ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Recenzje

Everest. Góra Gór

Powstała książka pt. ”Everest Góra Gór” , opowiadająca o tym, jak wygląda zdobywanie najwyższej góry świata przez zwykłego śmiertelnika. Autorka, Monika Witkowska, wykupuje usługę w agencji trudniącej się organizowaniem wejścia na Mount Everest, detalicznie opisując każdy element przygotowań, szukania pieniędzy, kompletowania sprzętu i możemy śledzić każdego dnia jej poczynania. Ogrom treningów i innych wyrzeczeń zostały nagrodzone szczęśliwym zdobyciem wymarzonej góry i bezpiecznym powrotem na dół do cywilizacji.

Zdobywanie wysokich szczytów gór niezależnie od rodzaju obranej drogi nigdy nie jest prostą sprawą. Zgadzam się w 100% z autorką, że powszechne opinie, o tym, że jak się ma pieniądze, to każdy może wejść na dowolnie wybraną wysoką górę (włączając w to Everest) jest bzdurą. Oczywiście posiadanie odpowiedniego zaplecza finansowego wiele rzeczy nam ułatwi, lecz bez odpowiedniego przygotowania kondycyjnego, dobrej aklimatyzacji itd. niewiele wskóramy, nawet gdyby nasz „prywatny szerpa” wniósłby nas na sam szczyt. Bólu głowy, choroby wysokościowej nie jesteśmy w stanie pozbawić się za żadne pieniądze.

Tym bardziej nie rozumiem pewnych kwestii poruszanych w książce. Skoro od pierwszych stron wiemy, że autorka nie ma aspiracji do tego, aby dokonać wyczynu o charakterze sportowym (np. nowa droga, wejście bez tlenu czy styl alpejski), to po co na każdym kroku próbuje się przed czytelnikiem tłumaczyć np. z tego, że jak większość korzysta z tlenu?
Druga sprawa – w dobie atakowania z każdej strony jakąś lepiej lub gorzej przygotowaną reklamą w filmach, serialach czy programach tematycznych to czy musimy uciekać się do takich zabiegów także w książce? Rozumiem, że sponsorom trzeba podziękować jednak czytając, że właśnie zjadłam najlepsze liofilizaty firmy X, słuchając muzyki czy audiobooka ściągniętego z portalu Y, ogrzewając się chemicznymi ogrzewaczami firmy Z mi osobiście się bardzo nie podoba. Po co ten produkt placement? Przecież na końcu są podziękowania dla wszystkich.
W życiu czytałem wiele pozycji z kanonu lektur o tematyce górskiej. Mając w pamięci takie klasyki jak np. „Miejsce przy stole” A. Wilczkowskiego, „Mój pionowy świat” J. Kukuczki, „Niepotrzebne zwycięstwa” L. Terraya czy „Zdobycie Mount Everestu” J. Hunta muszę się pilnować, aby nie próbować ich porównywać z książką Moniki Witkowskiej. To pozycja kompletnie inna i przeznaczona dla innego odbiorcy.

„Everest Góra Gór” to swoistego rodzaju luźny dziennik z etapu przygotowań przed wyprawą oraz opisujący każdy dzień wyprawy. Wspólnie z autorką się aklimatyzujemy, chodzimy na herbatkę i plotki do sąsiednich namiotów, zdobywamy kolejne obozy. Całość dosyć prosta, bez zbędnego wyolbrzymiania, jednak jak dla mnie też bez polotu. Jakoś nie mogłem się zrelaksować podczas lektury. Być może miały na to wpływ tezy i opinie serwowane przez autorkę, z którymi się nie zgadzam. Dużym atutem książki są zamieszczone dobrej jakości zdjęcia oraz ciekawostki.
Jak każdy, autorka także ma prawo do wygłaszania swoich opinii, jednak pod koniec lektury książki uderzyła mnie poruszona kwestia braku braterstwa w górach wysokich: „Nie chcę być źle zrozumiana – ja już dawno wyzbyłam się złudzeń, że góry wysokie dają poczucie jedności, braterstwa, wyjątkowej solidarności”. Pomimo, że nie jestem himalaistą i nigdy nie byłem powyżej 4200 m. n.pm. to osobiście się z nią nie zgadzam (do czego mam prawo). Rozumiem, że trudno znaleźć takie więzi pomiędzy przypadkowymi osobami zebranymi przez agencję na wyprawie komercyjnej. Jednak nadal są organizowane wyprawy (nie tylko wysokogórskie), gdzie zespól tworzą specjalnie wybrane, dopasowane osoby, przyjaciele, wieloletni partnerzy, którzy od początku planują wspólnie wyprawę zdobycia góry, czy eksploracji jaskini, poświęcają wiele dni, tygodni, miesięcy na organizację, aby później w swoim towarzystwie przez 24 godziny na dobę spędzić kilka tygodni w górach, to ta metafizyczna więź po prostu jest konsekwencją wszystkich działań. Pięknie się o tym czyta w leciwych książkach o wyprawach z lat 60, 70, 80, gdzie braterstwo liny było podstawą i sposobem na skuteczne dokonywanie pierwszych wejść, czy otwieraniu nowych dróg. Możemy choćby wspomnieć dramatyczne zejście z Ogre Doug’a Scotta z Chrisem Boningtonem. Jednak i w dzisiejszych czasach media dostarczają nam informacji potwierdzających , że to nie tylko historyczne bajanie, a prawdziwe przykłady z życia wzięte – ostatnie doniesienia o trudach powrotu Yannicka Grazianiego i Stephane’a Benoist’a z Annapurny.

