Recenzje
Zjadłem Marco Polo. Kirgistan, Tadżykistan, Afganistan, Chiny
Recenzję dedykuję wszystkim turystom zamkniętym w egipskich, tureckich czy też tunezyjskich enklawach, którzy łapiąc natarczywe promienie słoneczne i popijając kolorowe drinki z palemkami rozmyślają, ile „lajków” dostaną za opublikowanie na Facebooku zdjęć z egzotycznych wakacji.
Są na świecie jeszcze takie miejsca, w których ludzie żyją prawdziwie. Ich szczęścia nie odmierzają dobra doczesne, ale obowiązki życia codziennego. Pogawędka z sąsiadem, bezczynne siedzenie przed domem i obserwowanie rzeczywistości, przyjęcie obcego człowieka pod swój dach i ugoszczenie go w ramach zasady „czym chata bogata” – takie rzeczy już się prawie nie zdarzają w świecie zachodniego dobrobytu, gdzie każdy ukrywa się przed brudną rzeczywistością za bramą pilnie strzeżonego osiedla, do którego nie dostanie się żaden bezdomny poszukujący odpadków w śmietniku.
Nieskalane konsumpcjonizmem zakątki świata, których dziewicza przyroda przyprawia o bezdech, a życzliwość mieszkańców wydaje się być czymś niespotykanym, opisuje w „Zjadłem Marco Polo” Krzysztof Samborski. Już pierwsze obcowanie z książką zachwyca pięknymi zdjęciami, które chciałoby się oglądać w nieskończoność. Samborski na swoim motocyklu przemierza Kirgistan, Tadżykistan, Afganistan i Chiny. Smakuje kirgiskiego ajranu i baraniego oka, w Kazachstanie podaje się za policjanta, żeby wymigać się od płacenia mandatów i łapówek, a na swojej drodze spotyka przedziwne osobistości – Szwajcarów, którzy podróż przez Azję traktują jako terapię i próbują naprawić relacje między sobą, Niemca podróżującego na rowerze, który nie wie dokąd jedzie, ale szuka sensu życia oraz innych wariatów, którzy zmysły postradali podczas samotnej, pieszej wędrówki.
Opisywane przez Samborskiego miejsca należą do świata, którego spokój można bardzo szybko zburzyć. Wystarczy na bezkresnych, tadżyckich terenach wybudować nowoczesne hotele, fabryki i restauracje McDonald ’s, które pozornie podniosą standard życia, ale też bezpowrotnie zmienią życie mieszkańców Azji Centralnej. Jest to świat, który za parę lat może przestać istnieć, dlatego każdy jego zakątek trzeba chłonąć jak najmocniej i jak najszybciej.
To jedna z takich książek, po przeczytaniu której człowiek niespokojnie krąży po mieszkaniu, rozedrgany sprawdza stan swoich oszczędności na koncie i zastanawia się czy jutro nie złożyć wypowiedzenia w pracy. To książka o spełnianiu marzeń i mimo, iż wydaje się to strasznie banalne, to pozostawia ona w człowieku niesamowitą nadzieję na wybudzenie się z letargu dnia powszedniego i podążanie za swoją wrodzoną ciekawością.
Są na świecie jeszcze takie miejsca, w których ludzie żyją prawdziwie. Ich szczęścia nie odmierzają dobra doczesne, ale obowiązki życia codziennego. Pogawędka z sąsiadem, bezczynne siedzenie przed domem i obserwowanie rzeczywistości, przyjęcie obcego człowieka pod swój dach i ugoszczenie go w ramach zasady „czym chata bogata” – takie rzeczy już się prawie nie zdarzają w świecie zachodniego dobrobytu, gdzie każdy ukrywa się przed brudną rzeczywistością za bramą pilnie strzeżonego osiedla, do którego nie dostanie się żaden bezdomny poszukujący odpadków w śmietniku.
Nieskalane konsumpcjonizmem zakątki świata, których dziewicza przyroda przyprawia o bezdech, a życzliwość mieszkańców wydaje się być czymś niespotykanym, opisuje w „Zjadłem Marco Polo” Krzysztof Samborski. Już pierwsze obcowanie z książką zachwyca pięknymi zdjęciami, które chciałoby się oglądać w nieskończoność. Samborski na swoim motocyklu przemierza Kirgistan, Tadżykistan, Afganistan i Chiny. Smakuje kirgiskiego ajranu i baraniego oka, w Kazachstanie podaje się za policjanta, żeby wymigać się od płacenia mandatów i łapówek, a na swojej drodze spotyka przedziwne osobistości – Szwajcarów, którzy podróż przez Azję traktują jako terapię i próbują naprawić relacje między sobą, Niemca podróżującego na rowerze, który nie wie dokąd jedzie, ale szuka sensu życia oraz innych wariatów, którzy zmysły postradali podczas samotnej, pieszej wędrówki.
