Recenzje
Zjadłem Marco Polo. Kirgistan, Tadżykistan, Afganistan, Chiny
Zanim wybrałam się w niezwykłą i pouczającą podróż z Krzysztofem Samborskim o państwach Azji Centralnej wiedziałam naprawdę niewiele. Podejrzewam, że tak jak wielu Afganistan kojarzył mi się wyłącznie z wojną, agresją i cierpieniem. Chiny? Chiny to komunizm, ryż, fabryka tandety i kary za posiadanie więcej niż jednego dziecka. Kirgistanu i Tadżykistanu zaś, wstyd się może przyznać, ale nie potrafiłabym pewnie wskazać nawet palcem na mapie. Dzięki książce Samborskiego rozjaśniło mi się trochę w głowie, znak zapytania, jaki pojawiał się w moich myślach na wspomnienie nazw wyżej wymienionych państw, już się nie pojawia. Co nieco już bowiem wiem.
„Zjadłem Marco Polo" to książka człowieka, który sam o sobie mówi „już nie turysta, ale jeszcze nie podróżnik". Krzysztof Samborski Azję Centralną przemierza od dwudziestu lat, najczęściej motocyklem, rzadziej samochodem, wybierając boczne, mało uczęszczane trasy, docierając do miejsc najmniej „dotkniętych" cywilizacją a przez to i najbardziej autentycznych, poznając ludzi, którzy, jak mówi, mają czas, choć to my mamy zegarki. Pasję i zauroczenie autora światem, który przedstawia czytelnikowi, czuć w każdym zdaniu. To nie jest podręcznik do geografii, zbieranina suchych faktów, to książka pełna życia, emocji i spełniających się marzeń. I wiecie co? Samborski naprawdę zjadł Marco Polo, to nie żaden dziwny żart, ani tajemnicza przenośnia.
Choć to książka o motocykliście i jego motocyklowych wyprawach mało w niej rozwodzenia się nad samymi motocyklami i technicznych sprawozdań z trasy. Dla mnie to dobrze, nieszczególnie mnie to bowiem interesuje, nie bardzo się na tym znam i za motocyklami właściwie nie przepadam. Autor stworzył książkę, która może zaciekawić nie tylko miłośników motocykli, ale i każdego innego człowieka. W „Zjadłem Marco Polo" znajdziemy opisy azjatyckich krajobrazów, w tym zwłaszcza monumentalnych, pięknych gór, charakterystykę azjatyckich miejscowości, w tym głównie niewielkich wiosek i co najciekawsze - opisy spotkań z miejscowymi ludźmi, zazwyczaj biednymi, ale niesłychanie gościnnymi i wydaje się, że mimo wszystko szczęśliwymi. Samborski starał się przedstawić czytelnikowi Azję z nieco innej strony, niż czynią to typowe przewodniki. Ze strony, z której sam ją poznał – dzikiej i trochę zapomnianej.
Książka składa się z czterech części. Każda poświęcona jest innemu państwu: Kirgistanowi, Tadżykistanowi, Afganistanowi i Chinom. Sięgnęłam po tę pozycję głównie z powodu dwóch pierwszych, o których miałam nadzieję czegokolwiek się w końcu dowiedzieć i podejrzewałam, że to fragmenty właśnie im poświęcone najmocniej mnie zaciekawią. Stało się jednak zupełnie na odwrót. Kirgistan i Tadżykistan przedstawiony przez Samborskiego w ogóle mnie nie ujął, z wielkim zainteresowaniem zaczytywałam się natomiast w części poświęconej Afganistanowi i Chinom. To jednak bardzo indywidualna kwestia, każdego może w tej książce zainteresować coś innego. Historie podróży autora do wyżej wspomnianych miejsc przeplatane są pięknymi fotografiami, przy których niejednokrotnie dłuższą chwilę potrafiłam się zatrzymać. Niektóre z obrazów zapierają mi dech w piersiach za każdym razem, kiedy na nie zerkam.
Samborski pisze, że chciał tą książką uświadomić ludziom fakt, że nie potrzeba wielkich pieniędzy, aby spełniać swoje marzenia o dalekich podróżach. Wystarczy ogrom chęci i trochę odwagi. Jeśli szukacie motywacji do wyrwania się z rutyny i ruszenia w świat, śmiało - sięgnijcie po tę książkę, a nuż wam pomoże. Jeżeli nie poszukujecie bodźca do działania, a jedynie ciekawych opowieści z drugiego końca świata, to również mogę wam książkę Samborskiego z czystym sumieniem polecić.
