Recenzje
Sztuka pozowania w fotografii portretowej
"W tej unikalnej książce znajdziesz najlepsze pozy dla różnych grup wiekowych - od dzieci, przez nastolatki i dorosłych, po osoby starsze. Dowiesz się jak ustawić fotografowanego człowieka w trakcie tworzenia portretu oraz jak zaaranżować zdjęcia grupowe.."
Prawidłowe, a zarazem ujmujące portretowanie ludzi wymaga wielkiego zaangażowania i umiejętności od każdego fotografa. Jest to dziedzina fotografii niezwykle trudna, gdyż w grę wchodzi wiele czynników np. relacja między osobą fotografowaną, a fotografem. Im bardziej zaangażujemy się w zbudowanie więzi pomiędzy obiema stronami, tym lepsze wyjdą zdjęcia. Książka Lou Jacobs, to bardzo dobry poradnik, dzięki któremu dowiemy się jakich póz użyć, by: tuszować problemy związane z wyglądem klientów, nauczymy się wykorzystywać rekwizyty, które urozmaicą plan zdjęciowy, poszerzymy wiedzę o prowadzeniu działalności fotograficznej i wiele innych. Najważniejszą jednak rzeczą jest to, by klient pozując czuł się swobodnie, a jego pozy były jak najbardziej naturalne. Improwizacja, jest jedną z rzeczy, które podczas sesji są wręcz pożądane. W tym czasie możemy bardziej poznać osobę portretowaną i podpatrzeć w jakich pozach czuje się najlepiej. Innymi kwestiami w tworzeniu twórczych portretów są: stylizacja, sceneria oraz oświetlenie. Sztuka pozowania w fotografii portretowej, to nie tylko podstawowe zagadnienia, to szereg wskazówek, które umożliwią nam wydajniejszą pracę. Prócz tego, poznamy kilku portrecistów i ich punkt widzenia.
"Sztukę pozowania" polecam zarówno początkującym jak i tym bardziej zaawansowanym. Informacje w niej zawarte, są bardzo rzetelnie napisane. Zamieszczone zdjęcia są profesjonalne i nie dość, że miło się je ogląda, to dopełniają całość poradnika.
Prawidłowe, a zarazem ujmujące portretowanie ludzi wymaga wielkiego zaangażowania i umiejętności od każdego fotografa. Jest to dziedzina fotografii niezwykle trudna, gdyż w grę wchodzi wiele czynników np. relacja między osobą fotografowaną, a fotografem. Im bardziej zaangażujemy się w zbudowanie więzi pomiędzy obiema stronami, tym lepsze wyjdą zdjęcia. Książka Lou Jacobs, to bardzo dobry poradnik, dzięki któremu dowiemy się jakich póz użyć, by: tuszować problemy związane z wyglądem klientów, nauczymy się wykorzystywać rekwizyty, które urozmaicą plan zdjęciowy, poszerzymy wiedzę o prowadzeniu działalności fotograficznej i wiele innych. Najważniejszą jednak rzeczą jest to, by klient pozując czuł się swobodnie, a jego pozy były jak najbardziej naturalne. Improwizacja, jest jedną z rzeczy, które podczas sesji są wręcz pożądane. W tym czasie możemy bardziej poznać osobę portretowaną i podpatrzeć w jakich pozach czuje się najlepiej. Innymi kwestiami w tworzeniu twórczych portretów są: stylizacja, sceneria oraz oświetlenie. Sztuka pozowania w fotografii portretowej, to nie tylko podstawowe zagadnienia, to szereg wskazówek, które umożliwią nam wydajniejszą pracę. Prócz tego, poznamy kilku portrecistów i ich punkt widzenia.
"Sztukę pozowania" polecam zarówno początkującym jak i tym bardziej zaawansowanym. Informacje w niej zawarte, są bardzo rzetelnie napisane. Zamieszczone zdjęcia są profesjonalne i nie dość, że miło się je ogląda, to dopełniają całość poradnika.
Magia Słowa Pisanego 2014-01-20
Zjadłem Marco Polo. Kirgistan, Tadżykistan, Afganistan, Chiny
"Zjadłem Marco Polo" Krzysztofa to wydany przez Bezdroża zbiór relacji z podróży po Azji Centralnej, będącej od ponad 20 lat obiektem fascynacji i celem motocyklowych wypraw autora. Przemierzając Kirgistan, Tadżykistan, Afganistan i Chiny, autor pokazuje te miejsca takimi, jakimi je postrzega - jako dzikie, autentyczne i warte zobaczenia.
motocykl-online.pl 2014-02-01
Kamyki w brzuchu
Jego matka mówi na niego Robert, choć on woli, kiedy ojciec pieszczotliwie nazywa go Kajtkiem. Innym przedstawia się jako Michael, ponieważ nikt nie wie, że to imię jego zmarłego brata. Jon Bauer celowo pozostawia go bezimiennym, bo jak mówi, chce go zatrzymać dla siebie. W każdym jego kroku pisarz widzi chęć zachowania pamięci po jego umierającej matce. Jednak czy rzeczywiście pozbawiony imienia mężczyzna jest kimś wyjątkowym? Bezsprzecznie jest najbardziej osamotną osobą na świecie.
Dwudziestoośmioletni mężczyzna po wieloletniej nieobecności wraca do domu, aby zaopiekować się cierpiącą na nowotworowy guz mózgu matką. Nieuleczalnie chora kobieta dosłownie niknie w oczach – ledwie mówi, niewiele pamięta, nikogo nie rozpoznaje. Wymaga stałej opieki. Syn chce spędzić z nią ostatnie tygodnie jej życia także dlatego, że ma nadzieję, że przed jej śmiercią uda mu się z nią szczerze porozmawiać. Chce wyjaśnić pewne kwestie, poprosić o wybaczenie. Jego relacja z matką nigdy nie należała do najłatwiejszych. Powrót do rodzinnego domu wiąże się dla niego z wieloma emocjami. Mężczyzna szybko przekonuje się, że pomimo upływu czasu nie straciły one na intensywności. Kiedy przekracza próg domu, przykre wspomnienia wracają, a tłumione w dzieciństwie uczucia wybuchają w nim z nową siłą. Choć od tragicznych zdarzeń minęły dwie dekady, dwudziestoośmiolatek wciąż nie potrafi uporać się z przeszłością. I tak już pogmatwane relacje między matką i synem stają się jeszcze bardziej napięte. Mężczyzna mimo woli wraca pamięcią do czasów dzieciństwa i do tragicznych zdarzeń, które na zawsze zmieniły życie jego rodziny. Do wypadków, z powodu których on sam idzie przez życie z kamykami w brzuchu…
Kamyki w brzuchu (2010) to debiut powieściowy Jona Bauera – australijskiego pisarza, scenarzysty, autora słuchowisk radiowych. Prozaik urodził się w Wimbledonie, jednak od dekady mieszka w Melbourne. W 2011 roku otrzymał australijskie obywatelstwo. Jon Bauer to dwukrotny laureat The Bridport Prize. Za Kamyki w brzuchu był nominowany do International IMPAC Dublin Literary Award i Miles Franklin Award. Uhonorowano go także Indie Award za rok 2011 za najlepszy debiut powieściowy. Obecnie Jon Bauer dzieli swój czas pomiędzy Australię a angielskie Chewton.
Z bohaterem jego książki łączy go to, że podobnie jak on w dzieciństwie także malował graffiti w miejscach, w których nikt nie mógł go zobaczyć. Ale też to, że również jego matka zapadła na raka mózgu. Pomysł na powieść dojrzewał w nim bardzo długo, bo od 1998 roku. Do napisania Kamyków w brzuchu zainspirowało go zdjęcie, jakie zobaczył na gzymsie kominka w domu należącym do jego przyjaciół. Fotografia przedstawiała trzynastoletnią upośledzoną umysłowo dziewczynkę. Kiedy zapytał o nią znajomych, dowiedział się, że była to ich przybrana córka. Na tyle związali się z dzieckiem, że ustanowili dla niego rodzinę zastępczą. Niestety, wkrótce potem dziewczynka zmarła.
Kamyki w brzuchu to powieść rozpisana na dwa głosy wybrzmiewające z ust jednego bohatera – ośmioletniego chłopca i zarazem dwudziestoośmioletniego mężczyzny, patrzącego na rzeczywistość przez pryzmat swojego dzieciństwa. Rodzinny dom budzi w nim przykre wspomnienia. Jako dziecko był jednym z tych chłopaków, którzy nigdy nie płaczą, nawet jeśli mają po temu dość dobre powody. Okres jego dorastania to czas pełen tłumionego żalu, smutku, frustracji i złości. Chłopiec jest jedynakiem, lecz mimo to nie jest niczyim oczkiem w głowie. Czuje się opuszczony i osamotniony. Mówi, że jest osamotny. Nie ma dnia, żeby nie dopominał się o miłość rodziców, a każdy jej, nawet najdrobniejszy przejaw, jest dla niego wręcz na wagę złota.
Dwa okresy w moim życiu zawsze mnie zachwycają. Pierwszy, kiedy moi rodzice pozbywają się przybranych dzieci i zostajemy we troje: Mama, Tata i ja. Jakby wigilię, urodziny i zamknięte drogi włożono do jednej dużej czekoladowej kuli. (…) Drugi najbardziej zachwycający moment w moim życiu to ten, kiedy po tym jak zwymiotowałem, Mama pozwoliła mi przyjść do łóżka do siebie i do Taty. W telewizji było coś o delfinach, a my, wszyscy razem, przytulaliśmy się do siebie. „Razem” to moje ulubione słowo.