Opisywane przez Samborskiego miejsca należą do świata, którego spokój można bardzo szybko zburzyć. Wystarczy na bezkresnych, tadżyckich terenach wybudować nowoczesne hotele, fabryki i restauracje McDonald ’s, które pozornie podniosą standard życia, ale też bezpowrotnie zmienią życie mieszkańców Azji Centralnej. Jest to świat, który za parę lat może przestać istnieć, dlatego każdy jego zakątek trzeba chłonąć jak najmocniej i jak najszybciej.
To jedna z takich książek, po przeczytaniu której człowiek niespokojnie krąży po mieszkaniu, rozedrgany sprawdza stan swoich oszczędności na koncie i zastanawia się czy jutro nie złożyć wypowiedzenia w pracy. To książka o spełnianiu marzeń i mimo, iż wydaje się to strasznie banalne, to pozostawia ona w człowieku niesamowitą nadzieję na wybudzenie się z letargu dnia powszedniego i podążanie za swoją wrodzoną ciekawością.
Opętani Czytaniem Marta Kosicka
Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima
11 marca 2011 roku wielkie trzęsienie ziemi i wywołana przez nie gigantyczna fala tsunami spowodowały katastrofę w japońskiej energetyce jądrowej – zalanie i uszkodzenie elektrowni Fukushima. Była to, po ukraińskim Czarnobylu, największa katastrofa w elektrowniach atomowych na świecie. Której dalekosiężne skutki mogą okazać się od tamtej, radzieckiej, większe ze względu na nadal trwające skażenia wód morskich i gruntowych. Mimo, iż w Fukushimie nikt nie zginął oraz nie zmarł wskutek napromieniowania w ciągu dwu lat po katastrofie. Straty ekonomiczne okazały się jednak ogromne. W latach 2011 – 2012 wyłączono w Japonii wszystkie reaktory jądrowe dostarczające krajowi 70% energii elektrycznej i pod znakiem zapytania stanęła przyszłość całej energetyki atomowej. W lipcu 2012 roku uruchomiono tylko 2 spośród 50 japońskich reaktorów. I nastąpiła rzecz zdumiewająca: gospodarka nie załamała się! Ale szacunki kosztów tej awarii w ciągu najbliższych 10 lat po niej wahają się od 70 do 250 mld $, a nie wykluczone są w granicach 500 mld $.
Dla Japonii i jej społeczeństwa Fukushima stała się punktem zwrotnym porównywanym z szokiem, jakim były wybuchy bomb atomowych w Hiroszimie i Nagasaki oraz klęska cesarstwa w II wojnie światowej. Katastrofę tę oraz społeczeństwo japońskie w jej obliczu przybliża czytelnikom polskim nasz rodak mieszkający w Kraju Kwitnącej Wiśni od 10 lat, znający język, dzieje i kulturę tego kraju. Który był w Tokio w momencie tego trzęsienia ziemi oraz na żywo obserwował jego skutki.
Jest to świetnie, sugestywnie napisana relacja z daleko idącymi wnioskami. Autor w oparciu o obficie cytowane źródła przedstawia błędy jakie popełniono lokalizując elektrownię jądrową w miejscu o którym „od zawsze” wiadomo było, że jest zagrożone falami tsunami i w przeszłości było już nimi zalewane. Pisze o zaniedbaniach „krytych” przez korupcję, o metodach – z użyciem „pomocy” japońskiej mafii - yakuzy wykupywania gruntów pod inwestycje jądrowe oraz łamania oporu tych, którzy nie godzą się na sprzedaż ojcowizny.
O potentacie japońskiej energetyki atomowej, firmie TEPCO. Absurdalnym usytuowaniu NISA – głównego regulatora bezpieczeństwa energetycznego kraju, w Ministerstwie Gospodarki, Handlu i Przemysłu, które zajmuje się m.in. promocją tej energetyki. O lekceważeniu standardów bezpieczeństwa wynikającym z błędów strukturalnych, stwierdzając m.in. „Korzenie tragedii Fukushimy tkwią z samym systemie organizacji władzy.”