„Zjadłem Marco Polo" to książka człowieka, który sam o sobie mówi „już nie turysta, ale jeszcze nie podróżnik". Krzysztof Samborski Azję Centralną przemierza od dwudziestu lat, najczęściej motocyklem, rzadziej samochodem, wybierając boczne, mało uczęszczane trasy, docierając do miejsc najmniej „dotkniętych" cywilizacją a przez to i najbardziej autentycznych, poznając ludzi, którzy, jak mówi, mają czas, choć to my mamy zegarki. Pasję i zauroczenie autora światem, który przedstawia czytelnikowi, czuć w każdym zdaniu. To nie jest podręcznik do geografii, zbieranina suchych faktów, to książka pełna życia, emocji i spełniających się marzeń. I wiecie co? Samborski naprawdę zjadł Marco Polo, to nie żaden dziwny żart, ani tajemnicza przenośnia.
Choć to książka o motocykliście i jego motocyklowych wyprawach mało w niej rozwodzenia się nad samymi motocyklami i technicznych sprawozdań z trasy. Dla mnie to dobrze, nieszczególnie mnie to bowiem interesuje, nie bardzo się na tym znam i za motocyklami właściwie nie przepadam. Autor stworzył książkę, która może zaciekawić nie tylko miłośników motocykli, ale i każdego innego człowieka. W „Zjadłem Marco Polo" znajdziemy opisy azjatyckich krajobrazów, w tym zwłaszcza monumentalnych, pięknych gór, charakterystykę azjatyckich miejscowości, w tym głównie niewielkich wiosek i co najciekawsze - opisy spotkań z miejscowymi ludźmi, zazwyczaj biednymi, ale niesłychanie gościnnymi i wydaje się, że mimo wszystko szczęśliwymi. Samborski starał się przedstawić czytelnikowi Azję z nieco innej strony, niż czynią to typowe przewodniki. Ze strony, z której sam ją poznał – dzikiej i trochę zapomnianej.
Książka składa się z czterech części. Każda poświęcona jest innemu państwu: Kirgistanowi, Tadżykistanowi, Afganistanowi i Chinom. Sięgnęłam po tę pozycję głównie z powodu dwóch pierwszych, o których miałam nadzieję czegokolwiek się w końcu dowiedzieć i podejrzewałam, że to fragmenty właśnie im poświęcone najmocniej mnie zaciekawią. Stało się jednak zupełnie na odwrót. Kirgistan i Tadżykistan przedstawiony przez Samborskiego w ogóle mnie nie ujął, z wielkim zainteresowaniem zaczytywałam się natomiast w części poświęconej Afganistanowi i Chinom. To jednak bardzo indywidualna kwestia, każdego może w tej książce zainteresować coś innego. Historie podróży autora do wyżej wspomnianych miejsc przeplatane są pięknymi fotografiami, przy których niejednokrotnie dłuższą chwilę potrafiłam się zatrzymać. Niektóre z obrazów zapierają mi dech w piersiach za każdym razem, kiedy na nie zerkam.
Samborski pisze, że chciał tą książką uświadomić ludziom fakt, że nie potrzeba wielkich pieniędzy, aby spełniać swoje marzenia o dalekich podróżach. Wystarczy ogrom chęci i trochę odwagi. Jeśli szukacie motywacji do wyrwania się z rutyny i ruszenia w świat, śmiało - sięgnijcie po tę książkę, a nuż wam pomoże. Jeżeli nie poszukujecie bodźca do działania, a jedynie ciekawych opowieści z drugiego końca świata, to również mogę wam książkę Samborskiego z czystym sumieniem polecić.
Sztukater.pl Keengah
Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima
Rocznica wydarzeń zawsze jest dobrym pretekstem do napisania książki (lub nakręcenia filmu), która przekaże ukrytą prawdę o minionych wydarzeniach. Pędząca codzienność sprawia, że ludzie "których to nie dotyczy" szybko zapominają o kolejnych tragediach - gdy media mówią o następnych, tych z innej części świata. Dziennikarze (telewizyjni) zawsze znajdą nowy temat. Choć najczęściej i tak nie przekazują całej prawdy, a skupiają się na jej małym ułamku.
