. Na całe szczęście, od pewnego czasu prowadzone są działania mające przywrócić mu dawną świetność, i sprawić, by znów był powodem do dumy.
Pogorzelski dorzuca też kilka zdań do sprawy, która zdaje się być największą zadrą w stosunkach pomiędzy Ukrainą i Polską. Chodzi rzecz jasna Wołyń. Rzuca nieco inne spojrzenie na tamte wydarzenia, bo choć nie da się o nich zapomnieć, wielu z nas nie chce przyjąć do wiadomości, że mieszkańcy tamtych terenów, nie rzucili się sobie do gardeł „od tak”.
Dziennikarz stroni raczej od subiektywnych opinii. I silnie negatywnych. To praca stonowana, a jednocześnie „owijająca w bawełnę”. Ja sam znacznie upraszczam treść tej książki. Wybaczcie Państwo, ale ciężko zebrać do kupy wszystko, co chciałbym przekazać, nie tworząc wielostronicowego artykułu. To prawie czterysta stron wypełnionych informacjami po brzegi.
Choć historii Ukrainy nie znam tak jak bym tego chciał, wydaje mi się, że na reportaż Piotra Pogorzelskiego należy zwrócić uwagę. Jakości dowieść może patronat radiowej „Trójki” czy serwisu Nowa Europa Wschodnia oraz liczne recenzje, do których dorzucam i swoją rekomendację. Rok zacząłem z tą publikacją i czuję, że będzie dobry tak jak ona.
By pojąć to, co tam się dzieje, należy przede wszystkim poznać historię naszych wschodnich sąsiadów. Jej ciemne i jasne strony. Ważne, by przy tym odrzucić stereotypy i myślenie ukształtowane przez kłamliwe wersje historii. Często mijają się z prawdą.
Nie uzurpuję sobie prawa do oceny czyichś poglądów czy badań. Nie chcę też powiedzieć, że historycy i media kłamią. Obecnie wiemy o wiele więcej na temat tego, jak Ukraina się rozwijała i jak wygląda dzisiaj. Z historią tego kraju często też wiązały się losy Polski, to fakt, o którym niewielu pamięta.
Piotr Pogorzelski wydaje się objaśniać świat Ukraińców w sposób obiektywny. Oczywiście jest to rzecz niemożliwa do wykonania, ale ja jednak wierzę, że jego słowa nie odbiegają od rzeczywistości. To w końcu podstawowa zasada jego zawodu. Spędził tam więcej czasu niż wielu z nas spędziło poza rodzinną miejscowością. Wydaje mi się, że warto go posłuchać.
Ukazuje nam Ukrainę częściowo taką, jaką znamy z mediów. Ogólny obraz tego kraju znacząco nie odbiega od tego, jaki podaje nam się w radiu i telewizji. Jednak Pogorzelski wchodzi głębiej. Objaśnia zagadnienia sporne, pokazuje to, czego gołym okiem dostrzec nie możemy. Lub nie chcemy.
To kraj, który wyniszczono bardzo skrupulatnie. Po roku 1989, gdy Polsce udało się oderwać od bloku wschodniego (w dużym uproszczeniu) i skierować swą uwagę w drugą stronę – na zachód – Ukraina pozostała pod wpływem Rosji. Komunizm (również upraszczam) skutecznie ograniczył życie duchowe (tak kulturę, jak i religię) w tym państwie.
Wojny, represje aparatu bezpieczeństwa, bieda, wszechmocna korupcja: wszystko to sprawiło, że panował też trudno do opisania strach. I nadal trwa. Przekłamania historyczne, jakie wpajano młodym pokoleniom skutkują tym, że do dziś wielu mieszkańców (nawet Kijowa czy Lwowa) nie ma pojęcia o tym, że Stalin był niegdyś sojusznikiem Hitlera i że istniało coś takiego jak Wielki Głód. To społeczeństwo w dużej mierze zastraszone, nie mające podstawowej wiedzy o swojej historii i kulturze.
Popkultura – podobnie jak w Polsce – serwuje miałkie, idiotyczne produkty, które jedynie otumaniają społeczeństwo. Niewielu jest artystów na dużych scenach, którzy są w stanie przekazywać wartościowe treści.
Również język ukraiński jest deprecjonowany. Najpierw wypierany przez polski (tak, też mieliśmy w tym udział), potem zaś rosyjski, jest równoznaczny z przynależnością do niskiej klasy społecznej. Na całe szczęście, od pewnego czasu prowadzone są działania mające przywrócić mu dawną świetność, i sprawić, by znów był powodem do dumy.
Pogorzelski dorzuca też kilka zdań do sprawy, która zdaje się być największą zadrą w stosunkach pomiędzy Ukrainą i Polską. Chodzi rzecz jasna Wołyń. Rzuca nieco inne spojrzenie na tamte wydarzenia, bo choć nie da się o nich zapomnieć, wielu z nas nie chce przyjąć do wiadomości, że mieszkańcy tamtych terenów, nie rzucili się sobie do gardeł „od tak”.
Dziennikarz stroni raczej od subiektywnych opinii. I silnie negatywnych. To praca stonowana, a jednocześnie „owijająca w bawełnę”. Ja sam znacznie upraszczam treść tej książki. Wybaczcie Państwo, ale ciężko zebrać do kupy wszystko, co chciałbym przekazać, nie tworząc wielostronicowego artykułu. To prawie czterysta stron wypełnionych informacjami po brzegi.
Choć historii Ukrainy nie znam tak jak bym tego chciał, wydaje mi się, że na reportaż Piotra Pogorzelskiego należy zwrócić uwagę. Jakości dowieść może patronat radiowej „Trójki” czy serwisu Nowa Europa Wschodnia oraz liczne recenzje, do których dorzucam i swoją rekomendację. Rok zacząłem z tą publikacją i czuję, że będzie dobry tak jak ona.
Literacka kanciapa 2014-01-12