Szalenie ciekawe są opisy wydarzeń związanych z tą awarią, ewakuacji w pierwszych dniach ponad 80 tys. ludzi z zagrożonych terenów (w sumie, w dwa lata po tragedii, nadal ponad 150 tys. ludzi było ewakuowanych), z błędami w ocenie ich skażenia. O tym, że objęło ono 4 tys. km² tj. 8% terytorium kraju i przybrzeżne wody morskie.
Co prawda, jak stwierdza autor, przez 2 lata po katastrofie nikt nie zmarł na chorobę popromienną, ale były samobójstwa bankrutów w jej wyniku, znacznie wzrosła też śmiertelność w domach starców w odległości 20 km od uszkodzonej elektrowni. Ciekawe są opisy japońskich zwyczajów pogrzebowych i kultu przodków. Poruszające sceny rekrutacji pracowników do wykonywania czynności niebezpiecznych w uszkodzonym reaktorze.
Świetne reakcji społeczeństwa i jego mobilizacji. A także opisy najbardziej dotkniętej tragedią 6-tysięcznej osady Oma w biednej prefekturze Aomori. Z historią oporu jednej z jej mieszkanek przed sprzedażą ziemi pod budowę elektrowni. Przykładów konkretnych ludzi, ich sylwetek i postaw jest w tej książce sporo.
Podobnie jak informacji o sporach naukowców i polityków zarówno o konkretne elektrownie, jak i w ogóle przyszłość energetyki jądrowej w tym kraju, w którym praktycznie nie ma miejsc wolnych od zagrożenia trzęsieniami ziemi, a wybrzeży falami tsunami. Ze stwierdzeniami ważnymi nie tylko dla Japonii. Chociażby:„Każde urządzenie kiedyś się zepsuje, każdy człowiek kiedyś polni błąd. A kumulacja błędów może mieć (w energetyce jądrowej) nieobliczalne konsekwencje”.
Autor pisze również o pytaniach, jakie stawiają sobie obecnie Japończycy. Co dalej ma być i będzie z ich krajem, który od dobrych 20 lat przezywa marazm w gospodarce i demografii? I potrzebuje impulsu na miarę tego z 1945 roku. Czy Fukushima stanie się tego zaczynem i impulsem? Przytaczając zdanie buddyjskiego mnicha: „Po Fukushimie naród znalazł się na cywilizacyjnym rozdrożu”.
Obszernie pisząc też o dyskusjach na temat relacji między demokracją i postępem naukowym. Z pytaniami w rodzaju: Czy można forsować nowe technologie wbrew woli społeczeństwa? Książka pokazująca mało u nas znane oblicze współczesnej Japonii i jej społeczeństwa ma dla nas, Polaków, również znaczenie związane z planami budowy pierwszej w Polsce elektrowni jądrowej.
Nie leżymy co prawda na terenach sejsmicznych czy zagrożonych tsunami, ale trudno nie zgodzić się z autorem, że „każde urządzenie kiedyś się, zepsuje, każdy człowiek kiedyś popełni błąd”. Czy warto więc ryzykować? Zwłaszcza, że jak wynika z faktów przytoczonych w książce przez autora, japońska energetyka jądrowa, a zapewne – nie znam się na tym – nie tylko ona, nie jest aż tak konkurencyjna pod względem kosztów, jak się powszechnie sądzi.
Zwłaszcza, gdy uwzględni się wszystkie koszty, także awarii, co dobitnie udowodniła Fukushima, a wcześniej Czarnobyl. Przy czym głównym problemem nie są katastrofy na wielką skalę, ale, co podkreśla autor, odpady z elektrowni jądrowych, które trzeba przechowywać w specjalnych warunkach nawet przez 100 tysięcy lat. Czy i na ile – pyta – wolno nam obciążać przyszłe pokolenia takim balastem? I stawia kropkę nad i: „Jestem dziś przeciwnikiem elektrowni atomowych”.
To ważny głos w toczących się i u nas dyskusjach na ten temat. Książkę ilustrują zdjęcia tsunami i strat, jakie ono spowodowało. Zaś w jej końcowej części znajdują się najważniejsze fragmenty raportu japońskiej komisji parlamentarnej badającej katastrofę w Fukushimie. A także informacje o trzech innych raportach. Ponadto – co bardzo ważne – słowniczek użytych w książce terminów i pojęć.
„To nie tylko dobra, to wręcz fascynująca lektura. Dawno niczego tak dobrze napisanego nie czytałem” – stwierdził, co umieszczono na „skrzydełku” wewnętrznym okładki, prof. dr hab. inż. Władysław Mielczarski z Politechniki Łódzkiej i European Energy Institute. I trudno się z nim nie zgodzić.