Jednak dla rodziców małego bohatera słowo razem obejmuje także cudze dzieci. Jego rodzina jest rodziną zastępczą dla chłopców, których opiekunowie znajdują się w trudnej sytuacji. W ciągu trzech lat jego matka przyjęła na wychowanie w sumie dziewięciu podopiecznych.
Zawsze jest jakiś powód, z jakiego trafia do nas kolejne przybrane dziecko. Czasami bierzemy na przechowanie dziecko, którego mama albo tata siedzą w więzieniu. Czasami któreś z rodziców jest chore albo oboje kłócą się przed sądem. Jedni rodzice są po prostu lepsi niż inni. Moja Mama mówi o sobie, że jest szczególnie dobra i właśnie dlatego bierze na wychowanie dzieci, których matki i ojcowie nie są tak dobrzy albo walczą ze sobą, chociaż głęboko w środku są dobrymi ludźmi.
Jednak chłopcu nie podoba się to, do czego zobowiązują się jego rodzice. Czuje się zepchnięty na drugi plan, niekochany. Jest zazdrosny zwłaszcza o matkę, która jest bez reszty pochłonięta opieką nad przybranymi podopiecznymi. Chcąc im zrekompensować ich trudną sytuację i brak miłości ze strony rodziców, kobieta poświęca im całą swoją uwagę. To dlatego ośmiolatek ma wrażenie, że jego własna matka traktuje go tak, jakby to on był przybranym dzieckiem.
Kiedy się pojawiają przybrane dzieci, wszystko psują. Mama i Tata strasznie się dla nich starają, a one prawie nigdy nie są grzeczne ani wdzięczne, prawie nigdy nie odwzajemniają miłości. A ja kocham Mamę i Tatę i jestem im wdzięczny, więc nie rozumiem, dlaczego po prostu nie przestaną wpuszczać do domu niemiłych ludzi. Chłopiec nie rozumie, dlaczego rodzice chcą pomagać innym dzieciom. Nie pojmuje, dlaczego to on nie jest dla nich najważniejszy. Obecność innych chłopców bardzo go stresuje, a swoje zdenerwowanie przyrównuje do stresu, jaki pojawia się przed klasówką z matematyki albo wizytą u dentysty. Ośmiolatek ma kamyki w brzuchu. Czasem węże, które wijąc się, nie pozwalają spać i sprawiają ból. Z biegiem czasu pełzające gady zaczynają przejmować kontrolę nad zachowaniem dziecka. Chłopiec zaczyna moczyć się w łóżku, nawet okaleczać. Rozpaczliwie chce zwrócić na siebie uwagę. Jednak matka nie dostrzega (a może nie chce dostrzegać) zmian jakie zachodzą w jej synu. Jego dramatyczne, niewysłowione apele o pomoc, odrzuca, uznając za niesforność i surowo każe. Nie zgadza się też, mimo nalegań ojca, aby ośmiolatek korzystał z pomocy psychologa dziecięcego. Chłopiec zostaje ze swoim bólem zupełnie sam. W końcu zaczyna on znajdować swe ujście w agresji. Ośmiolatek przestaje panować nad swoimi emocjami – staje się gwałtowny i napastliwy, momentami sadystyczny. Wytwarza swoje mroczne alter ego, które nazywa Trójwargim Macavoy’em, a które daje o sobie znać zwłaszcza wtedy, kiedy w domu zamieszkuje Robert.
Robert ma dwanaście lat, kiedy trafia pod dach rodziny zastępczej. I w niczym nie przypomina innych podopiecznych. Jest grzeczny i spokojny, dużo bardziej dojrzały. Inteligentny, błyskotliwy, o nietypowych zainteresowaniach. Chłopiec godzinami wpatruje się w chmury. Zna je wszystkie. Cirrusy, cumulusy, cumulonimbusy… Białe obłoki nie mają przed nim tajemnic. On sam także bardzo otwiera się przed przybranymi rodzicami. Robert nawiązuje z nimi bardzo bliski kontakt. Szczególnie fascynuje go Mary, którą zaczyna darzyć prawdziwie synowskim uczuciem. I podczas, gdy ona cieszy się, że Robert odnalazł się w jej domu, jej ośmioletni syn traktuje go jak najeźdźcę. Chłopiec ma poczucie, że dwunastolatek jest dla niego zagrożeniem. Że może ukraść mu matkę. To dlatego Robert szybko staje się obiektem ataków ośmiolatka. Początkowo nastolatek je bagatelizuje, jednak w miarę jak się nasilają, zaczyna na nie odpowiadać. Między chłopcami wybucha prawdziwa wojna. W końcu zachowanie ośmiolatka doprowadza do wielkiej tragedii.
Tytułowe kamyki nosi w swoich brzuchach wielu bohaterów. Nosi je chłopiec, nosi je Robert, nosi je ojciec ośmiolatka. Noszą je matki, w miejsce dzieci, które niegdyś nosiły pod sercem. Zaczynają je nosić także czytelnicy, bo debiutancka powieść Jona Bauera nie przynosi pocieszenia. Kamyki w brzuchu to poruszający, momentami wstrząsający dramat psychologiczny o tym, do czego może doprowadzić rozpaczliwe pragnienie miłości. Australijczyk nie tylko snuje swoją mroczną historię, ale stawia też pytania – o granice dobra i zła, o definicję odpowiedzialności za innych, a wreszcie o odpowiedzialność dziecka za swoje czyny. Świetnie poprowadzona fabuła, wyśmienicie skrojone sylwetki bohaterów i bardzo dobry język. Gorąco polecam.
Dwudziestoośmioletni mężczyzna po wieloletniej nieobecności wraca do domu, aby zaopiekować się cierpiącą na nowotworowy guz mózgu matką. Nieuleczalnie chora kobieta dosłownie niknie w oczach – ledwie mówi, niewiele pamięta, nikogo nie rozpoznaje. Wymaga stałej opieki. Syn chce spędzić z nią ostatnie tygodnie jej życia także dlatego, że ma nadzieję, że przed jej śmiercią uda mu się z nią szczerze porozmawiać. Chce wyjaśnić pewne kwestie, poprosić o wybaczenie. Jego relacja z matką nigdy nie należała do najłatwiejszych. Powrót do rodzinnego domu wiąże się dla niego z wieloma emocjami. Mężczyzna szybko przekonuje się, że pomimo upływu czasu nie straciły one na intensywności. Kiedy przekracza próg domu, przykre wspomnienia wracają, a tłumione w dzieciństwie uczucia wybuchają w nim z nową siłą. Choć od tragicznych zdarzeń minęły dwie dekady, dwudziestoośmiolatek wciąż nie potrafi uporać się z przeszłością. I tak już pogmatwane relacje między matką i synem stają się jeszcze bardziej napięte. Mężczyzna mimo woli wraca pamięcią do czasów dzieciństwa i do tragicznych zdarzeń, które na zawsze zmieniły życie jego rodziny. Do wypadków, z powodu których on sam idzie przez życie z kamykami w brzuchu…
Kamyki w brzuchu (2010) to debiut powieściowy Jona Bauera – australijskiego pisarza, scenarzysty, autora słuchowisk radiowych. Prozaik urodził się w Wimbledonie, jednak od dekady mieszka w Melbourne. W 2011 roku otrzymał australijskie obywatelstwo. Jon Bauer to dwukrotny laureat The Bridport Prize. Za Kamyki w brzuchu był nominowany do International IMPAC Dublin Literary Award i Miles Franklin Award. Uhonorowano go także Indie Award za rok 2011 za najlepszy debiut powieściowy. Obecnie Jon Bauer dzieli swój czas pomiędzy Australię a angielskie Chewton.
Z bohaterem jego książki łączy go to, że podobnie jak on w dzieciństwie także malował graffiti w miejscach, w których nikt nie mógł go zobaczyć. Ale też to, że również jego matka zapadła na raka mózgu. Pomysł na powieść dojrzewał w nim bardzo długo, bo od 1998 roku. Do napisania Kamyków w brzuchu zainspirowało go zdjęcie, jakie zobaczył na gzymsie kominka w domu należącym do jego przyjaciół. Fotografia przedstawiała trzynastoletnią upośledzoną umysłowo dziewczynkę. Kiedy zapytał o nią znajomych, dowiedział się, że była to ich przybrana córka. Na tyle związali się z dzieckiem, że ustanowili dla niego rodzinę zastępczą. Niestety, wkrótce potem dziewczynka zmarła.
Kamyki w brzuchu to powieść rozpisana na dwa głosy wybrzmiewające z ust jednego bohatera – ośmioletniego chłopca i zarazem dwudziestoośmioletniego mężczyzny, patrzącego na rzeczywistość przez pryzmat swojego dzieciństwa. Rodzinny dom budzi w nim przykre wspomnienia. Jako dziecko był jednym z tych chłopaków, którzy nigdy nie płaczą, nawet jeśli mają po temu dość dobre powody. Okres jego dorastania to czas pełen tłumionego żalu, smutku, frustracji i złości. Chłopiec jest jedynakiem, lecz mimo to nie jest niczyim oczkiem w głowie. Czuje się opuszczony i osamotniony. Mówi, że jest osamotny. Nie ma dnia, żeby nie dopominał się o miłość rodziców, a każdy jej, nawet najdrobniejszy przejaw, jest dla niego wręcz na wagę złota.
Dwa okresy w moim życiu zawsze mnie zachwycają. Pierwszy, kiedy moi rodzice pozbywają się przybranych dzieci i zostajemy we troje: Mama, Tata i ja. Jakby wigilię, urodziny i zamknięte drogi włożono do jednej dużej czekoladowej kuli. (…) Drugi najbardziej zachwycający moment w moim życiu to ten, kiedy po tym jak zwymiotowałem, Mama pozwoliła mi przyjść do łóżka do siebie i do Taty. W telewizji było coś o delfinach, a my, wszyscy razem, przytulaliśmy się do siebie. „Razem” to moje ulubione słowo.