Piotr Bernardyn od ponad dekady mieszka w Tokio. Tragedię przeżył na własnej skórze. Spędził sporo czasu wśród ludzi, których prawdziwy obraz jest ukryty gdzieś głęboko. Japończycy jawią się nam jako naród, który ma całkiem inne podejście do życia. Ich kultura mogłaby stanowić wzór odrębności. Nie wdawajmy się jednak w dywagacje na temat korzeni tego zjawiska. Autor reportażu bowiem wystarczająco dobrze radzi sobie z przedstawianiem nam prawdy o tym kraju i o jego mieszkańcach. Rozprawia się ze stereotypami i tłumaczy postępowanie Japończyków. Dzięki tej publikacji można bardzo dobrze zrozumieć ich mentalność i wyjaśnić sobie przyczyny pewnych zachowań. "Japończycy w większości nie uważają się za osoby religijne, nie roztrząsają na co dzień kwestii metafizycznych. Wielką rolę odgrywa jednak rytuał, czynności, gesty, które należy wykonać w stosownych okolicznościach. Ich niedopełnienie jest bolesne, złamanie etykiety bywa równoznaczne z naruszeniem tabu. Oznacza to, że wobec tych kilku tysięcy pochłoniętych przez wodę, a wciąż nieodnalezionych ciał najbliższe rodziny nie mogą dokonać ostatniej posługi."*
Pod przykrywką ogromnej tragedii jaka spotkała Japonię, autor przedstawia nam wszystko to co powinniśmy wiedzieć o ludziach i ich życiu po tragedii. Nie ma tutaj wyraźnej granicy pomiędzy tym co przed i tym co po 11 marca 2011 roku. Jednak Piotr Bernardyn bardzo dogłębnie przedstawia zarówno obraz po trzęsieniu, po tsunami i po dramacie Fukushimy, jak i próbuje wyjaśnić, dlaczego w ogóle doszło do tak ogromnych konsekwencji.
W tej ważnej publikacji wzięto pod uwagę spory materiał źródłowy: wypowiedzi polityków, naukowców i zwykłych ludzi, których tragedia najmocniej dotknęła, inne tytuły drukowane, audycje radiowe, ale także ważne dokumenty, jak raporty, w tym niezależnej komisji śledczej (którego fragment znajduje się na końcu książki).
Reportaż został podzielony na kilka części. Powoli wchodzimy w prawdziwy, ludzki obraz tragedii. Autor stara się utrzymać chronologię wydarzeń. Początkowo przypomina strach po trzęsieniu oraz próbuje ubrać w słowa chaos związany z tsunami. Możemy pamiętać wiele katastrof naturalnych, jedna przechodzi w drugą, mieszają się ze sobą. Sprzed trzech lat pamiętamy tylko ogólny zarys wydarzeń. W końcu Japonia to odległy rejon, w którym samo trzęsienie ziemi zdarza się częściej (oczywiście nie o tak wielkiej sile). Publikacja Bezdroży pozwoli nam postawić się na miejscu ludzi, którzy to wydarzenie przeżyli a jego konsekwencje przeżywają nadal. Autor bierze pod uwagę czynniki kształtujące ich kulturę i odnosi je do tragedii. Pokazuje – jeśli można tak napisać – ludzki obraz Japończyków (nie jednej osobie naród ten kojarzy się z robotami, którzy działają rutynowo i w sposób automatyczny; autor także o tym wspomina).
Książka ukazuje, że w przypadku takiego zdarzania nie ma rozróżnienia międzykulturowego. Słowa te mogą wydać się banalne, ale jednak obnaża prawdę, że Japończycy od Europejczyków czy Amerykanów niewiele się różnią. Choć kultura sama w sobie jest zdecydowanie inna.
W dalszej części dziennikarz omawia kwestie związane z energetyką jądrową i dramatem w Fukushimie. Pokazuje jak wiele czynników do niej doprowadziło. Choć wszystko skupia się wokół jednego: niechęci do przyznania się do błędów czy niewiedzy. Piotr Bernardyn uwidacznia obraz skażonej Japonii, ukazuje dramaty ludzkie i ekologiczne. Dotyka bardzo delikatnych spraw. Wskazuje palcem nie tylko na yakuzę, ale także na wielu polityków, naukowców i cała nuklearną wioskę. Tłumaczy, że do tej tragedii przyczyniło się wiele osób, także szeregowych pracowników, którzy na to wszystko się godzili. Pisze o wszystkim tym, co powinno otworzyć oczy: o korupcji, władzy, polityce i pędzie za pieniądzem. Kosztem prostych ludzi, którzy stracili sens życia. Prostych ludzi, którzy żyli z ziemi i morza, a które teraz nie nadają się do użytku.