Dla Japonii i jej społeczeństwa Fukushima stała się punktem zwrotnym porównywanym z szokiem, jakim były wybuchy bomb atomowych w Hiroszimie i Nagasaki oraz klęska cesarstwa w II wojnie światowej. Katastrofę tę oraz społeczeństwo japońskie w jej obliczu przybliża czytelnikom polskim nasz rodak mieszkający w Kraju Kwitnącej Wiśni od 10 lat, znający język, dzieje i kulturę tego kraju. Który był w Tokio w momencie tego trzęsienia ziemi oraz na żywo obserwował jego skutki.
Jest to świetnie, sugestywnie napisana relacja z daleko idącymi wnioskami. Autor w oparciu o obficie cytowane źródła przedstawia błędy jakie popełniono lokalizując elektrownię jądrową w miejscu o którym „od zawsze” wiadomo było, że jest zagrożone falami tsunami i w przeszłości było już nimi zalewane. Pisze o zaniedbaniach „krytych” przez korupcję, o metodach – z użyciem „pomocy” japońskiej mafii - yakuzy wykupywania gruntów pod inwestycje jądrowe oraz łamania oporu tych, którzy nie godzą się na sprzedaż ojcowizny.
O potentacie japońskiej energetyki atomowej, firmie TEPCO. Absurdalnym usytuowaniu NISA – głównego regulatora bezpieczeństwa energetycznego kraju, w Ministerstwie Gospodarki, Handlu i Przemysłu, które zajmuje się m.in. promocją tej energetyki. O lekceważeniu standardów bezpieczeństwa wynikającym z błędów strukturalnych, stwierdzając m.in. „Korzenie tragedii Fukushimy tkwią z samym systemie organizacji władzy.”
Szalenie ciekawe są opisy wydarzeń związanych z tą awarią, ewakuacji w pierwszych dniach ponad 80 tys. ludzi z zagrożonych terenów (w sumie, w dwa lata po tragedii, nadal ponad 150 tys. ludzi było ewakuowanych), z błędami w ocenie ich skażenia. O tym, że objęło ono 4 tys. km² tj. 8% terytorium kraju i przybrzeżne wody morskie.
Co prawda, jak stwierdza autor, przez 2 lata po katastrofie nikt nie zmarł na chorobę popromienną, ale były samobójstwa bankrutów w jej wyniku, znacznie wzrosła też śmiertelność w domach starców w odległości 20 km od uszkodzonej elektrowni. Ciekawe są opisy japońskich zwyczajów pogrzebowych i kultu przodków. Poruszające sceny rekrutacji pracowników do wykonywania czynności niebezpiecznych w uszkodzonym reaktorze.
Świetne reakcji społeczeństwa i jego mobilizacji. A także opisy najbardziej dotkniętej tragedią 6-tysięcznej osady Oma w biednej prefekturze Aomori. Z historią oporu jednej z jej mieszkanek przed sprzedażą ziemi pod budowę elektrowni. Przykładów konkretnych ludzi, ich sylwetek i postaw jest w tej książce sporo.
Podobnie jak informacji o sporach naukowców i polityków zarówno o konkretne elektrownie, jak i w ogóle przyszłość energetyki jądrowej w tym kraju, w którym praktycznie nie ma miejsc wolnych od zagrożenia trzęsieniami ziemi, a wybrzeży falami tsunami. Ze stwierdzeniami ważnymi nie tylko dla Japonii. Chociażby:„Każde urządzenie kiedyś się zepsuje, każdy człowiek kiedyś polni błąd. A kumulacja błędów może mieć (w energetyce jądrowej) nieobliczalne konsekwencje”.
Autor pisze również o pytaniach, jakie stawiają sobie obecnie Japończycy. Co dalej ma być i będzie z ich krajem, który od dobrych 20 lat przezywa marazm w gospodarce i demografii? I potrzebuje impulsu na miarę tego z 1945 roku. Czy Fukushima stanie się tego zaczynem i impulsem? Przytaczając zdanie buddyjskiego mnicha: „Po Fukushimie naród znalazł się na cywilizacyjnym rozdrożu”.
Obszernie pisząc też o dyskusjach na temat relacji między demokracją i postępem naukowym. Z pytaniami w rodzaju: Czy można forsować nowe technologie wbrew woli społeczeństwa? Książka pokazująca mało u nas znane oblicze współczesnej Japonii i jej społeczeństwa ma dla nas, Polaków, również znaczenie związane z planami budowy pierwszej w Polsce elektrowni jądrowej.