„Everest Góra Gór” to rzetelna opowieść o każdym elemencie, o który trzeba zadbać, aby być dobrze przygotowanym na starcie z najwyższą górą świata. O tym jak tam jest, co nas czeka, jakie są faktyczne trudności na Drodze Klasycznej (południowo-wschodniej) od strony nepalskiej i co w praktyce oznacza wchodzenie na tak dużą wysokość. Osoba kompletnie nie znająca tematyki górskiej ma to wszystko „podane na tacy” wraz z ciekawostkami około górskimi. Zatem jeżeli ktoś nie miał nigdy styczności z chodzeniem po górach i nie czytał literatury górskiej to będzie zadowolony. Pozostałe osoby mogą czuć się trochę rozczarowane lub nieusatysfakcjonowane tą pozycją. A może przesadzam? Zaraz po lekturze książkę odłożyłem na półkę i nie sądzę, abym do niej wrócił.
A jaka jest Wasza opinia?
lkedzierski.com Łukasz Kędzierski, 2013-12-09

Zwyciężyć znaczy przeżyć. 20 lat później

Blisko 20 lat temu wybitny już wówczas taternik – alpinista – himalaista (sam najczęściej określa się tym drugim) Aleksander Lwow, zdobywca 4 „ośmiotysięczników" w Himalajach i Karakorum, uczestnik dwu najważniejszych polskich wypraw w góry najwyższe (zimowej 1979/80 na Everest i również zimowej 1987/88 na K-2) oraz licznych innych na trzech kontynentach, autor co najmniej kilku pierwszych w dziejach wspinaczkowych przejść lub wejść, napisał książkę o swoich górskich pasjach „Zwyciężyć znaczy przeżyć".