Jednak dla rodziców małego bohatera słowo razem obejmuje także cudze dzieci. Jego rodzina jest rodziną zastępczą dla chłopców, których opiekunowie znajdują się w trudnej sytuacji. W ciągu trzech lat jego matka przyjęła na wychowanie w sumie dziewięciu podopiecznych.
Zawsze jest jakiś powód, z jakiego trafia do nas kolejne przybrane dziecko. Czasami bierzemy na przechowanie dziecko, którego mama albo tata siedzą w więzieniu. Czasami któreś z rodziców jest chore albo oboje kłócą się przed sądem. Jedni rodzice są po prostu lepsi niż inni. Moja Mama mówi o sobie, że jest szczególnie dobra i właśnie dlatego bierze na wychowanie dzieci, których matki i ojcowie nie są tak dobrzy albo walczą ze sobą, chociaż głęboko w środku są dobrymi ludźmi.
Jednak chłopcu nie podoba się to, do czego zobowiązują się jego rodzice. Czuje się zepchnięty na drugi plan, niekochany. Jest zazdrosny zwłaszcza o matkę, która jest bez reszty pochłonięta opieką nad przybranymi podopiecznymi. Chcąc im zrekompensować ich trudną sytuację i brak miłości ze strony rodziców, kobieta poświęca im całą swoją uwagę. To dlatego ośmiolatek ma wrażenie, że jego własna matka traktuje go tak, jakby to on był przybranym dzieckiem.
Kiedy się pojawiają przybrane dzieci, wszystko psują. Mama i Tata strasznie się dla nich starają, a one prawie nigdy nie są grzeczne ani wdzięczne, prawie nigdy nie odwzajemniają miłości. A ja kocham Mamę i Tatę i jestem im wdzięczny, więc nie rozumiem, dlaczego po prostu nie przestaną wpuszczać do domu niemiłych ludzi. Chłopiec nie rozumie, dlaczego rodzice chcą pomagać innym dzieciom. Nie pojmuje, dlaczego to on nie jest dla nich najważniejszy. Obecność innych chłopców bardzo go stresuje, a swoje zdenerwowanie przyrównuje do stresu, jaki pojawia się przed klasówką z matematyki albo wizytą u dentysty. Ośmiolatek ma kamyki w brzuchu. Czasem węże, które wijąc się, nie pozwalają spać i sprawiają ból. Z biegiem czasu pełzające gady zaczynają przejmować kontrolę nad zachowaniem dziecka. Chłopiec zaczyna moczyć się w łóżku, nawet okaleczać. Rozpaczliwie chce zwrócić na siebie uwagę. Jednak matka nie dostrzega (a może nie chce dostrzegać) zmian jakie zachodzą w jej synu. Jego dramatyczne, niewysłowione apele o pomoc, odrzuca, uznając za niesforność i surowo każe. Nie zgadza się też, mimo nalegań ojca, aby ośmiolatek korzystał z pomocy psychologa dziecięcego. Chłopiec zostaje ze swoim bólem zupełnie sam. W końcu zaczyna on znajdować swe ujście w agresji. Ośmiolatek przestaje panować nad swoimi emocjami – staje się gwałtowny i napastliwy, momentami sadystyczny. Wytwarza swoje mroczne alter ego, które nazywa Trójwargim Macavoy’em, a które daje o sobie znać zwłaszcza wtedy, kiedy w domu zamieszkuje Robert.
Robert ma dwanaście lat, kiedy trafia pod dach rodziny zastępczej. I w niczym nie przypomina innych podopiecznych. Jest grzeczny i spokojny, dużo bardziej dojrzały. Inteligentny, błyskotliwy, o nietypowych zainteresowaniach. Chłopiec godzinami wpatruje się w chmury. Zna je wszystkie. Cirrusy, cumulusy, cumulonimbusy… Białe obłoki nie mają przed nim tajemnic. On sam także bardzo otwiera się przed przybranymi rodzicami. Robert nawiązuje z nimi bardzo bliski kontakt. Szczególnie fascynuje go Mary, którą zaczyna darzyć prawdziwie synowskim uczuciem. I podczas, gdy ona cieszy się, że Robert odnalazł się w jej domu, jej ośmioletni syn traktuje go jak najeźdźcę. Chłopiec ma poczucie, że dwunastolatek jest dla niego zagrożeniem. Że może ukraść mu matkę. To dlatego Robert szybko staje się obiektem ataków ośmiolatka. Początkowo nastolatek je bagatelizuje, jednak w miarę jak się nasilają, zaczyna na nie odpowiadać. Między chłopcami wybucha prawdziwa wojna. W końcu zachowanie ośmiolatka doprowadza do wielkiej tragedii.
Tytułowe kamyki nosi w swoich brzuchach wielu bohaterów. Nosi je chłopiec, nosi je Robert, nosi je ojciec ośmiolatka. Noszą je matki, w miejsce dzieci, które niegdyś nosiły pod sercem. Zaczynają je nosić także czytelnicy, bo debiutancka powieść Jona Bauera nie przynosi pocieszenia. Kamyki w brzuchu to poruszający, momentami wstrząsający dramat psychologiczny o tym, do czego może doprowadzić rozpaczliwe pragnienie miłości. Australijczyk nie tylko snuje swoją mroczną historię, ale stawia też pytania – o granice dobra i zła, o definicję odpowiedzialności za innych, a wreszcie o odpowiedzialność dziecka za swoje czyny. Świetnie poprowadzona fabuła, wyśmienicie skrojone sylwetki bohaterów i bardzo dobry język. Gorąco polecam.
Dziennik Literacki 2014-01-19
System Białoruś
W książce Andrzeja Poczobuta „System Białoruś” prezydent tego kraju, Aleksandr Łukaszenka, wydaje się być jednocześnie postacią groteskową i niezwykle skuteczną, śmieszną i przerażającą. Raz czytamy o człowieku nieporadnym, raz o skutecznym przywódcy, który bez pardonu rozprawia się z opozycją.
Andrzej Poczobut to dziennikarz „Gazety Wyborczej”, bloger, który pisze o Białorusi. Mieszka w Grodnie, działa w Związku Polaków na Białorusi. Za krytykę prezydenta Łukaszenki na łamach „GW” został skazany na trzy lata pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata. W 2011 nagrodzony tytułem Dziennikarza roku. Jego najnowsza książka poświęcona jest prezydentowi Łukaszence i państwu jakie stworzył podczas niemal dwudziestu lat rządów.
To ciekawe, że tuż za naszą wschodnią granicą leży państwo, w którym łamane są prawa człowieka, ograniczane są podstawowe swobody obywatelskie. Nie trzeba jechać do Afryki, nie trzeba godzin spędzonych w samolocie, wycieczek na inny kontynent, żeby na własne oczy zobaczyć kraj rządzony przez dyktatora. Wystarczy stanąć na brzegu Bugu i spojrzeć przed siebie. Odległość jest nieduża, rzut kamieniem, dosłownie.
W książce Andrzeja Poczobuta dyktator bywa absurdalnie śmieszny. Jak tu się nie uśmiechnąć, kiedy czytamy, że dumny przywódca państwa urodził się we wsi Kopyś, albo że łysiejący Łukaszenka tak się wstydził swojej łysiny, że kombinował jak koń pod górę próbując ukryć brak owłosienia.
Jednocześnie Łukaszenka to twardy polityk, furiat, ktoś kogo nie chciałoby się mieć za wroga. Człowiek, który każe zamykać w więzieniach ludzi domagających się swoich praw. Ktoś, kogo oskarża się o tortury, a nawet zabójstwa polityczne.
Książka Poczobuta jest na pewno ciekawa, ale napisana w sposób niezbyt przystępny. Przypomina raczej podręcznik do historii. Ilość informacji na jednej stronie jest tak duża, że czytelnik nie jest w stanie wszystkich ich ogarnąć, przetrawić zapamiętać. Ponadto takie szczegóły techniczne jak drobna czcionka, nieduże akapity i odległości między wierszami nie uprzyjemniają czytania.
Mimo to po książkę warto sięgnąć, bo mówi o rzeczach, które, wydawać by się mogło, zniknęły już dawno z Europy. Tymczasem one ciągle dzieją się za naszą wschodnią granicą. I zapewne jeszcze długo dziać się będą.
Andrzej Poczobut to dziennikarz „Gazety Wyborczej”, bloger, który pisze o Białorusi. Mieszka w Grodnie, działa w Związku Polaków na Białorusi. Za krytykę prezydenta Łukaszenki na łamach „GW” został skazany na trzy lata pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata. W 2011 nagrodzony tytułem Dziennikarza roku. Jego najnowsza książka poświęcona jest prezydentowi Łukaszence i państwu jakie stworzył podczas niemal dwudziestu lat rządów.
To ciekawe, że tuż za naszą wschodnią granicą leży państwo, w którym łamane są prawa człowieka, ograniczane są podstawowe swobody obywatelskie. Nie trzeba jechać do Afryki, nie trzeba godzin spędzonych w samolocie, wycieczek na inny kontynent, żeby na własne oczy zobaczyć kraj rządzony przez dyktatora. Wystarczy stanąć na brzegu Bugu i spojrzeć przed siebie. Odległość jest nieduża, rzut kamieniem, dosłownie.
W książce Andrzeja Poczobuta dyktator bywa absurdalnie śmieszny. Jak tu się nie uśmiechnąć, kiedy czytamy, że dumny przywódca państwa urodził się we wsi Kopyś, albo że łysiejący Łukaszenka tak się wstydził swojej łysiny, że kombinował jak koń pod górę próbując ukryć brak owłosienia.