Nie leżymy co prawda na terenach sejsmicznych czy zagrożonych tsunami, ale trudno nie zgodzić się z autorem, że „każde urządzenie kiedyś się, zepsuje, każdy człowiek kiedyś popełni błąd”. Czy warto więc ryzykować? Zwłaszcza, że jak wynika z faktów przytoczonych w książce przez autora, japońska energetyka jądrowa, a zapewne – nie znam się na tym – nie tylko ona, nie jest aż tak konkurencyjna pod względem kosztów, jak się powszechnie sądzi.
Zwłaszcza, gdy uwzględni się wszystkie koszty, także awarii, co dobitnie udowodniła Fukushima, a wcześniej Czarnobyl. Przy czym głównym problemem nie są katastrofy na wielką skalę, ale, co podkreśla autor, odpady z elektrowni jądrowych, które trzeba przechowywać w specjalnych warunkach nawet przez 100 tysięcy lat. Czy i na ile – pyta – wolno nam obciążać przyszłe pokolenia takim balastem? I stawia kropkę nad i: „Jestem dziś przeciwnikiem elektrowni atomowych”.
To ważny głos w toczących się i u nas dyskusjach na ten temat. Książkę ilustrują zdjęcia tsunami i strat, jakie ono spowodowało. Zaś w jej końcowej części znajdują się najważniejsze fragmenty raportu japońskiej komisji parlamentarnej badającej katastrofę w Fukushimie. A także informacje o trzech innych raportach. Ponadto – co bardzo ważne – słowniczek użytych w książce terminów i pojęć.
„To nie tylko dobra, to wręcz fascynująca lektura. Dawno niczego tak dobrze napisanego nie czytałem” – stwierdził, co umieszczono na „skrzydełku” wewnętrznym okładki, prof. dr hab. inż. Władysław Mielczarski z Politechniki Łódzkiej i European Energy Institute. I trudno się z nim nie zgodzić.
GLOBTROTER INFO Cezary Rudziński, 2014-02-14
Psychologia jogi. Wprowadzenie do 'Jogasutr' Patańdźalego
Do „wychowania" samego siebie, czyli doprowadzenia do harmonijnej równowagi między ciałem a duchem namawia nas Maciej Wielbób, proponując lekturę swej książki „Psychologia jogi. Wprowadzenie do Jogasutr Patańdźalego". To unikalna szansa na poznanie, przyciągającej jak magnes, jogi od podszewki, nim zaczniemy ją na serio praktykować.
Autor przypomina, czym jest joga i przestrzega przed interpretowaniem jej jedynie jako formy gimnastyki. Z drugiej strony, joga nie jest też religią, ponieważ nie ma doktryny, dogmatów, kultu i nie przybiera formy organizacyjno-społecznej, jaką jest np. Kościół. Czym zatem jest Według Macieja Wielobóba, najbliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że jogajest nauką lub filozofią stosowaną. Interpretując Jogasutry Patańdźalego-najważniejszy z traktatów o jodze klasycznej, wciąż inspirujący kolejnych badaczy - Wielobób stworzył przewodnik po praktykowaniu jogi, wskazując drogę do procesu doświadczania, będącego istotą tej filozofii.
Wystąpił w roli tłumacza, wyjaśniającego różne aspekty zasad spisanych przez Patańdźalego i pomagającego zrozumieć konsekwencje ich stosowania. Autor podpowiada, jak należy medytować i jakie ścieżki oczyszczenia umysłu są najlepsze dla osiągnięcia ostatecznego celu.
Autor przypomina, czym jest joga i przestrzega przed interpretowaniem jej jedynie jako formy gimnastyki. Z drugiej strony, joga nie jest też religią, ponieważ nie ma doktryny, dogmatów, kultu i nie przybiera formy organizacyjno-społecznej, jaką jest np. Kościół. Czym zatem jest Według Macieja Wielobóba, najbliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że jogajest nauką lub filozofią stosowaną. Interpretując Jogasutry Patańdźalego-najważniejszy z traktatów o jodze klasycznej, wciąż inspirujący kolejnych badaczy - Wielobób stworzył przewodnik po praktykowaniu jogi, wskazując drogę do procesu doświadczania, będącego istotą tej filozofii.
Wystąpił w roli tłumacza, wyjaśniającego różne aspekty zasad spisanych przez Patańdźalego i pomagającego zrozumieć konsekwencje ich stosowania. Autor podpowiada, jak należy medytować i jakie ścieżki oczyszczenia umysłu są najlepsze dla osiągnięcia ostatecznego celu.