Dobrze przyjętą także przez czytelników nie uprawiających turystyki górskiej, nie mówiąc już o jej ekstremalnej, sportowej postaci.
Po tragicznej śmierci w marcu ub. roku dwu wybitnych polskich himalaistów Macieja Berbeki i Tomasza Kowalskiego schodzących, po zdobyciu szczytu, z Break Peak, a następnie śmierci innego z naszych himalajskich asów Artura Hajzera na Gasherbrumie I wrócił do niej. Pisząc obszerną, bogato udokumentowaną i ilustrowaną – doliczyłem się w niej ponad 570 zdjęć i rysunków, w tym górskich szczytów, ścian i tras, a także ludzi o których w niej wspomina – książkę pod tym samym tytułem, z dodaniem do niego „20 lat później". Są to, nawiązujące do ubiegłorocznych tragedii, wspomnienia z uprawiania przez autora tego ekstremalnego sportu.
A równocześnie odpowiedzenia zainteresowanym na pytania, z jakimi najczęściej spotyka się podczas spotkań i prelekcji dla „zwykłych" ludzi. Które sprowadzić można do: dlaczego wspinacie się?, jak to się odbywa?, jak funkcjonujecie w ekstremalnych warunkach? itp. „...na kartach tej jednej, w końcu wcale nie najgrubszej książki – napisał w jej zakończeniu – starałem się przelecieć 40 lat górskiego życia, zamarkować ileś tam wypraw, przypomnieć dziesiątki nazwisk i postaci, opowiedzieć jak najwięcej anegdot". Trochę żartobliwie można więc określić, że jest to w założeniu lektura o himalaizmie dla ceprów.
Ludzie uprawiający ten sport o większości poruszonych w książce spraw bowiem wiedzą, a przynajmniej wiedzieć powinni. Autor dokonuje w niej jednak także oceny dziejów oraz aktualnej sytuacji polskiego alpinizmu. Który liczy już ponad sto lat, gdyż za jego początki uważa się pierwsze, ekstremalne górskie wejścia w Tatrach w 1910 roku. Góry te były i są zresztą kolebką polskiego wspinania się na skalne ściany i szczyty, stając z czasem taternictwem – sportem wyczynowym. Dopiero później przyszła pora na Alpy – pomijam wcześniejsze, bo już w XIX wieku, wycieczki w nich niektórych naszych rodaków.
Tak narodził się polski alpinizm, zaś dopiero w latach 70-tych XX wieku nasz himalaizm z ogromnymi sukcesami w latach 80-90-tych. Zwłaszcza zimowy, w którym Polacy osiągnęli bezprecedensowe sukcesy. Na 14 głównych 8-tysięczników zaliczanych do „Korony Himalajów" (faktycznie obejmuje ona również szczyty w pakistańskim Karakorum, o czym nie wszyscy wiedzą lub pamiętają), aż 10 pierwszych (na w sumie 12, bo 2 szczyty nadal w zimie nie zostały zdobyte) wejść dokonali Polacy. Przede wszystkim dlatego, co podkreśla autor, że w lecie szczyty te już wcześniej zdobyli przedstawicieli innych nacji.
Góry najwyższe są wyjątkowo nieprzyjazne człowiekowi. Powyżej 7500 m n.p.m. rozciąga się, ze względu na ogromne rozrzedzenie powietrza, „strefa śmierci". Zaś przebywanie powyżej 8 tys. m. możliwe jest, i to daleko nie przez wszystkich, nawet w maskach tlenowych, najwyżej do kilkudziesięciu godzin. Później następuje śmierć z powodu niedotlenienia i wyczerpania organizmu. Ten ekstremalny sport autor – jego uczestnik ocenia surowo. „Alpinizm – pisze – jest sztuką bezsensownego cierpienia, gdyż zmusza do czynienia rzeczy znienawidzonych lub nieprzyjemnych, np. marznięcia, wczesnego wstawania, dźwigania ciężkich plecaków i rezygnowania z towarzystwa kobiet".
A nieco dalej stawia kropkę nad i: „Każdy himalaista musi się w końcu zabić, to tylko kwestia czasu i wytrwałości w uprawianiu tego sportu". W książce tej są dziesiątki dowodów na to. Zarówno spośród najwybitniejszych polskich himalaistów, jak i zagranicznych, których sylwetki i dokonania w krótszej lub dłuższej formie autor przedstawia w tej książce. Przyczyny tych śmierci w górach bywają różne. Tragiczne zbiegi okoliczności, niespodziewane załamanie się pogody, lawiny. Ale i brak właściwej oceny sytuacji oraz trudności z podjęciem decyzji o zrezygnowaniu z dalszego wspinania się. W rezultacie zaś osiągnięcie kresu możliwości życiowych organizmu.
A są przecież – podkreśla Lwow – „punkty śmierci", miejsca, przekroczenie których w trakcie wspinaczki, nie tylko w górach najwyższych, oznacza brak możliwości powrotu przebytą drogą. „Warunkiem koniecznym uprawiania wspinaczki – pisze w innym miejscu – jest umiejętność opanowywania lub przełamywania drzemiącego w człowieku strachu." Nie bez znaczenia jest też odpowiednie przygotowanie do osiągania ambitniejszych celów. A z tym, zwłaszcza w młodszym pokoleniu wspinaczy, bywa obecnie różnie. Wcześniej odpowiednich umiejętności nabywali oni we wspinaczce skałkowej, następnie w Tatrach i Alpach.
Dopiero później w innych wysokich górach, a najwyższe były ukoronowaniem wielu lat pracy. Obecnie wystarczą odpowiednie środki, aby przeskakiwać poszczególne etapy nabywania umiejętności we wspinaniu i doświadczenia w obcowaniu z ekstremalnymi warunkami górskimi. Dlaczego więc ludzie wspinają się? „Poszukiwanie sensu wspinania – pisze autor – jest bezcelowe". I dalej „... w gruncie rzeczy najważniejsze jest samo zdobywanie, dążenie do celu i walka o osiągnięcie go, gdyż w naturze człowieka zakodowano, by wciąż zwracał się ku nowemu i nieznanemu. Pięknie i zwięźle oddaje to buddyjska zasada: „Droga jest celem". Jak już podkreśliłem, jest to książka wspomnień.