Jednocześnie Łukaszenka to twardy polityk, furiat, ktoś kogo nie chciałoby się mieć za wroga. Człowiek, który każe zamykać w więzieniach ludzi domagających się swoich praw. Ktoś, kogo oskarża się o tortury, a nawet zabójstwa polityczne.
Książka Poczobuta jest na pewno ciekawa, ale napisana w sposób niezbyt przystępny. Przypomina raczej podręcznik do historii. Ilość informacji na jednej stronie jest tak duża, że czytelnik nie jest w stanie wszystkich ich ogarnąć, przetrawić zapamiętać. Ponadto takie szczegóły techniczne jak drobna czcionka, nieduże akapity i odległości między wierszami nie uprzyjemniają czytania.
Mimo to po książkę warto sięgnąć, bo mówi o rzeczach, które, wydawać by się mogło, zniknęły już dawno z Europy. Tymczasem one ciągle dzieją się za naszą wschodnią granicą. I zapewne jeszcze długo dziać się będą.
czytamrecenzuje.pl 2014-01-20
Sztuka rynkologii
WYWIAD
AK74 – Jacku – czym jest marketing? Pytam bo przeczytałem Twoją „Sztukę rynkologii” i chciałbym się dowiedzieć czy pojęcie „marketing” nie jest już passe?
Passe? Przyznaję, że dyskusja o modach na słowa, może być pasjonująca. Zobacz jak przez ostatnie lata pojawiały się modne słówka i jak szybko znikały. Jestem spokojny o pojęcie „marketing”. Istnieje w piśmiennictwie od 1560 roku. I świetnie się ma. Natomiast kluczową kwestią jest, jak je rozumiemy.
Jeśli jako zespół narzędzi i trików, które mają nasz oszukiwać i nami manipulować – to jest to myślenie błędne, acz niestety dość popularne. Ale to nie marketing oszukuje ludzi, tylko ludzie oszukują innych, używając narzędzi marketingu. Będę to powtarzał do znudzenia. Albo do końca świata i jeden dzień dłużej.
Marketing jest dziedziną wiedzy o rynku i jego mechanizmach, a w jego centrum stoją określone wartości, dla klientów, pracowników i udziałowców. W mojej ocenie w przeciągu najbliższych lat zostanie uznany za pełnoprawną dyscyplinę naukową, natomiast z racji swej interdyscyplinarności jest wiele kwestii do rozwiązania.
Nie zamieniam słowa „marketing” na „rynkologię”. Nie jest to moim celem. Zależy mi na pewnym wyróżnieniu w Polsce, ponieważ słowo „marketing” nabrało pejoratywnego znaczenia oraz używane jest często w relacjach publicznych zupełnie bez sensu. Zamiast kopać się z koniem, zaadoptowałem świetne tłumaczenie Joli Tkaczyk.
Opisuje to dość precyzyjnie w książce. „Sztuka Rynkologii” jest bardzo silnie skierowana do polskiego czytelnika, opiera się na naszej historii i przykładach z rynku oraz mentalności Polaków.
AK74 – Zacząłem czytać „Sztukę rynkologii” i już na samym jej początku potwornie spodobała mi się opowieść o rysowaniu zajączka, który został królem Facebooka. Rozumiem, że to autentyk?
Oczywiście, że prawie autentyk :)) Domi jest moją córką, dziś już dorosłą i uwielbiała malować w paintbrushu w zasadzie od dziecka. Ale na początku lat dziewięćdziesiątych Facebooka jeszcze nie było. Jaś czyli Jan Zając to autentyczna postać i szef Sotrendera, podobnie jak Michał Sadowski i Brand24.
Natomiast każdy kto choć odrobinę doświadczył siły mediów społecznościowych, wie że takie scenariusze są realne i się dzieją. Może jeszcze nie na taką skalę, ale przykładów w których jakiś lokalny projekt staje się hitem internetu lub zostaje skomercjalizowany jest coraz więcej.
Tego nigdy w historii gospodarczej świata wcześniej nie było – możliwość błyskawicznego i prawie darmowego przekazywania informacji w formie viralowej poprzez social media.
AK74 – Faktycznie przedstawiasz się nie znającym Ciebie ludziom per „rynkolog” a nie osoba zajmując się marketingiem? To lekkie wariactwo :)
Jestem wariatem pozytywnym :) „Rynkologia” jest słowem wymyślonym przez znajomych dr Joli Tkaczyk z Akademii Leona Koźmińskiego, a sama Jola jest Matką Chrzestną Rynkologii w związku z tym:) Poszukiwano sposobu na spolszczenie pojęcia „marketingu”, które nabrało rzeczywiście pejoratywnego znaczenia.
„Jestem Rynkologiem” doskonale działa kiedy się przedstawiasz albo prezentujesz, ponieważ w zasadzie nikt tego słowa nie zna. Końcówka „-log” wskazuje jeszcze na lekko medyczne pochodzenie, może „psycholog rynku” byłby ciekawy:)) W każdy razie wzbudzasz zainteresowanie w dużym stopniu.
Dziś kiedy mówisz, że „zajmujesz się marketingiem” możesz spotkać się z milionem skojarzeń. O nich jak i własnych doświadczeniach w tym względzie piszę w „Sztuce Rynkologii”. Jak to działa w klubach na płeć przeciwną, nie sprawdzałem, ale jakby ktoś chciał eksperymentować to dajcie znać :)
AK74 – W książce w wielu miejscach piszesz, że marketingu nie wymyślił Kotler tylko jako idea był on (marketing) obecny już grubo ponad 450 lat. Dlaczego akurat upierasz się przy takiej dacie?
To nie ja, to Pan Słownik Etymologiczny :) Określa kiedy słowo „marketing” pojawiło się w piśmiennictwie i skąd sie wzięło. Chciałbym dotrzeć do pierwszej pozycji książkowej, w której go użyto – ciekaw jestem w jakim kontekście.
Natomiast procesy marketingowe istnieją od zarania dziejów, od czasów kiedy można było mówić o konkurencji, rywalizacji rynkowej. Czyli wspomniana w książce białogłowa i dwóch myśliwych z pięknymi skórami mamuta. Natomiast nie używano „marketingu” jako pojęcia, co nie przeszkadzało nikomu przez tysiące lat doskonalić zasad konkurowania ze sobą w walce o klienta.
Owa „konkurencyjność” jest istotą rozumienia marketingu.
O prof. Kotlerze w tym kontekście wypowiadam się odrobinę humorystycznie, ponieważ niektórzy znają jedynie jego podręcznik i wyłącznie to nazwisko. Uznając czasami, że to właśnie on pewnie wymyślił marketing i ów właśnie się kończy. To akurat jest trochę zabawne, ponieważ wiedza o rynku była przed i będzie po.
Natomiast prof. Kotler jest człowiekiem-instytucją i świetnym akademikiem, którego podręcznik od 1967r. jest podstawowym dla tej dziedziny wiedzy na świecie. To długo i jest jak „Biologia” Villego, „Historia sztuki” Karola Estraichera czy „Sztuka kochania” Michaliny Wisłockiej :) Choć ta ostatnia nie jest podręcznikiem :)
Natomiast z mojego punktu widzenia „Marketing” Kotlera powinien być pozycją obowiązkową od drugiego roku studiów marketingu. Na pierwszym warto byłoby czytać lekturę typu Seth Godin, Al i Laura Ries, czy mnóstwo współczesnych materiałów np. z MarketingProfs.
Zrozumienie bowiem relacji wynikających z treści podręcznika może być trudne, bez wiedzy jak funkcjonuje rynek. Dlatego zawsze polecam poznanie procesów marketingu i sprzedaży małej firmy, a dopiero potem wejście w strukturalny, ale dla wielu hermetyczny, obszar wiedzy akademickiej.
Stąd bowiem wynika częste przekonanie „to teoria” bo ktoś nigdy nie rozumiał podstawowych procesów rynkowych. Choćby prostego faktu, że w kapitalizmie każdy żyje ze sprzedawania czegoś. Urzędnicy czy wielu pracowników nadal zupełnie tego nie rozumie, na dodatek wciąż święcie wierząc, że pieniądze na ich pensję biorą się z cudownej dziury w ścianie.
AK74 – Każda firma powinna opowiadać o swoim produkcie zamiast go reklamować. Firma powinna być blisko prosumentom (bo jak wiemy konsumenci umarli i zastąpili ich aktywni, twórczy prosumenci). Powinna być obecna w różnych kanałach – na pewno w mediach społecznościowych. Wszystko pięknie.
A teraz przenosimy się do dużego polskiego miasta i widzimy ogromny billboard ze „stock’ową” pięknością, który wali nas po oczach seksualnym podtekstem a potem (koniecznie!) dopiskiem „u nas najtaniej!”…
Tak, to jest dołujące. Mamy za sobą 23 lata gospodarki wolnorynkowej, a nie powstały lokalne szkoły rzemiosła reklamowego, mali przedsiębiorcy nadal nie rozumieją jak ważna jest identyfikacja firmy oraz uprawią trochę pszenno-buraczany marketing na ulicach.
Polak zna się na wszystkim w tym na marketingu. Ostatnio ze studentami robiliśmy ćwiczenia – mieli zrobić stronę www, fanpage na Facebooku i zaangażować fanów, Twitter, film reklamowy, folder. Większość była zaskoczona, że to nie takie proste. Wymaga poświęcenia odrobiny czasu oraz określonych umiejętności. Reklama w przestrzeni publicznej to jeszcze inna sfera.