POLSKA - DZIENNIK ŁÓDZKI .N, 2014-02-15
Barszcz ukraiński
Piotr Pogorzelski – korespondent polskiego radia w Kijowie. Ukończył Instytut Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego oraz studia wschodnie. Krajami byłego ZSRR interesuje się od czasów licealnych.
Co to takiego barszcz ukraiński ,chyba każdy z nas wie, od dzieciństwa w przedszkolu, w szkole czy też w domu podawano nam tak nazywaną zupę. Tylko, ze niestety ile zup tyle przepisów i smaków., a do prawdziwego barszczu ukraińskiego daleko. Czyli powstaje taki kuchenny mirsz marsz , który z pierwowzorem nie ma nic wspólnego. Tak samo jest z naszym wyobrażeniem o Ukrainie. Wydaje nam się, że mamy o niej spore wiadomości, a w rezultacie przy bliższym sprawdzeniu wychodzi już nam, że niekoniecznie. Pierwsze – pojęcie wielkości jej obszaru, Ukraina ma prawie dwa razy więcej kilometrów powierzchni niż Polska , a liczba mieszkańców wynosi 45 495 000 osób (dane z 1 maja 2013 roku). W samym Kijowie mieszka prawie 4 milionów ludzi. Występuje jednak ogromna śmiertelność w związku z czym ogromnym szacunkiem otacza się dzieci. Dobrze jest organizowana opieka społeczna jak i system szkolnictwa. Samo becikowe wynosi na nasze około 12 tysięcy złotych na pierwsze dziecko. Większość Ukraińców mieszka w miastach (70 procent) , znajduje się ich tam aż pięć tzw. milionników (gdzie przekroczono milion mieszkańców) w tym Kijów, Charków, Donieck czy Dniepropietrowsk, niewiele mniejsze są Zaporoże i Lwów. W rankingach wartości istotnych dla Ukraińców na pierwszych miejscach znajdują się zdrowie, rodzina, dzieci i dobrobyt. Warunkiem sukcesu są dla nich wpływowi członkowi rodziny ( wskazywało na nich 46,5 procent badanych) a zaufanie do władz jest właściwie minimalne. Takich statystycznych danych przytacza autor sporo, lecz są one niezbędne do wyobrażenia sobie przez czytelnika wielkości Ukrainy, czy tez życia w niej. Książka jest ogromnie dopracowana i zawiera tematy zarówno dotyczące spraw codziennych jak i gospodarczych czy politycznych. Spory rozdział został poświęcony religii. Ukazana jest w nim wielowyznaniowość Litwinów. Poprzez prawosławie, katolicyzm, kościoły greckokatolickie, wielka różnorodność zwłaszcza widoczna w architekturze, jak i w obchodach i zwyczajach świątecznych. Kibicom piłki nożnej na pewno spodoba się rozdział poświęcony Euro 2012. Dowiemy się jak wyglądały przygotowania, negocjacje, jakie nadzieje związane z tym wydarzeniem mieli mieszkańcy Ukrainy, kto pokrywał koszty budowy stadionów oraz jak obecnie są one wykorzystywane. Będzie o wielkich pieniądzach, firmach budowlanych i korupcji. O urodzie Ukrainek, modzie, drogich sklepach i coraz bardziej aktywnej turystyce.
„Barszcz ukraiński” czyta się bez trudu, napisany jest w sposób przystępny dla całkowitego laika w wielu sprawach, jakim ja osobiście byłam. Mało co wiedziałam o naszym granicznym sąsiedzie, lecz pan Piotr Pogorzelski świetnie z moimi brakami sobie poradził. Szkoda tylko, że jak słusznie zauważa, dla Polaków właściwie nie istnieją pozytywne skojarzenia związane z Ukrainą. Czemu dominują negatywne stereotypy, skąd one się wzięły stara się dokładnie wyjaśnić i w delikatny sposób spróbować obalić. Czytelnik sam ma ocenić pewne rzeczy, zapoznawszy się z rzeczywistością taką, jaka ona jest. Mnie przedstawienie tak sprawy bardzo się podoba.
Książkę zdecydowanie polecam, nie tylko tym co uwielbiają reportaże, ale wszystkim tym, którym ich wiedza o Ukrainie wydaje się niekompletna, zwłaszcza w zaistniałej, trudnej tam w tej chwili sytuacji politycznej.