Autor zaczyna ją jednak od śmierci wiosną 2013 roku dwu polskich himalaistów przy schodzeniu ze szczytu Broad Peak oraz krytycznego komentarza do Raportu o tej tragedii Polskiego Związku Alpinizmu. Miał do tego prawo większe od innych wypowiadających się na ten temat, poza ocalonymi uczestnikami tego wejścia, gdyż znał tamtejsze realia. Ćwierć wieku wcześniej próbował bowiem zdobyć ten szczyt wspólnie z M. Berbeką. Wycofał się w trakcie ataku szczytowego wobec wyjątkowo złych warunków atmosferycznych, dzięki czemu, jak uważa, przeżył. Jego towarzysz wspinaczki zdołał co prawda wejść wówczas na tzw. przedwierzchołek (niższy tylko o 17 m, ale i godzinę wspinaczki), przekonany, że osiągnął szczyt. Przy zejściu i w bazie wymagał jednak intensywnej pomocy, aby uratować mu życie.
Czytelnik dowiaduje się więc sporo o obu tych wyprawach, ale przede wszystkim o samym autorze i jego życiu oraz fascynacjach. O drodze do wyczynowego wspinania się po skałach, górach i kominach – bo i takie były – poprzez pływanie, modelarstwo lotnicze, ukończenie technikum lotniczego, a po wielu latach, w czasie wolnym od wspinaczki, studiów technicznych. Fascynacji jazdą na rowerze, rajdami turystycznymi, ukończeniem kursu dla grotołazów, a wreszcie wspinaczkowego. Z jego konsekwencjami: członkostwem w Klubie Wysokogórskim we Wrocławiu oraz zdobywaniem kolejnych etapów wspinaczkowego „wtajemniczenia".
Na nieodległych od tego miasta skałkach, w Sudetach, później Tatrach Wysokich, Alpach, wysokich górach w byłym ZSRR, wreszcie w Hindukuszu, Himalajach, Karakorum, Andach. Z dosyć szczegółowymi opisami poszczególnych etapów. Szczególnie tatrzańskiego i schroniska w Morskim Oku oraz w Górach Najwyższych. Zwłaszcza Himalajach i Karakorum. Ale o nich za chwilę. Wspomnienia napisane są ciekawie, z niezliczonymi mało znanymi faktami, historyjkami, anegdotami itp. Jeszcze jeden przykład: pierwszej i nadal jedynej w historii katolickiej mszy odprawionej przez księdza, uczestnika wyprawy na Szczycie Gasherbrum I (4068 m n.p.m.) w Kakarokum w maju 2010 r.
Niestety, zwłaszcza w pierwszej części książki, napisane trochę chaotycznie, z brakami jedności czasu i miejsca narracji oraz niezliczonymi wtrętami. Przypominaniem historii bądź wydarzeń sprzed lat, lub wybiegających w przyszłość. Nie zawsze istotnych, ważnych być może dla ich uczestnika i autora, ale już nie dla współczesnego czytelnika. Z tego też powodu czytało mi się tę książkę, zwłaszcza jakąś pierwszą jedną trzecią jej objętości, dosyć ciężko. Później albo przyzwyczaiłem się do tego sposobu narracji, albo relacje i opisy wydarzeń były już bardziej jednorodne. Niektóre zresztą znakomite. W trakcie lektury zapisałem blisko 30 stron notatek uwzględniając w nich fakty, wydarzenia i opinie oraz cytaty o których warto by wspomnieć w recenzji.
Co, oczywiście, ze względu na ich mnogość, okazało się zupełnie nierealne. A przecież aż się prosiło aby szerzej zacytować, a przynajmniej omówić to, co autor napisał np. o historii zdobywania Everestu. O pierwszej próbie wejścia na ten szczyt w 1924 roku przez Georga Leigh Mallorego z towarzyszem, którzy nie wrócili z tej wyprawy. Nie jest jasne zresztą, czy Mallory nie dotarł na szczyt, a zginął dopiero schodząc. Wiadomo, że osiągnął wysokość 8540 m. Na 8450 m. znaleziono czekan jednego z uczestników tej wyprawy, na 8300 m. w 1999 r. jego dobrze zachowaną mumię. Ale to, czy 8 czerwca 1924 roku zdobył lub nie szczyt, mogłyby wyjaśnić dopiero zrobione przez niego zdjęcia. Niestety, jego aparatu dotychczas nie znaleziono.
Szalenie ciekawa jest, przytoczona w tej książce, chyba mało znana poza gronem himalaistów i specjalistów, historia próby wejścia na Everest angielskiego, zupełnego amatora we wspinaczce górskiej, Maurice Wilsona w 1933 roku, wierzącego, że Bóg mu pomoże. Była ona w tamtych warunkach od początku skazana na klęskę. Osiągnął on jednak niebywale dużo. Kupił dwupłatowy samolot z demobilu i nauczył się nim na tyle latać, że doleciał z przygodami do Indii. Tam go sprzedał i z dwoma miejscowymi tragarzami przedostał się, bez zezwolenia, do Tybetu i 16 kwietnia 1934 roku zdołał dotrzeć na wysokość 6250 m n.p.m. Everestu. Zginął, szczegóły znane są z jego dziennika znalezionego przez inną nieudaną wyprawę w 1934 roku.
Takich historii, dotyczących również polskich wypraw, także najsłynniejszych, w których uczestniczył autor, są w książce dziesiątki. Nie tylko w Himalajach, ale i w Alpach, Andach, Pamirze i innych górach. Wartych przypomnienia oraz upamiętnienia faktów, ludzi i miejsc, chyba setki. Ciekawe są również opinie autora na temat kryzysu w polskim himalaizmie w okresie przemian ustrojowych, po okresie jego ogromnych sukcesów w latach 80.-90. XX w. Które, co na pewno nie spodoba się wielu czytelnikom, sprowadzić można do stwierdzenia, że osiągnięcia były możliwe... dzięki ustrojowi socjalistycznemu, w którym wyprawy w znacznym stopniu finansowało państwo.