Pod warunkiem, że nie niszczy estetycznie otoczenia. Pomysł na reklamę, owo utarte „szczucie cycem” to chęć silnego zaistnienia na rynku, kontrowersji która przyciągnie uwagę. Czy ona jest efektywna? Dyskusyjna sprawa, zobacz jak ostatnio Ryannair „zgrzeczniał”. Wydaje się, że strategia szokowania i prowokacji przez Michaela O’Leary’ego musiała ulec modyfikacji.
Sfera marketing services potrzebuje po prostu jak dżdżu zwykłych rzemieślników-profesjonalistów, a oni nie rodzą się w kapuście. Dotykamy tym samym systemu kształcenia zawodowego, kadry, sprzętu itp. Jeszcze inna kwestia to podejście firm to kreacji reklamowej – „najlepiej za darmo bo płacimy za nośniki”.
To wręcz patologia bo w reklamie owa kreacja decyduje o wszystkim. Natomiast Twój przykład dotyczy typowej amatorszczyzny czyli chęć przekucia często koszarowego dowcipu czy gry słów na przekaz reklamowy. Jestem bardzo za prowokacją w reklamie, ale nie w tak prymitywny sposób.
AK74 – Od wielu lat prowadzisz bloga o marketingu (może czas zmienić jego nazwę?:) za którego w zeszłym roku otrzymałeś nagrodę z rąk niżej podpisanego na gali Bloga Roku Onetu. W „Sztuce rynkologii” wielokrotnie odwołujesz się do swoich sieciowych zapisków. Czy i jak prowadzenie bloga zmieniło Twoje życie – stałeś się bardziej znany, dostrzegalny, czytany? Środowisko Cię bardziej polubiło? Dostajesz więcej zaproszeń na wykłady?
Nie planuję zmiany nazwy, moi Czytelnicy wiedzą czego spodziewać się na blogu choć bywa, że ich zaskakuję. Zapiski z bloga służą w książce do wyjaśnienia lub ilustracji kwestii, które poruszam. Nie było sensu pisać o czymś dwa razy:) Czy blog i nagroda zmieniła moje życie?
Fakt, pojawiło się wiele zaproszeń wykładowych, szkoleniowych czy sponsorskich. Nagroda Onetu przynosi moim zdaniem dwie zasadnicze korzyści. Po pierwsze, przechodzisz swoistą selekcję. Etap głosowania SMSowego jest naprawdę silnym filtrem. Swoistym „testem lojalności” Twoich fanów. Od zachwytów na fejsie nad blogiem i lajków do chęci wysłania SMSa naprawdę długa droga.
Moim celem było wejście do półfinałowej dziesiątki. Udało się, a Twój wybór był dla mnie miłym zaskoczeniem. Druga korzyść, to uwiarygodnienie tego co i jak piszesz. Zaczynasz rozmawiać z ludźmi i oni rozumieją Twoje zasady czy intencje, bo wiedzą, że nie chcesz im opowiadać bajek. Temu służą blogi eksperckie – potwierdzaniu i weryfikacji wiarygodności określonych tez.
Dla mnie te dwa elementy są najważniejsze w kontekście blogowania. Aspekt komercyjny, w sensie „darów losu” nigdy nie był dla mnie priorytetowy. Choć bedę chciał pracować z paroma markami wyłącznie projektowo. Ale to też kwestia czasu, po prostu zawodowo jestem zaangażowany w rożne projekty, kończę doktorat, piszę „Sztukę Innowacji”, jest tego trochę.
Dostałem bardzo wiele słów sympatii od najróżniejszych ludzi, studentów, pracowników marketingu, dla których wiele moich obserwacji to czasem proza życia. Mam satysfakcję, że treści które wrzucam są dla nich źródłem inspiracji czy zmian jakie podejmują. Marketing jest naprawdę bardzo złożoną dziedziną, do której na dodatek nie da się precyzyjnie przyłożyć linijki.
AK74 – Dużo w książce piszesz o Polsce i polskim marketingu. Czasami mniej a czasami bardziej się naśmiewasz z pracowników firm i korporacji z uporem maniaka próbujących do jednego wora z napisem „marketing” wrzucić wszystko co się dzieje a propos ich marki. Jaki jest polski marketing według Jacka Kotarbińskiego?
Po pierwsze, używa się narzędzi marketingu do niezbyt uczciwych celów i próbuje ma wszelkie sposoby manipulować klientem. Natomiast często mylona jest manipulacja i wywieranie wpływu, nazwałem to „syndromem metki”. Uczciwość wobec klienta to podstawowa cecha każdego biznesu. Korporacje czasem o tym zapominają, bo nie widzą człowieka tylko rekord w bazie danych i wykres giełdowy.
Ściema w biznesie dobrze się miała gdy nie było internetu i mediów społecznościowych. Dziś ten stan się zmienia. Coraz więcej klientów oczekuje transparentności. Wiedzy nie tylko o wytwarzaniu produktu, ale i np. naruszaniu praw pracowników.
Zauważ, że dziś malutka grupa ludzi w internecie może marce zrobić przysłowiową „jesień średniowiecza” jeśli ma dowody na jej nieuczciwość wobec klientów. Ten proces będzie postępował, ściema po prostu dla firm staje się całkowicie nieopłacalna. A jeśli jakaś marka nas oszuka, to rezygnujemy z jej wartości, mając do wyboru konkurencyjne oferty.
Firmy, które tworzą swoje oferty z założeniem, że dziś przekręt nie wyjdzie na jaw, strzelają sobie w stopę.
Polski marketing nie jest wystarczająco rzetelny – wystarczy wyjść na ulicę. Rzetelność to kwestia rzemiosła – szkoły, zdolności, umiejętności, praktyki. Ta cecha jest weryfikowana przez rynek. Nie chcę grafika z milionem papierków po ukończeniu miliona kursów tylko gościa, który potrafi zrobić fajną propozycję reklamową.
Cóż z tego, że ktoś ma za sobą ASP, skoro nie potrafi stworzyć systemu identyfikacji. Artysta nie definiuje profesjonalisty. Tym bardziej, że ASP nie jest uczelnią rzemiosła reklamowego. Nie szukam gościa, któremu muszę palcem pokazywać jak ma projektować, ale który rozwiąże konkretny problem.
Zmorą np. agencji reklamowych jest marketer, który nie oczekuje kreatywności czy wymiany pomysłów, a realizacji własnych koncepcji, często pokracznych, dziwacznych, będący owocem „genialnej” myśli prezesa. Który oczywiście najlepiej się zna na marketingu.
Polski marketing nie jest też wystarczająco profesjonalny. Profesjonalizm to chęć rozwoju. Definiuję ją w koncepcji „sierżantów marketingu” czy 22 kompetencjach marketera. W działach marketingu pracują najróżniejsi ludzie, zarówno pasjonaci jak i przypadkowi, dla których ta praca jest taka sama jak każda inna.
A marketer to obserwator, rynek nie pracuje dziś od 8 do 16. Widać to w mediach społecznosciowych. Z kolei na stanowiskach „specjalista ds. marketingu” pojawiają się ludzie całkowicie przypadkowi, albo „z klucza”. Zosia jest siostrzenicą szwagra Zenka, nic nie umie to dajmy ją do promocji.
Takie myślenie zabija konkurencyjność. Szef marketingu z kolei, podlegając szefowi sprzedaży nie ma zbyt wiele do powiedzenia, poza tworzeniem narzędzi wspierających sprzedaż. Przez 23 lata kręgosłup marketingu w Polsce ulegał przeraźliwemu wykoślawianiu. Mam nadzieję, że „Sztuka Rynkologii” trochę podziała jak chiropraktyka. Inaczej pogrążać się będziemy w oparach absurdu.
AK74 – Raczej pozytywnie odnosisz się do mediów społecznościowych, marketingu online i nowych form zdobywania uwagi klientów. Z czego to wynika?
Media społecznosciowe są swoistym głośnikiem naszej demokracji. Fakt, że często skrzeczącym, złośliwym, głupim czy ulegającym taniemu poklaskowi. Ale specyficznym. Posłużę się dowcipem:
Pan Bucek stworzył media społecznościowe na świecie i poinformował o tym fakcie Agencję, Marketera i Prezesa.
Agencja: – Huraa! Mamy nowa tubę do reklamowania produktów!
Marketer: – Huraa! Nareszcie możemy gadać z naszymi klientami!
Prezes: – O, kur …ka wodna. Teraz powiedzą, co o nas myślą.
To definiuje różne podejścia do social media. One zresztą są tylko narzędziem. Kwestia do czego je wykorzystamy. Tego procesu nie da się zatrzymać, mało która firma (np. Apple) będzie mogła pozwolić sobie na swoistą hermetyczność.
Ale jak będziesz chciał iść do knajpy, to najpierw poszukasz opinii. Zobacz co się dzieje w przypadku filmów – „drogi fejsbuczku, czy warto iść na to i to” :)) Ale z rekomendacjami trzeba uważać. Jeśli polecimy znajomemu restaurację, z której nie będzie zadowolony (a jak wiadomo to bardzo delikatna kwestia) to cała wściekłość zostanie wyładowana … na nas.
Poza tym dla dzisiejszych nastolatków, sieć i media społecznościowe są naturalnym ekosystemem informacji. Może będziemy zmieniać „konie pociągowe” społeczności (amerykańskie nastolatki odpływają z Facebooka, zasilając Instagram), może będą się one profesjonalizować, ale nie przestaną na nas wpływać i komentować otaczającego świata.
Marketerzy, którzy tego nie rozumieją, stoją na peronie, a przed nosem pędzi im pociąg z napisem „rozwój”. Z social media jest też trochę jak z budowaniem reputacji, ten proces trwa i nie da się go kupić wielkimi kampaniami reklamowymi.