Co to takiego barszcz ukraiński ,chyba każdy z nas wie, od dzieciństwa w przedszkolu, w szkole czy też w domu podawano nam tak nazywaną zupę. Tylko, ze niestety ile zup tyle przepisów i smaków., a do prawdziwego barszczu ukraińskiego daleko. Czyli powstaje taki kuchenny mirsz marsz , który z pierwowzorem nie ma nic wspólnego. Tak samo jest z naszym wyobrażeniem o Ukrainie. Wydaje nam się, że mamy o niej spore wiadomości, a w rezultacie przy bliższym sprawdzeniu wychodzi już nam, że niekoniecznie. Pierwsze – pojęcie wielkości jej obszaru, Ukraina ma prawie dwa razy więcej kilometrów powierzchni niż Polska , a liczba mieszkańców wynosi 45 495 000 osób (dane z 1 maja 2013 roku). W samym Kijowie mieszka prawie 4 milionów ludzi. Występuje jednak ogromna śmiertelność w związku z czym ogromnym szacunkiem otacza się dzieci. Dobrze jest organizowana opieka społeczna jak i system szkolnictwa. Samo becikowe wynosi na nasze około 12 tysięcy złotych na pierwsze dziecko. Większość Ukraińców mieszka w miastach (70 procent) , znajduje się ich tam aż pięć tzw. milionników (gdzie przekroczono milion mieszkańców) w tym Kijów, Charków, Donieck czy Dniepropietrowsk, niewiele mniejsze są Zaporoże i Lwów. W rankingach wartości istotnych dla Ukraińców na pierwszych miejscach znajdują się zdrowie, rodzina, dzieci i dobrobyt. Warunkiem sukcesu są dla nich wpływowi członkowi rodziny ( wskazywało na nich 46,5 procent badanych) a zaufanie do władz jest właściwie minimalne. Takich statystycznych danych przytacza autor sporo, lecz są one niezbędne do wyobrażenia sobie przez czytelnika wielkości Ukrainy, czy tez życia w niej. Książka jest ogromnie dopracowana i zawiera tematy zarówno dotyczące spraw codziennych jak i gospodarczych czy politycznych. Spory rozdział został poświęcony religii. Ukazana jest w nim wielowyznaniowość Litwinów. Poprzez prawosławie, katolicyzm, kościoły greckokatolickie, wielka różnorodność zwłaszcza widoczna w architekturze, jak i w obchodach i zwyczajach świątecznych. Kibicom piłki nożnej na pewno spodoba się rozdział poświęcony Euro 2012. Dowiemy się jak wyglądały przygotowania, negocjacje, jakie nadzieje związane z tym wydarzeniem mieli mieszkańcy Ukrainy, kto pokrywał koszty budowy stadionów oraz jak obecnie są one wykorzystywane. Będzie o wielkich pieniądzach, firmach budowlanych i korupcji. O urodzie Ukrainek, modzie, drogich sklepach i coraz bardziej aktywnej turystyce.
„Barszcz ukraiński” czyta się bez trudu, napisany jest w sposób przystępny dla całkowitego laika w wielu sprawach, jakim ja osobiście byłam. Mało co wiedziałam o naszym granicznym sąsiedzie, lecz pan Piotr Pogorzelski świetnie z moimi brakami sobie poradził. Szkoda tylko, że jak słusznie zauważa, dla Polaków właściwie nie istnieją pozytywne skojarzenia związane z Ukrainą. Czemu dominują negatywne stereotypy, skąd one się wzięły stara się dokładnie wyjaśnić i w delikatny sposób spróbować obalić. Czytelnik sam ma ocenić pewne rzeczy, zapoznawszy się z rzeczywistością taką, jaka ona jest. Mnie przedstawienie tak sprawy bardzo się podoba.
Książkę zdecydowanie polecam, nie tylko tym co uwielbiają reportaże, ale wszystkim tym, którym ich wiedza o Ukrainie wydaje się niekompletna, zwłaszcza w zaistniałej, trudnej tam w tej chwili sytuacji politycznej.
jezyna122.blogspot.com Małgorzata Pyzik, 2014-02-12
Wychowawcze czary-mary. Odzyskaj spokój w domu i ciesz się z posiadania dziecka
Poradnik „Wychowawcze czary-mary. Odzyskaj spokój w domu i ciesz się z posiadania dziecka", nim trafił do naszych rąk, nie pozwolił oderwać się od tej lektury blisko 1,3 mln. czytelników na całym świecie. Teraz dr Thomas W. Phelan próbuje zainteresować swoim numerem 1 - w dziedzinie książek o wychowywaniu dzieci na liście Amazon.com - polskich rodziców i opiekunów. Według autora, tę książkę szpitale powinny dołączać do... każdego noworodka.