A także determinacji ich uczestników, aby wykorzystać szansę, bo następnej może nie być. „To powodowało – zacytuję – że decyzję o odwrocie, rezygnacji ze zdobycia szczytu nie podejmowano lekko. Tak jak wyprawy zachodnie, które mogły ponowić próbę za rok czy dwa." Ważnym źródłem finansowania wypraw były również ogromne na owe czasy dochody z prac wysokościowych („alpinizm przemysłowy"), zwłaszcza malowania fabrycznych kominów wykonywane przez alpinistów. Po przemianach ustrojowych od roku 1989 środków na sportowe, wyczynowe wyprawy wysokogórskie praktycznie zabrakło. Łatwiej jest o nie (sponsoring firm produkujących sprzęt itp.) w przypadku wypraw komercyjnych. A młodzieży nie jest już potrzebny himalaizm aby zwiedzać świat...
Ale te współczesne wyprawy, zwłaszcza na Everest oraz kilka innych, uważanych za łatwiejsze, ośmiotysięczników, autor ocenia – i trudno z nim się nie zgodzić – bardzo krytycznie. „Z racji swej wyjątkowości – zacytuję – Everest skupia w sobie, jak w soczewce, wszelkie możliwe skrajności – wielkość i małość alpinizmu, heroizm i podłość ludzi, sportowy wyczyn i żałosną komercję, marzenia i porażki, nadzieje i rozczarowania. Jest też polem nieustającej rywalizacji ludzi z ludźmi i ludzi z Naturą, a wszystko, co dzieje się na tej górze, niejako automatycznie przyciąga i skupia na sobie uwagę mediów."
I w innym miejscu: „Obecnie 90% dzielnych zdobywców himalajskich olbrzymów dokonuje tego idąc po linii najmniejszego oporu, tzn. w ramach wypraw komercyjnych, najłatwiejszą drogą zaporęczowaną i przedeptaną od dołu do góry, z szerpami (ogólnie: tragarzami wysokościowymi), z tlenem i stosując metodę „oblężniczą", lecz tylko nieliczni potrafią zachować właściwy dystans do własnych dokonań." A napisał to człowiek, który nigdy podczas wspinaczek nie wspomagał się tlenem. Ma zresztą na jego temat w najwyższych górach też nieco odmienne zdanie. Dodając w innym miejscu, że na Everest weszło już grubo ponad 3 tys. ludzi. Niektórzy wielokrotnie – rekordzista 21 razy.
Wprowadzono niewidomego, bite są rekordy „najmłodszego" (9 lat) najstarszego i najstarszej (76 lat i 340 dni oraz 73 lata) mężczyzny i kobiety itp. Już z tego co napisałem, wynika chyba jasno, że jest to książka nie tylko warta przeczytania, ale stanowi też znaczącą, chociaż dla wielu chyba również, przynajmniej w szczegółach, kontrowersyjną pozycję w literaturze górskiej. A przecież ciekawych faktów i spostrzeżeń jest tam wielokrotnie więcej niż jestem w stanie wspomnieć. M.in. na temat warunków organizowania wypraw, pokonywania biurokratycznych i granicznych barier nie tylko w Polsce, czy inwigilacji i prób werbowania niektórych alpinistów (m.in. o procesie „taterników") przez Służbę Bezpieczeństwa PRL.
O nielicznych, na szczęście, szwindlach i oszustwach, próbach „zaliczania sobie" szczytów, na które nie udało się wejść, z drastycznymi przykładami Koreanki i Słoweńca. O „wstydliwych" faktach dotyczących polskiego himalaizmu, np. przemycania przez niektórych, aby zdobyć środki na wyprawy, złota i elektroniki itp. I w ogóle trochę historyjek z „taternickiego magla", czy życia wrocławskiego środowiska wspinaczy. A nawet o udziale, nielicznych polskich alpinistów, głównie zresztą mieszkających zagranicą, w wojnie w Afganistanie przeciwko ZSRR. To znowu tylko nieliczne przykłady.
Bo są jeszcze sylwetki najwybitniejszych polskich i niektórych zagranicznych alpinistów i himalaistów z ich późniejszymi losami oraz wiele innych ciekawych faktów i informacji. Przeczytałem tę książkę z uwagą oraz dużym zainteresowaniem. Należę do większości, która nigdy nie pasjonowała się wspinaczką wysokogórską, a przynajmniej osobistym w niej udziałem. Kocham góry, w młodości chodziłem po nich nawet „ostro", chociaż tylko turystycznie. „Zaliczając", zwłaszcza w Tatrach, chyba większość szczytów po obu stronach granicy od Garłucha w dół, osiągalnych bez stosowania technik taternickich. „Zdobywając" Złoty GOT (Górską Odznakę Turystyczną PTTK) w 1957 r., zaś w roku następnym znacznie u nas rzadszą Odznakę Turysty SSSR.
Bo liznąłem też to i owo z gór zagranicznych i wysokich, chociaż nie ich najwyższych partii, w Europie, Azji i Ameryce Południowej. I nadal, jak tylko trafia się okazja, chodzę jeszcze po łatwiejszych szlakach alpejskich bądź krajowych. Sądzę, że pomaga mi to lepiej zrozumieć zarówno alpinistów jak i książkę jednego z liczących się w tym gronie. Ale i dostrzec jej wady. Nie tylko, wspomnianą już, miejscami trochę chaotyczną relację, z wtrętami o banalnych faktach w ciekawych miejscach innej narracji, czy powtórzeniach faktów i opinii. Przede wszystkim brak rzeczy nieodzownej, moim zdaniem, w takiej publikacji. Dobrego i pełnego indeksu nazw miejsc, szczytów, opisywanych tras wspinaczkowych, a także wymienionych w tej książce ludzi.
Przydałby się również słowniczek terminów i określeń fachowych, bo nie wszystkie, w tym pisane przez autora kursywą, są zrozumiałe. A nawet kalendarium najważniejszych polskich sukcesów w górach najwyższych. Podsumowując: jest to książka ciekawa i wartościowa, chociaż raczej nie dla „masowego czytelnika". Ale warta polecenia zarówno stawiającym pierwsze kroki w taternictwie lub alpinizmie, jak i wspinaczkowym „starym wygom". Bo i ci ostatni na pewno wiele się z niej mogą dowiedzieć nowego i nauczyć. A ponadto miłośnikom gór, także biernym, ale interesującym się, nawet tylko z foteli przed telewizorami, polskim i światowym alpinizmem. Czy nurtowanych pytaniami w rodzaju: po co oni tam włażą? Jak tam jest w tych wysokich górach? I podobnymi.
kurier365.pl Cezary Rudziński, 2014-01-13