Dla brand managerów budujących pozycję marek w mediach społecznościowych to poważne wyzwanie. Dla mnie społeczności internetowe były zawsze czymś naturalnym, tak jak kiedyś listy dyskusyjne.
AK74 – Czytanie Kotlera w 2014 roku ma jeszcze sens? Rynek i rzeczywistość nie odbiegły już od znacząco od teorii opisywanych w podręczniku akademickim?
Ujmę to tak, są zasadniczo trzy rodzaje literatury biznesowej: podręczniki, poradniki i biografie/wspomnienia. Każda z nich to trochę inna bajka. Biografie czy wspomnienia można pominąć, bo to jasna sprawa. Przejdźmy do poradników.
Może napisać je każdy, jak chce i kiedy chce. Uginają się od nich półki. „Jak zarobić milion w weekend?”, „10 sposobów na sprzedaż”, „Jak kłapać dziobem efektywnie?” i tym podobnie. Za treść odpowiada autor i on się broni czy tłumaczy. Sfera inbound marketingu jest dziś na świecie nasycana olbrzymią ilością literatury poradnikowej w wymiarze elektronicznym – wystarczy na Twitterze wrzucić #marketing albo #CMO. Zatrzęsienie.
Najgorzej, że nie ma tutaj weryfikacji i np. jedziesz na konferencję, gdzie lansuje się jakaś agencja social media, która na potwierdzenie swojej tezy wyciąga jakieś dziwne badania. I wszyscy potakują głową, bo uważają że jak amerykańskie badanie to łaaał…
To nadal niestety działa. Dlatego w sferze poradników warto wiedzieć kto jest dobry: Seth Godin czy Al i Laura Ries to autorzy światowych bestsellerów w tym obszarze.
Podręcznik to zupełnie inna sfera. To po pierwsze naukowy język, który bywa hermetyczny (wymagając znajomości słownictwa branżowego), budowanie definicji i pojęć, wiarygodność źródeł, recenzowanie. Nuda panie, totalna nuda :) Dlatego np. porównywanie Kotlera i Godina jest nieporozumieniem.
Ale „Marketing Management” jest abecadłem marketingu od 1967r. To podstawowy podręcznik i tak go należy traktować. I kwestia zasadnicza, podręczniki ze względu na proces ich powstawania, są zawsze do tyłu jeśli chodzi np. o branżowe nowinki czy przykłady. W nauczaniu biznesu, najpierw biznes coś robi, a potem nauka to weryfikuje i opisuje.
Czytanie Kotlera i korzystanie podręczników ma sens. Nie chciałbym korzystać usług stomatologa, który będzie mnie leczyć „intuicyjnie i na czuja”. Jeździć po moście zaprojektowanym przez inżyniera bez wiedzy o mechanice. Ale ani podręcznik, ani poradnik nie jest receptariuszem złotych procesów czy porad na sukces.
To jest jak Yeti, wszyscy gadają, że jest, ale nikt nie widział. Natomiast w Polsce nauka i doskonalenie z zakresu marketingu wymaga poważnych modyfikacji i piszę o tym w książce z punktu widzenia praktyka.
AK74 – Nie jestem marketerem ani rynkologiem ale jestem pewien, że „Sztuka rynkologii” stanie się hitem i powędruje wysoko w zestawieniach sprzedaży. Szykujesz się na część druga? Będziesz budował swoją rozpoznawalność jako „autor poczytnych książek biznesowych”? W USA można na tym sporo zarobić.
Napisałem tę książkę bo moment wydał się odpowiedni. Mentalnie pisałem ją wiele lat, ale fizycznie zacząłem od bloga. Chciałem wiedzieć czy mój sposób postrzegania relacji rynkowych i ich opisywania jest atrakcyjny dla czytelnika. Powstanie książki było naturalną konsekwencją.
Będę na pewno rozwijać wiedzę o polskich przypadkach rynkologicznych, zapraszam też na fanpage facebook.com/sztukarynkologii gdzie wrzucam ciekawostki dotyczące książki, stworzyłem przestrzeń do dyskusji i poluję na ciekawe przykłady tworzenia rynków przez Polaków. Tak, chciałbym pisać o biznesie właśnie w kontekście rynkowym. Pasjonujące są historie polskich firm w okresie międzywojennym. A rynek USA? Super wyzwanie.
Marzy mi się napisanie dwóch książek po angielsku. Pierwsza o tym jak polskie firmy broniły się przez amerykańskimi np. Allegro vs. Ebay, a druga to rozpisanie historii marki WOŚP. Na zagranicznych rynkach wiedza o polskich doświadczeniach szczególnie w sferze akademickiej jest bardzo słaba.
Świat biznesu zdominowany jest przez amerykański punkt widzenia, który nie zawsze się sprawdza w lokalnych warunkach.
A co do Ciebie to jak tak sobie patrzę to jesteś zarówno marketerem jak i rynkologiem. Ten nos rynkowy, te oczy innowacyjne :)) Ależ tak, jako właściciel firmy jesteś i jednym i drugim. To właściciele firm decydują o tym jak ich firma będzie działać na rynku.
A ile jest w Polsce właścicieli firm? Dodaj do nich pracowników marketingu, pracowników sektora marketing services, studentów marketingu, wykładowców i ludzi ,którzy trochę się nim interesują. To spora grupa i do nich kieruję „Sztukę Rynkologii”. Do Ciebie też, dlatego zapraszam do poczytania.
AK74 – Jacku – czym jest marketing? Pytam bo przeczytałem Twoją „Sztukę rynkologii” i chciałbym się dowiedzieć czy pojęcie „marketing” nie jest już passe?
Passe? Przyznaję, że dyskusja o modach na słowa, może być pasjonująca. Zobacz jak przez ostatnie lata pojawiały się modne słówka i jak szybko znikały. Jestem spokojny o pojęcie „marketing”. Istnieje w piśmiennictwie od 1560 roku. I świetnie się ma. Natomiast kluczową kwestią jest, jak je rozumiemy.
Jeśli jako zespół narzędzi i trików, które mają nasz oszukiwać i nami manipulować – to jest to myślenie błędne, acz niestety dość popularne. Ale to nie marketing oszukuje ludzi, tylko ludzie oszukują innych, używając narzędzi marketingu. Będę to powtarzał do znudzenia. Albo do końca świata i jeden dzień dłużej.
Marketing jest dziedziną wiedzy o rynku i jego mechanizmach, a w jego centrum stoją określone wartości, dla klientów, pracowników i udziałowców. W mojej ocenie w przeciągu najbliższych lat zostanie uznany za pełnoprawną dyscyplinę naukową, natomiast z racji swej interdyscyplinarności jest wiele kwestii do rozwiązania.
Nie zamieniam słowa „marketing” na „rynkologię”. Nie jest to moim celem. Zależy mi na pewnym wyróżnieniu w Polsce, ponieważ słowo „marketing” nabrało pejoratywnego znaczenia oraz używane jest często w relacjach publicznych zupełnie bez sensu. Zamiast kopać się z koniem, zaadoptowałem świetne tłumaczenie Joli Tkaczyk.
Opisuje to dość precyzyjnie w książce. „Sztuka Rynkologii” jest bardzo silnie skierowana do polskiego czytelnika, opiera się na naszej historii i przykładach z rynku oraz mentalności Polaków.
AK74 – Zacząłem czytać „Sztukę rynkologii” i już na samym jej początku potwornie spodobała mi się opowieść o rysowaniu zajączka, który został królem Facebooka. Rozumiem, że to autentyk?
Oczywiście, że prawie autentyk :)) Domi jest moją córką, dziś już dorosłą i uwielbiała malować w paintbrushu w zasadzie od dziecka. Ale na początku lat dziewięćdziesiątych Facebooka jeszcze nie było. Jaś czyli Jan Zając to autentyczna postać i szef Sotrendera, podobnie jak Michał Sadowski i Brand24.
Natomiast każdy kto choć odrobinę doświadczył siły mediów społecznościowych, wie że takie scenariusze są realne i się dzieją. Może jeszcze nie na taką skalę, ale przykładów w których jakiś lokalny projekt staje się hitem internetu lub zostaje skomercjalizowany jest coraz więcej.
Tego nigdy w historii gospodarczej świata wcześniej nie było – możliwość błyskawicznego i prawie darmowego przekazywania informacji w formie viralowej poprzez social media.
AK74 – Faktycznie przedstawiasz się nie znającym Ciebie ludziom per „rynkolog” a nie osoba zajmując się marketingiem? To lekkie wariactwo :)
Jestem wariatem pozytywnym :) „Rynkologia” jest słowem wymyślonym przez znajomych dr Joli Tkaczyk z Akademii Leona Koźmińskiego, a sama Jola jest Matką Chrzestną Rynkologii w związku z tym:) Poszukiwano sposobu na spolszczenie pojęcia „marketingu”, które nabrało rzeczywiście pejoratywnego znaczenia.
„Jestem Rynkologiem” doskonale działa kiedy się przedstawiasz albo prezentujesz, ponieważ w zasadzie nikt tego słowa nie zna. Końcówka „-log” wskazuje jeszcze na lekko medyczne pochodzenie, może „psycholog rynku” byłby ciekawy:)) W każdy razie wzbudzasz zainteresowanie w dużym stopniu.
Dziś kiedy mówisz, że „zajmujesz się marketingiem” możesz spotkać się z milionem skojarzeń. O nich jak i własnych doświadczeniach w tym względzie piszę w „Sztuce Rynkologii”. Jak to działa w klubach na płeć przeciwną, nie sprawdzałem, ale jakby ktoś chciał eksperymentować to dajcie znać :)
AK74 – W książce w wielu miejscach piszesz, że marketingu nie wymyślił Kotler tylko jako idea był on (marketing) obecny już grubo ponad 450 lat. Dlaczego akurat upierasz się przy takiej dacie?