Niektóre części książki Piotra Bernardyna pozostaną w nas długo. Tego obrazu szybko nie wymażemy z pamięci. Zwłaszcza tych fragmentów, które mówią o nieszczęściach, które spadły na osoby starające się walczyć z ogólną opinią o elektrowniach atomowych. Autor wie doskonale, że ogrom tragedii zostanie zrozumiany wtedy, gdy odniesie się ją do jednej osoby. Dlatego z wielu przypadków zakreśla te, które dotknęły go najbardziej.
Tytuł okaże się rewelacyjną publikacją dla tych, którzy cenią dobry reportaż. Otworzy oczy na wiele zjawisk. Pokaże prawdę o kraju tak odległym, że aż "dziwnym". Przeczytać tutaj można o wszystkim, czego media nie powiedzą. Bo się boją, bo nie mają na to czasu, bo ich to nie obchodzi, bo są inne tematy. Nie ma tu taniej sensacji. Jest prawdziwy obraz, który niejednokrotnie wzruszy i dotknie - nawet oburzy.
A wszystko to okiem człowieka, który wokół tych wydarzeń żył. Jest to zdecydowanie ważna pozycja, którą wielu powinno poznać. Zwłaszcza Ci, którzy uważają, że atom jest czymś najlepszym, co można podarować ludzkości. Proszę nie myśleć, że w tym tytule zawarta jest nagonka na biznes atomowy. Autor bardzo obiektywnie przedstawia wszystko to, co się z nim wiąże, I jakie są jego wieloletnie konsekwencje.
Całość – mimo poważnego tematu – czyta się szybko. Język jest dość przystępny, choć niejednokrotnie fachowy. Autor wplata w tekst wiele japońskich słów czy wyrażeń. Dla mnie nie są one większym uatrakcyjnieniem, ale dla japonistów na pewno okażą się przydatne. Zawarte na końcu publikacji fragmenty raportu dopełniają obraz, który kształtuje się słowami Piotra Bernardyna. Lubię książki, które dadzą pretekst do namysłu i ukazują prawdę o świecie, kulisy wielkich wydarzeń, dramatów. Cenię tytuły, które są napisane w sposób, mogący trafić do wielu. Dobry reportaż zawsze będę polecać.
Piotr Bernardyn od ponad dekady mieszka w Tokio. Tragedię przeżył na własnej skórze. Spędził sporo czasu wśród ludzi, których prawdziwy obraz jest ukryty gdzieś głęboko. Japończycy jawią się nam jako naród, który ma całkiem inne podejście do życia. Ich kultura mogłaby stanowić wzór odrębności. Nie wdawajmy się jednak w dywagacje na temat korzeni tego zjawiska. Autor reportażu bowiem wystarczająco dobrze radzi sobie z przedstawianiem nam prawdy o tym kraju i o jego mieszkańcach. Rozprawia się ze stereotypami i tłumaczy postępowanie Japończyków. Dzięki tej publikacji można bardzo dobrze zrozumieć ich mentalność i wyjaśnić sobie przyczyny pewnych zachowań. "Japończycy w większości nie uważają się za osoby religijne, nie roztrząsają na co dzień kwestii metafizycznych. Wielką rolę odgrywa jednak rytuał, czynności, gesty, które należy wykonać w stosownych okolicznościach. Ich niedopełnienie jest bolesne, złamanie etykiety bywa równoznaczne z naruszeniem tabu. Oznacza to, że wobec tych kilku tysięcy pochłoniętych przez wodę, a wciąż nieodnalezionych ciał najbliższe rodziny nie mogą dokonać ostatniej posługi."*
Pod przykrywką ogromnej tragedii jaka spotkała Japonię, autor przedstawia nam wszystko to co powinniśmy wiedzieć o ludziach i ich życiu po tragedii. Nie ma tutaj wyraźnej granicy pomiędzy tym co przed i tym co po 11 marca 2011 roku. Jednak Piotr Bernardyn bardzo dogłębnie przedstawia zarówno obraz po trzęsieniu, po tsunami i po dramacie Fukushimy, jak i próbuje wyjaśnić, dlaczego w ogóle doszło do tak ogromnych konsekwencji.
W tej ważnej publikacji wzięto pod uwagę spory materiał źródłowy: wypowiedzi polityków, naukowców i zwykłych ludzi, których tragedia najmocniej dotknęła, inne tytuły drukowane, audycje radiowe, ale także ważne dokumenty, jak raporty, w tym niezależnej komisji śledczej (którego fragment znajduje się na końcu książki).