Debugowanie. Jak wyszukiwać i naprawiać błędy w kodzie oraz im zapobiegać

Na początek

"U mnie działa!"

czyli tzw. SOA#1 – Standardowa Odpowiedź Administratora nr 1. Albo programisty. Albo nazwa pewnego bloga…(ciekawe skąd się wzięła). Niestety, pisanie programów ma to do siebie, że powoduje powstawanie błędów. Różnego typu. Ralph Johnson stwierdził kiedyś:

"Before software can be reusable it first has to be usable."

Nie sposób się nie zgodzić. Myślę, że nikt zajmujący się na poważnie programowaniem nie twierdzi, że potrafi napisać większy program bez błędów – a i w „jednolinijkowcach” można popełniać błędy. Z racji tego, że wyszukiwanie i poprawianie błędów w oprogramowaniu – zwane właśnie debugowaniem – jest czynnością, której raczej nie da się uniknąć, warto zaznajomić się z wiedzą jak robić to efektywnie. Recenzowana książka zawiera właśnie zbiór takich porad.

Treść

Zacznijmy od tego, że książka należy do serii Pragmatic Bookshelf, co nastawia pozytywnie od samego początku, ponieważ nie trafiłem jeszcze na słabą książkę z tej serii. Pozycja ta jest stosunkowo krótka i łatwa w przyswojeniu, tak więc 2-3 sesje z nią powinny wystarczyć do zapoznania się z materiałem. A ten skupia się na kilku aspektach efektywnego debugowania i tego, aby miało ono sens – dla przykładu:

- naprawienie błędu bez znalezienia przyczyny jego występowania nie jest pożądane,
- commity pt. „wszystko w jednym” bardzo przeszkadzają w wyizolowaniu błędu,
- wersjonowanie „od święta” również.

Dla niektórych z Was wymienione powyżej prawdy mogą wydawać się oczywiste, ale pewnie doszliście do nich po latach praktyki, a nie zdawaliście sobie z nich sprawę po pierwszym Hello World

Bardzo podobały mi się „przypadki z życia wzięte”, których jest kilkanaście i opisują najróżniejsze rodzaje błędów na które natrafił autor w swojej karierze. Od klasycznych błędów w stylu „modyfikuje lokalnie, a sprawdzam stronę na serwerze” po naprawdę magiczne – np. zakłócenia w sieci elektrycznej w jednym z pomieszczeń, które powodowały błędne wydruki (oczywiście, drukarka przeniesiona do innego pomieszczenia działała w porządku). Bardzo fajnie się je czyta i chętnie poczytałbym ich więcej.