To nie ja, to Pan Słownik Etymologiczny :) Określa kiedy słowo „marketing” pojawiło się w piśmiennictwie i skąd sie wzięło. Chciałbym dotrzeć do pierwszej pozycji książkowej, w której go użyto – ciekaw jestem w jakim kontekście.
Natomiast procesy marketingowe istnieją od zarania dziejów, od czasów kiedy można było mówić o konkurencji, rywalizacji rynkowej. Czyli wspomniana w książce białogłowa i dwóch myśliwych z pięknymi skórami mamuta. Natomiast nie używano „marketingu” jako pojęcia, co nie przeszkadzało nikomu przez tysiące lat doskonalić zasad konkurowania ze sobą w walce o klienta.
Owa „konkurencyjność” jest istotą rozumienia marketingu.
O prof. Kotlerze w tym kontekście wypowiadam się odrobinę humorystycznie, ponieważ niektórzy znają jedynie jego podręcznik i wyłącznie to nazwisko. Uznając czasami, że to właśnie on pewnie wymyślił marketing i ów właśnie się kończy. To akurat jest trochę zabawne, ponieważ wiedza o rynku była przed i będzie po.
Natomiast prof. Kotler jest człowiekiem-instytucją i świetnym akademikiem, którego podręcznik od 1967r. jest podstawowym dla tej dziedziny wiedzy na świecie. To długo i jest jak „Biologia” Villego, „Historia sztuki” Karola Estraichera czy „Sztuka kochania” Michaliny Wisłockiej :) Choć ta ostatnia nie jest podręcznikiem :)
Natomiast z mojego punktu widzenia „Marketing” Kotlera powinien być pozycją obowiązkową od drugiego roku studiów marketingu. Na pierwszym warto byłoby czytać lekturę typu Seth Godin, Al i Laura Ries, czy mnóstwo współczesnych materiałów np. z MarketingProfs.
Zrozumienie bowiem relacji wynikających z treści podręcznika może być trudne, bez wiedzy jak funkcjonuje rynek. Dlatego zawsze polecam poznanie procesów marketingu i sprzedaży małej firmy, a dopiero potem wejście w strukturalny, ale dla wielu hermetyczny, obszar wiedzy akademickiej.
Stąd bowiem wynika częste przekonanie „to teoria” bo ktoś nigdy nie rozumiał podstawowych procesów rynkowych. Choćby prostego faktu, że w kapitalizmie każdy żyje ze sprzedawania czegoś. Urzędnicy czy wielu pracowników nadal zupełnie tego nie rozumie, na dodatek wciąż święcie wierząc, że pieniądze na ich pensję biorą się z cudownej dziury w ścianie.
AK74 – Każda firma powinna opowiadać o swoim produkcie zamiast go reklamować. Firma powinna być blisko prosumentom (bo jak wiemy konsumenci umarli i zastąpili ich aktywni, twórczy prosumenci). Powinna być obecna w różnych kanałach – na pewno w mediach społecznościowych. Wszystko pięknie.
A teraz przenosimy się do dużego polskiego miasta i widzimy ogromny billboard ze „stock’ową” pięknością, który wali nas po oczach seksualnym podtekstem a potem (koniecznie!) dopiskiem „u nas najtaniej!”…
Tak, to jest dołujące. Mamy za sobą 23 lata gospodarki wolnorynkowej, a nie powstały lokalne szkoły rzemiosła reklamowego, mali przedsiębiorcy nadal nie rozumieją jak ważna jest identyfikacja firmy oraz uprawią trochę pszenno-buraczany marketing na ulicach.
Polak zna się na wszystkim w tym na marketingu. Ostatnio ze studentami robiliśmy ćwiczenia – mieli zrobić stronę www, fanpage na Facebooku i zaangażować fanów, Twitter, film reklamowy, folder. Większość była zaskoczona, że to nie takie proste. Wymaga poświęcenia odrobiny czasu oraz określonych umiejętności. Reklama w przestrzeni publicznej to jeszcze inna sfera.
Pod warunkiem, że nie niszczy estetycznie otoczenia. Pomysł na reklamę, owo utarte „szczucie cycem” to chęć silnego zaistnienia na rynku, kontrowersji która przyciągnie uwagę. Czy ona jest efektywna? Dyskusyjna sprawa, zobacz jak ostatnio Ryannair „zgrzeczniał”. Wydaje się, że strategia szokowania i prowokacji przez Michaela O’Leary’ego musiała ulec modyfikacji.
Sfera marketing services potrzebuje po prostu jak dżdżu zwykłych rzemieślników-profesjonalistów, a oni nie rodzą się w kapuście. Dotykamy tym samym systemu kształcenia zawodowego, kadry, sprzętu itp. Jeszcze inna kwestia to podejście firm to kreacji reklamowej – „najlepiej za darmo bo płacimy za nośniki”.
To wręcz patologia bo w reklamie owa kreacja decyduje o wszystkim. Natomiast Twój przykład dotyczy typowej amatorszczyzny czyli chęć przekucia często koszarowego dowcipu czy gry słów na przekaz reklamowy. Jestem bardzo za prowokacją w reklamie, ale nie w tak prymitywny sposób.
AK74 – Od wielu lat prowadzisz bloga o marketingu (może czas zmienić jego nazwę?:) za którego w zeszłym roku otrzymałeś nagrodę z rąk niżej podpisanego na gali Bloga Roku Onetu. W „Sztuce rynkologii” wielokrotnie odwołujesz się do swoich sieciowych zapisków. Czy i jak prowadzenie bloga zmieniło Twoje życie – stałeś się bardziej znany, dostrzegalny, czytany? Środowisko Cię bardziej polubiło? Dostajesz więcej zaproszeń na wykłady?
Nie planuję zmiany nazwy, moi Czytelnicy wiedzą czego spodziewać się na blogu choć bywa, że ich zaskakuję. Zapiski z bloga służą w książce do wyjaśnienia lub ilustracji kwestii, które poruszam. Nie było sensu pisać o czymś dwa razy:) Czy blog i nagroda zmieniła moje życie?
Fakt, pojawiło się wiele zaproszeń wykładowych, szkoleniowych czy sponsorskich. Nagroda Onetu przynosi moim zdaniem dwie zasadnicze korzyści. Po pierwsze, przechodzisz swoistą selekcję. Etap głosowania SMSowego jest naprawdę silnym filtrem. Swoistym „testem lojalności” Twoich fanów. Od zachwytów na fejsie nad blogiem i lajków do chęci wysłania SMSa naprawdę długa droga.
Moim celem było wejście do półfinałowej dziesiątki. Udało się, a Twój wybór był dla mnie miłym zaskoczeniem. Druga korzyść, to uwiarygodnienie tego co i jak piszesz. Zaczynasz rozmawiać z ludźmi i oni rozumieją Twoje zasady czy intencje, bo wiedzą, że nie chcesz im opowiadać bajek. Temu służą blogi eksperckie – potwierdzaniu i weryfikacji wiarygodności określonych tez.
Dla mnie te dwa elementy są najważniejsze w kontekście blogowania. Aspekt komercyjny, w sensie „darów losu” nigdy nie był dla mnie priorytetowy. Choć bedę chciał pracować z paroma markami wyłącznie projektowo. Ale to też kwestia czasu, po prostu zawodowo jestem zaangażowany w rożne projekty, kończę doktorat, piszę „Sztukę Innowacji”, jest tego trochę.
Dostałem bardzo wiele słów sympatii od najróżniejszych ludzi, studentów, pracowników marketingu, dla których wiele moich obserwacji to czasem proza życia. Mam satysfakcję, że treści które wrzucam są dla nich źródłem inspiracji czy zmian jakie podejmują. Marketing jest naprawdę bardzo złożoną dziedziną, do której na dodatek nie da się precyzyjnie przyłożyć linijki.
AK74 – Dużo w książce piszesz o Polsce i polskim marketingu. Czasami mniej a czasami bardziej się naśmiewasz z pracowników firm i korporacji z uporem maniaka próbujących do jednego wora z napisem „marketing” wrzucić wszystko co się dzieje a propos ich marki. Jaki jest polski marketing według Jacka Kotarbińskiego?
Po pierwsze, używa się narzędzi marketingu do niezbyt uczciwych celów i próbuje ma wszelkie sposoby manipulować klientem. Natomiast często mylona jest manipulacja i wywieranie wpływu, nazwałem to „syndromem metki”. Uczciwość wobec klienta to podstawowa cecha każdego biznesu. Korporacje czasem o tym zapominają, bo nie widzą człowieka tylko rekord w bazie danych i wykres giełdowy.
Ściema w biznesie dobrze się miała gdy nie było internetu i mediów społecznościowych. Dziś ten stan się zmienia. Coraz więcej klientów oczekuje transparentności. Wiedzy nie tylko o wytwarzaniu produktu, ale i np. naruszaniu praw pracowników.
Zauważ, że dziś malutka grupa ludzi w internecie może marce zrobić przysłowiową „jesień średniowiecza” jeśli ma dowody na jej nieuczciwość wobec klientów. Ten proces będzie postępował, ściema po prostu dla firm staje się całkowicie nieopłacalna. A jeśli jakaś marka nas oszuka, to rezygnujemy z jej wartości, mając do wyboru konkurencyjne oferty.
Firmy, które tworzą swoje oferty z założeniem, że dziś przekręt nie wyjdzie na jaw, strzelają sobie w stopę.