Reportaż został podzielony na kilka części. Powoli wchodzimy w prawdziwy, ludzki obraz tragedii. Autor stara się utrzymać chronologię wydarzeń. Początkowo przypomina strach po trzęsieniu oraz próbuje ubrać w słowa chaos związany z tsunami. Możemy pamiętać wiele katastrof naturalnych, jedna przechodzi w drugą, mieszają się ze sobą. Sprzed trzech lat pamiętamy tylko ogólny zarys wydarzeń. W końcu Japonia to odległy rejon, w którym samo trzęsienie ziemi zdarza się częściej (oczywiście nie o tak wielkiej sile). Publikacja Bezdroży pozwoli nam postawić się na miejscu ludzi, którzy to wydarzenie przeżyli a jego konsekwencje przeżywają nadal. Autor bierze pod uwagę czynniki kształtujące ich kulturę i odnosi je do tragedii. Pokazuje – jeśli można tak napisać – ludzki obraz Japończyków (nie jednej osobie naród ten kojarzy się z robotami, którzy działają rutynowo i w sposób automatyczny; autor także o tym wspomina).
Książka ukazuje, że w przypadku takiego zdarzania nie ma rozróżnienia międzykulturowego. Słowa te mogą wydać się banalne, ale jednak obnaża prawdę, że Japończycy od Europejczyków czy Amerykanów niewiele się różnią. Choć kultura sama w sobie jest zdecydowanie inna.
W dalszej części dziennikarz omawia kwestie związane z energetyką jądrową i dramatem w Fukushimie. Pokazuje jak wiele czynników do niej doprowadziło. Choć wszystko skupia się wokół jednego: niechęci do przyznania się do błędów czy niewiedzy. Piotr Bernardyn uwidacznia obraz skażonej Japonii, ukazuje dramaty ludzkie i ekologiczne. Dotyka bardzo delikatnych spraw. Wskazuje palcem nie tylko na yakuzę, ale także na wielu polityków, naukowców i cała nuklearną wioskę. Tłumaczy, że do tej tragedii przyczyniło się wiele osób, także szeregowych pracowników, którzy na to wszystko się godzili. Pisze o wszystkim tym, co powinno otworzyć oczy: o korupcji, władzy, polityce i pędzie za pieniądzem. Kosztem prostych ludzi, którzy stracili sens życia. Prostych ludzi, którzy żyli z ziemi i morza, a które teraz nie nadają się do użytku.
Niektóre części książki Piotra Bernardyna pozostaną w nas długo. Tego obrazu szybko nie wymażemy z pamięci. Zwłaszcza tych fragmentów, które mówią o nieszczęściach, które spadły na osoby starające się walczyć z ogólną opinią o elektrowniach atomowych. Autor wie doskonale, że ogrom tragedii zostanie zrozumiany wtedy, gdy odniesie się ją do jednej osoby. Dlatego z wielu przypadków zakreśla te, które dotknęły go najbardziej.
Tytuł okaże się rewelacyjną publikacją dla tych, którzy cenią dobry reportaż. Otworzy oczy na wiele zjawisk. Pokaże prawdę o kraju tak odległym, że aż "dziwnym". Przeczytać tutaj można o wszystkim, czego media nie powiedzą. Bo się boją, bo nie mają na to czasu, bo ich to nie obchodzi, bo są inne tematy. Nie ma tu taniej sensacji. Jest prawdziwy obraz, który niejednokrotnie wzruszy i dotknie - nawet oburzy.
A wszystko to okiem człowieka, który wokół tych wydarzeń żył. Jest to zdecydowanie ważna pozycja, którą wielu powinno poznać. Zwłaszcza Ci, którzy uważają, że atom jest czymś najlepszym, co można podarować ludzkości. Proszę nie myśleć, że w tym tytule zawarta jest nagonka na biznes atomowy. Autor bardzo obiektywnie przedstawia wszystko to, co się z nim wiąże, I jakie są jego wieloletnie konsekwencje.
Całość – mimo poważnego tematu – czyta się szybko. Język jest dość przystępny, choć niejednokrotnie fachowy. Autor wplata w tekst wiele japońskich słów czy wyrażeń. Dla mnie nie są one większym uatrakcyjnieniem, ale dla japonistów na pewno okażą się przydatne. Zawarte na końcu publikacji fragmenty raportu dopełniają obraz, który kształtuje się słowami Piotra Bernardyna. Lubię książki, które dadzą pretekst do namysłu i ukazują prawdę o świecie, kulisy wielkich wydarzeń, dramatów. Cenię tytuły, które są napisane w sposób, mogący trafić do wielu. Dobry reportaż zawsze będę polecać.