Odnoszę jednak wrażenie, że miejscami książka jest sztucznie „napompowana” i dałoby się wspomnianą wiedzę zmieścić nie w 220 stronach, tylko powiedzmy w 150, może mniej. Mimo wszystko, książkę czyta się dobrze.

Mała uwaga – jeśli poszukujecie informacji pt. „Jak skonfigurować środowisko X do debugowania aplikacji napisanej w języku Y” to nie znajdziecie tutaj takich informacji. Książka operuje na ogólnikach, bez skupiania się na żadnym konkretnym języku programowania, tylko na metodyce, co wychodzi jej zdecydowanie na plus.

Jakość wydania

Książka NIE pochodzi z edycji EKO i wydana jest na papierze o wysokiej białości w miękkiej oprawie. Do formatowania tekstu nie mogę się przyczepić, to samo tyczy się kodu (którego nie ma dużo, a nadal nie jest potraktowany po macoszemu). W tłumaczeniu też nie zauważyłem jakiś rażących błędów bądź nadgorliwości.

Podsumowanie

Fajna to książka – może nie dla zaawansowanych, bo oni raczej nie znajdą tutaj nic dla siebie, a pewnie mogli by jeszcze trochę rzeczy dodać. Jeśli chodzi o początkujących i średnio-zaawansowanych, to jest to pozycja godna polecenia.

Ocena: 4/5
blog.rbenkel.me singles, 2013-12-31

SpecBabka. Obudź w sobie kobiecą moc!

Pierwsze wrażenie?

To przecież nie dla mnie, po co zamówiłam tę książkę? Przecież ja to wszystko wiem… Kolejny poradnik rozwoju osobistego, czytałam takich dziesiątki.

Pięć dni później, po lekturze książki od deski do deski, z kilkoma kartkami notatek i pomysłów spisanych na gorąco w trakcie czytania – stwierdzam, że trafiłam na perełkę.

Książka, która zrobiła we mnie niezłe zamieszanie

Zbliża się koniec roku, a ja mam nastrój refleksyjny. Podsumowuję moje ostatnie miesiące, więc książka Specbabka. Obudź w sobie kobiecą moc! trafiła w dobry czas u mnie. Bo rzeczywiście poświęcona jest tematyce osobistego rozwoju i samoświadomości, ale jak się okazało – właśnie TO było mi teraz potrzebne. Dużo na ten temat już wiem, sporo czytałam, byłam na różnych szkoleniach. Jednak mimo tego książka się przebiła przez to wszystko i trafiła w dziesiątkę. Rozwój osobisty ma to do siebie, że nigdy nie ustaje. Jeśli już raz zaczniesz – nigdy nie masz dość. Ta książka w bardzo wyjątkowy sposób podsumowała to, co już wiem, zrobiła syntezę mojej wiedzy. A przy okazji pozwoliła odkryć niektóre tematy na nowo, spojrzeć z innej, bo dzisiejszej perspektywy. Za to – stawiam jej zasłużoną piątkę!

Poradnik? Nie, reportaż!

Książkę znajdziecie w dziale „poradniki”, ale dla mnie jest czymś więcej, niż lekką lekturą o rozwoju. To prawie reportaż z mojego życia. Tak, z mojego życia. Autorka zwraca się do czytelniczki jak do przyjaciółki już od pierwszych słów i rzeczywiście przez kolejne trzysta stron tak właśnie się czuję. Jak jej przyjaciółka, z którą rozmawia, o którą się troszczy, z którą lubi spędzać czas. Urzekło mnie to.

Rozmowa z czytelniczką

Ta konwencja rozmowy, a także wyjątkowy sposób przedstawienia najważniejszych kwestii merytorycznych bardzo mi się podobają. Książka ma bowiem swoją bohaterkę – Istotę, którą Stwórca wysyła na trzecią planetę od słońca, aby tam odbyła misję specjalną w ciele… kobiety. Proste i genialne zagranie. A te wszystkie opowieści i metafory umożliwiły Autorce „przemycenie” w nich tak wiele mądrości… Ja to kupuję.

Co biorę z książki dla siebie?

Na pewno inspirację. Kobietą. Autorką. Klaudią Pingot. Już teraz mogę Wam powiedzieć, że lada chwila napiszę do niej maila i zaproszę na kawę, a potem, jeśli się zgodzi – porozmawiamy w ramach naszego działu Inspiratorzy. Mam w głowie tyyyyle pytań, które chcę jej zadać. Bo czuję, że właśnie takie osoby zmieniają świat na lepszy i chcę jej w tym pomóc. Poza tym – ja sama marze o tym, aby być takim człowiekiem i tylko takimi się otaczać.

Biorę także rozdziały dotyczące przekonań na temat zdrowia i pieniędzy. To ważne dla mnie obszary życia i chcę dokonać w nich pewnych zmian. Autorka książki w bardzo przewrotny sposób opisała nasze (kobiece) przeświadczenia na ich temat, tym bardziej mnie przekonała do zmiany podejścia.