Polski marketing nie jest wystarczająco rzetelny – wystarczy wyjść na ulicę. Rzetelność to kwestia rzemiosła – szkoły, zdolności, umiejętności, praktyki. Ta cecha jest weryfikowana przez rynek. Nie chcę grafika z milionem papierków po ukończeniu miliona kursów tylko gościa, który potrafi zrobić fajną propozycję reklamową.
Cóż z tego, że ktoś ma za sobą ASP, skoro nie potrafi stworzyć systemu identyfikacji. Artysta nie definiuje profesjonalisty. Tym bardziej, że ASP nie jest uczelnią rzemiosła reklamowego. Nie szukam gościa, któremu muszę palcem pokazywać jak ma projektować, ale który rozwiąże konkretny problem.
Zmorą np. agencji reklamowych jest marketer, który nie oczekuje kreatywności czy wymiany pomysłów, a realizacji własnych koncepcji, często pokracznych, dziwacznych, będący owocem „genialnej” myśli prezesa. Który oczywiście najlepiej się zna na marketingu.
Polski marketing nie jest też wystarczająco profesjonalny. Profesjonalizm to chęć rozwoju. Definiuję ją w koncepcji „sierżantów marketingu” czy 22 kompetencjach marketera. W działach marketingu pracują najróżniejsi ludzie, zarówno pasjonaci jak i przypadkowi, dla których ta praca jest taka sama jak każda inna.
A marketer to obserwator, rynek nie pracuje dziś od 8 do 16. Widać to w mediach społecznosciowych. Z kolei na stanowiskach „specjalista ds. marketingu” pojawiają się ludzie całkowicie przypadkowi, albo „z klucza”. Zosia jest siostrzenicą szwagra Zenka, nic nie umie to dajmy ją do promocji.
Takie myślenie zabija konkurencyjność. Szef marketingu z kolei, podlegając szefowi sprzedaży nie ma zbyt wiele do powiedzenia, poza tworzeniem narzędzi wspierających sprzedaż. Przez 23 lata kręgosłup marketingu w Polsce ulegał przeraźliwemu wykoślawianiu. Mam nadzieję, że „Sztuka Rynkologii” trochę podziała jak chiropraktyka. Inaczej pogrążać się będziemy w oparach absurdu.
AK74 – Raczej pozytywnie odnosisz się do mediów społecznościowych, marketingu online i nowych form zdobywania uwagi klientów. Z czego to wynika?
Media społecznosciowe są swoistym głośnikiem naszej demokracji. Fakt, że często skrzeczącym, złośliwym, głupim czy ulegającym taniemu poklaskowi. Ale specyficznym. Posłużę się dowcipem:
Pan Bucek stworzył media społecznościowe na świecie i poinformował o tym fakcie Agencję, Marketera i Prezesa.
Agencja: – Huraa! Mamy nowa tubę do reklamowania produktów!
Marketer: – Huraa! Nareszcie możemy gadać z naszymi klientami!
Prezes: – O, kur …ka wodna. Teraz powiedzą, co o nas myślą.
To definiuje różne podejścia do social media. One zresztą są tylko narzędziem. Kwestia do czego je wykorzystamy. Tego procesu nie da się zatrzymać, mało która firma (np. Apple) będzie mogła pozwolić sobie na swoistą hermetyczność.
Ale jak będziesz chciał iść do knajpy, to najpierw poszukasz opinii. Zobacz co się dzieje w przypadku filmów – „drogi fejsbuczku, czy warto iść na to i to” :)) Ale z rekomendacjami trzeba uważać. Jeśli polecimy znajomemu restaurację, z której nie będzie zadowolony (a jak wiadomo to bardzo delikatna kwestia) to cała wściekłość zostanie wyładowana … na nas.
Poza tym dla dzisiejszych nastolatków, sieć i media społecznościowe są naturalnym ekosystemem informacji. Może będziemy zmieniać „konie pociągowe” społeczności (amerykańskie nastolatki odpływają z Facebooka, zasilając Instagram), może będą się one profesjonalizować, ale nie przestaną na nas wpływać i komentować otaczającego świata.
Marketerzy, którzy tego nie rozumieją, stoją na peronie, a przed nosem pędzi im pociąg z napisem „rozwój”. Z social media jest też trochę jak z budowaniem reputacji, ten proces trwa i nie da się go kupić wielkimi kampaniami reklamowymi.
Dla brand managerów budujących pozycję marek w mediach społecznościowych to poważne wyzwanie. Dla mnie społeczności internetowe były zawsze czymś naturalnym, tak jak kiedyś listy dyskusyjne.
AK74 – Czytanie Kotlera w 2014 roku ma jeszcze sens? Rynek i rzeczywistość nie odbiegły już od znacząco od teorii opisywanych w podręczniku akademickim?
Ujmę to tak, są zasadniczo trzy rodzaje literatury biznesowej: podręczniki, poradniki i biografie/wspomnienia. Każda z nich to trochę inna bajka. Biografie czy wspomnienia można pominąć, bo to jasna sprawa. Przejdźmy do poradników.
Może napisać je każdy, jak chce i kiedy chce. Uginają się od nich półki. „Jak zarobić milion w weekend?”, „10 sposobów na sprzedaż”, „Jak kłapać dziobem efektywnie?” i tym podobnie. Za treść odpowiada autor i on się broni czy tłumaczy. Sfera inbound marketingu jest dziś na świecie nasycana olbrzymią ilością literatury poradnikowej w wymiarze elektronicznym – wystarczy na Twitterze wrzucić #marketing albo #CMO. Zatrzęsienie.
Najgorzej, że nie ma tutaj weryfikacji i np. jedziesz na konferencję, gdzie lansuje się jakaś agencja social media, która na potwierdzenie swojej tezy wyciąga jakieś dziwne badania. I wszyscy potakują głową, bo uważają że jak amerykańskie badanie to łaaał…
To nadal niestety działa. Dlatego w sferze poradników warto wiedzieć kto jest dobry: Seth Godin czy Al i Laura Ries to autorzy światowych bestsellerów w tym obszarze.
Podręcznik to zupełnie inna sfera. To po pierwsze naukowy język, który bywa hermetyczny (wymagając znajomości słownictwa branżowego), budowanie definicji i pojęć, wiarygodność źródeł, recenzowanie. Nuda panie, totalna nuda :) Dlatego np. porównywanie Kotlera i Godina jest nieporozumieniem.
Ale „Marketing Management” jest abecadłem marketingu od 1967r. To podstawowy podręcznik i tak go należy traktować. I kwestia zasadnicza, podręczniki ze względu na proces ich powstawania, są zawsze do tyłu jeśli chodzi np. o branżowe nowinki czy przykłady. W nauczaniu biznesu, najpierw biznes coś robi, a potem nauka to weryfikuje i opisuje.
Czytanie Kotlera i korzystanie podręczników ma sens. Nie chciałbym korzystać usług stomatologa, który będzie mnie leczyć „intuicyjnie i na czuja”. Jeździć po moście zaprojektowanym przez inżyniera bez wiedzy o mechanice. Ale ani podręcznik, ani poradnik nie jest receptariuszem złotych procesów czy porad na sukces.
To jest jak Yeti, wszyscy gadają, że jest, ale nikt nie widział. Natomiast w Polsce nauka i doskonalenie z zakresu marketingu wymaga poważnych modyfikacji i piszę o tym w książce z punktu widzenia praktyka.
AK74 – Nie jestem marketerem ani rynkologiem ale jestem pewien, że „Sztuka rynkologii” stanie się hitem i powędruje wysoko w zestawieniach sprzedaży. Szykujesz się na część druga? Będziesz budował swoją rozpoznawalność jako „autor poczytnych książek biznesowych”? W USA można na tym sporo zarobić.
Napisałem tę książkę bo moment wydał się odpowiedni. Mentalnie pisałem ją wiele lat, ale fizycznie zacząłem od bloga. Chciałem wiedzieć czy mój sposób postrzegania relacji rynkowych i ich opisywania jest atrakcyjny dla czytelnika. Powstanie książki było naturalną konsekwencją.
Będę na pewno rozwijać wiedzę o polskich przypadkach rynkologicznych, zapraszam też na fanpage facebook.com/sztukarynkologii gdzie wrzucam ciekawostki dotyczące książki, stworzyłem przestrzeń do dyskusji i poluję na ciekawe przykłady tworzenia rynków przez Polaków. Tak, chciałbym pisać o biznesie właśnie w kontekście rynkowym. Pasjonujące są historie polskich firm w okresie międzywojennym. A rynek USA? Super wyzwanie.
Marzy mi się napisanie dwóch książek po angielsku. Pierwsza o tym jak polskie firmy broniły się przez amerykańskimi np. Allegro vs. Ebay, a druga to rozpisanie historii marki WOŚP. Na zagranicznych rynkach wiedza o polskich doświadczeniach szczególnie w sferze akademickiej jest bardzo słaba.
Świat biznesu zdominowany jest przez amerykański punkt widzenia, który nie zawsze się sprawdza w lokalnych warunkach.
A co do Ciebie to jak tak sobie patrzę to jesteś zarówno marketerem jak i rynkologiem. Ten nos rynkowy, te oczy innowacyjne :)) Ależ tak, jako właściciel firmy jesteś i jednym i drugim. To właściciele firm decydują o tym jak ich firma będzie działać na rynku.
A ile jest w Polsce właścicieli firm? Dodaj do nich pracowników marketingu, pracowników sektora marketing services, studentów marketingu, wykładowców i ludzi ,którzy trochę się nim interesują. To spora grupa i do nich kieruję „Sztukę Rynkologii”. Do Ciebie też, dlatego zapraszam do poczytania.
http://blog.kurasinski.com Artur Kurasiński