Dlatego, że przyjście na świat pierwszego dziecka jest szokiem - i to dużym - a udane rodzicielstwo to najtrudniejszy egzamin wżyciu.
Autor, bazując na swym wieloletnim doświadczeniu, ze sporą dozą humoru przekonuje rodziców do owocnego zrealizowania niełatwej misji utrzymania dzieci w ryzach. Przedstawiony program opiera się na założeniu, że wychowywanie dzieci powinno się traktować co najmniej z taką samą starannością, jak pracę zawodową. A nie można wypełniać swych zawodowych obowiązków bez odpowiedniego instruktażu. Instruktażu przypominającego, że nie trzeba mieć talentów geniusza, świętego lub psychologa, aby wychować emocjonalnie inteligentne dzieci. Podczas lektury tej książki wielokrotnie odkryjemy, że cisza w domu może przemawiać głośniej niż słowa a radość z posiadania rodziny to rzecz bezcenna.
Dlatego, że przyjście na świat pierwszego dziecka jest szokiem - i to dużym - a udane rodzicielstwo to najtrudniejszy egzamin wżyciu.
Autor, bazując na swym wieloletnim doświadczeniu, ze sporą dozą humoru przekonuje rodziców do owocnego zrealizowania niełatwej misji utrzymania dzieci w ryzach. Przedstawiony program opiera się na założeniu, że wychowywanie dzieci powinno się traktować co najmniej z taką samą starannością, jak pracę zawodową. A nie można wypełniać swych zawodowych obowiązków bez odpowiedniego instruktażu. Instruktażu przypominającego, że nie trzeba mieć talentów geniusza, świętego lub psychologa, aby wychować emocjonalnie inteligentne dzieci. Podczas lektury tej książki wielokrotnie odkryjemy, że cisza w domu może przemawiać głośniej niż słowa a radość z posiadania rodziny to rzecz bezcenna.
POLSKA - DZIENNIK ŁÓDZKI .N, 2014-02-15
Wychowawcze czary-mary. Odzyskaj spokój w domu i ciesz się z posiadania dziecka
Poradnik „Wychowawcze czary-mary. Odzyskaj spokój w domu i ciesz się z posiadania dziecka", nim trafił do naszych rąk, nie pozwolił oderwać się od tej lektury blisko 1,3 mln. czytelników na całym świecie. Teraz dr Thomas W. Phelan próbuje zainteresować swoim numerem 1 - w dziedzinie książek o wychowywaniu dzieci na liście Amazon.com - polskich rodziców i opiekunów. Według autora, tę książkę szpitale powinny dołączać do... każdego noworodka.
Dlatego, że przyjście na świat pierwszego dziecka jest szokiem - i to dużym - a udane rodzicielstwo to najtrudniejszy egzamin wżyciu.
Autor, bazując na swym wieloletnim doświadczeniu, ze sporą dozą humoru przekonuje rodziców do owocnego zrealizowania niełatwej misji utrzymania dzieci w ryzach. Przedstawiony program opiera się na założeniu, że wychowywanie dzieci powinno się traktować co najmniej z taką samą starannością, jak pracę zawodową. A nie można wypełniać swych zawodowych obowiązków bez odpowiedniego instruktażu. Instruktażu przypominającego, że nie trzeba mieć talentów geniusza, świętego lub psychologa, aby wychować emocjonalnie inteligentne dzieci. Podczas lektury tej książki wielokrotnie odkryjemy, że cisza w domu może przemawiać głośniej niż słowa a radość z posiadania rodziny to rzecz bezcenna.
Dlatego, że przyjście na świat pierwszego dziecka jest szokiem - i to dużym - a udane rodzicielstwo to najtrudniejszy egzamin wżyciu.
Autor, bazując na swym wieloletnim doświadczeniu, ze sporą dozą humoru przekonuje rodziców do owocnego zrealizowania niełatwej misji utrzymania dzieci w ryzach. Przedstawiony program opiera się na założeniu, że wychowywanie dzieci powinno się traktować co najmniej z taką samą starannością, jak pracę zawodową. A nie można wypełniać swych zawodowych obowiązków bez odpowiedniego instruktażu. Instruktażu przypominającego, że nie trzeba mieć talentów geniusza, świętego lub psychologa, aby wychować emocjonalnie inteligentne dzieci. Podczas lektury tej książki wielokrotnie odkryjemy, że cisza w domu może przemawiać głośniej niż słowa a radość z posiadania rodziny to rzecz bezcenna.
POLSKA - DZIENNIK ŁÓDZKI .N, 2014-02-15