Kolejny raz doświadczyłam, że we mnie jest wiele „mnie” i że to jest dobre. Że moje emocje są dobre, że wszystkie sprzeczności we mnie są dobre. Dziękuję Klaudia za te przeżycia i… czekaj na zaproszenie ode mnie! :)
mapymysli.com katarzyna, 2013-12-30

Webwriting. Profesjonalne tworzenie tekstów dla Internetu. Wydanie II zaktualizowane i poszerzone

Chcesz uporządkować swoją wiedzę na temat pisania tekstów do internetu? Nie szukaj informacji na blogach tematycznych, ani e-kursach, tylko sięgnij po Webwriting. Dowiesz się, że jak stworzyć praktyczną witrynę, która poświęca należną uwagę czytelnikowi.

Książka Webwriting

Książka stanowi świetny podręcznik dla blogerów, administratorów firmowych stron www, autorów tekstów, redaktorów, korektorów, twórców serwisów informacyjnych, PR managerów i wszystkich, którzy zawodowo lub hobbistycznie mają coś wspólnego z pisaniem w internecie.

Napisana prostym i czytelnym językiem. Zawiera także szereg ćwiczeń, które pozwalają sprawdzić w praktyce, czy właściwie zrozumieliśmy opisywane zasady tworzenia tekstów.

Pomimo tego, iż napisałam 2 książki, a od ponad 2 lat tworzę autorskiego bloga – muszę przyznać, że sporo rzeczy opisanych w Webwriting bardzo mnie zaskoczyło i mam absolutne poczucie, że wiele się dzięki tej książce nauczyłam.

Dobry tekst do internetu ≠ dobry tekst do druku

Teksty do interentu powinno się pisać zupełnie inaczej, niż do drukowanych publikacji. Niby oczywiste… Tymczasem zrozumiałam, że publikuję swoje teksty na blogu zupełnie intuicyjnie, a to nie zawsze oznacza poprawnie. Na przykład nie zawsze stosuję śródtytuły, a moje teksty w zasadzie nigdy nie mają leada (czyli wprowadzenia do tekstu)… Ewidentny błąd i świetne pole do rozwoju. Zauważ, że już w tym wpisie – zaczynam wprowadzać w życie nowe zasady :-)

Skracaj tekst minimum o połowę

Zasada „tekst główny zawsze skracamy o połowę do jego odpowiednika prasowego”. Czad! Im mniej tym więcej. Świetna minimalistyczna zasada realizująca w pełni to, co już wiem – czytelnik buszujący po stronach internetowych nie czyta ich, a najczęściej przegląda. Jeśli „zabiję go” ilością tekstu – to najnormalniej w świecie ucieknie z mojej strony. Przynajmniej ja sama bym tak zrobiła. Wyjątkiem są oczywiście teksty, które z założenia muszą być obszerne, bo poruszają szerokie tematy. No ale wtedy zawsze można je rozbić na kilka mniejszych tekstów.

Unikaj synonimów i zaimków

Żadnych zbędnych synonimów, zaprzeczeń, zaimków i pisania słownie liczb… Kolejna pochodna tego, że czytelnik strony www nie zawsze ma chęć skupić się na tekstach, więc chce informacji podanej w formie łatwej, przyswajalnej i rzeczowej. Wszystko, co nie spełnia tych zasad powinno być usunięte z artykułu.

Sketchnote na temat książki

Cała publikacja zawiera dziesiątki takich zasad, wskazówek i dobrych praktyk. Oczywiście nie przytoczę tutaj ich wszystkich, chciałam pokazać kilka przykładów, które zwróciły moją uwagę. Jestem zachwycona ilością rzeczy, których się dowiedziałam. Zrobiłam sketchnote z tych informacji, które wyłapywałam w trakcie lektury.
mapymysli.com katarzyna, 2013-12-29
Płatności obsługuje:
Ikona płatności Alior Bank Ikona płatności Apple Pay Ikona płatności Bank PEKAO S.A. Ikona płatności Bank Pocztowy Ikona płatności Banki Spółdzielcze Ikona płatności BLIK Ikona płatności Crédit Agricole e-przelew Ikona płatności dawny BNP Paribas Bank Ikona płatności Google Pay Ikona płatności ING Bank Śląski Ikona płatności Inteligo Ikona płatności iPKO Ikona płatności mBank Ikona płatności Millennium Ikona płatności Nest Bank Ikona płatności Paypal Ikona płatności PayPo | PayU Płacę później Ikona płatności PayU Płacę później Ikona płatności Plus Bank Ikona płatności Płacę z Citi Handlowy Ikona płatności Płacę z Getin Bank Ikona płatności Płać z BOŚ Ikona płatności Płatność online kartą płatniczą Ikona płatności Santander Ikona płatności Visa Mobile