Sztukater.pl JoannaKa
Rozbitek. Siedemdziesiąt sześć dni samotnie na morzu
Ta historia wydarzyła się w 1982 roku, a spisana została siedemnaście lat później. Steven Callahan był beztroskim trzydziestolatkiem marzącym o transoceanicznych regatach samotników. Próbował nawet udziału w wyścigu, ale uniemożliwiła to awaria jego 6-metrowej łodzi. Po naprawie jachtu udał się w spokojny rejs na Karaiby, ale w szóstym dniu podróży podczas sztormu jego łódź zatonęła. Żeglarz życie uratował dzięki gumowej tratwie. Spędził na niej 76 dni i nocy.
Jego wspomnienia czyta się jak scenopis monodramu. Dramatyzm, głębokie przesłanie i literacki talent sprawiają, że wiele epizodów brzmi niewiarygodnie. Najdziwniejsze sceny ze słynnego „Życia Pi" Marte-la wypadają banalnie przy opowieści Callahana. Rozbitek w „Gumowej kaczuszce" miotany przez żywioły, cierpiący pragnienie, głód i samotność, żył napędzany nadzieją, że ocaleje. Jedenaście tygodni na krawędzi życia, uzależniony od sił natury i łutu szczęścia, który sprawił, że krucha, gumowa tratwa nie bez problemów przebyła Atlantyk i ocaliła swego pasażera. „Rozbitek - pisze autor - jest nie tyle opowieścią o mnie, co o magii i tajemnicy oceanu. Podróż pokazała mi, że jestem silniejszy i mogę znieść więcej, niż przypuszczałem".
Relacja Callahana, jeśli jest reportażem, to sąsiaduje z Hemingwayowskim „Starym człowiekiem i morzem". W barwnej, żeglarskiej opowieści uderzają konkluzje o głębokim, humanistycznym przesłaniu autora, o szacunku wobec przyrody, a także o tym, że jego najważniejsza podróż tak naprawdę zaczęła się wtedy, gdy u brzegów wysepki Marie Galante natknęli się na jego tratwę kreolscy rybacy. Książkę, ilustrowaną rysunkami autora, czyta się jednym tchem, a choć lekcję, jaką przeżył żeglarz, akceptujemy w pełni, tylko najtwardsi sobie wyobrażą, że dzielą los rozbitka.
Jego wspomnienia czyta się jak scenopis monodramu. Dramatyzm, głębokie przesłanie i literacki talent sprawiają, że wiele epizodów brzmi niewiarygodnie. Najdziwniejsze sceny ze słynnego „Życia Pi" Marte-la wypadają banalnie przy opowieści Callahana. Rozbitek w „Gumowej kaczuszce" miotany przez żywioły, cierpiący pragnienie, głód i samotność, żył napędzany nadzieją, że ocaleje. Jedenaście tygodni na krawędzi życia, uzależniony od sił natury i łutu szczęścia, który sprawił, że krucha, gumowa tratwa nie bez problemów przebyła Atlantyk i ocaliła swego pasażera. „Rozbitek - pisze autor - jest nie tyle opowieścią o mnie, co o magii i tajemnicy oceanu. Podróż pokazała mi, że jestem silniejszy i mogę znieść więcej, niż przypuszczałem".
Relacja Callahana, jeśli jest reportażem, to sąsiaduje z Hemingwayowskim „Starym człowiekiem i morzem". W barwnej, żeglarskiej opowieści uderzają konkluzje o głębokim, humanistycznym przesłaniu autora, o szacunku wobec przyrody, a także o tym, że jego najważniejsza podróż tak naprawdę zaczęła się wtedy, gdy u brzegów wysepki Marie Galante natknęli się na jego tratwę kreolscy rybacy. Książkę, ilustrowaną rysunkami autora, czyta się jednym tchem, a choć lekcję, jaką przeżył żeglarz, akceptujemy w pełni, tylko najtwardsi sobie wyobrażą, że dzielą los rozbitka.
Tygodnik Angora Ł.Azik, 2014-05-04
Zwyciężyć znaczy przeżyć. 20 lat później
Ostatnio miałam okazję zapoznać się z książką „Zwyciężyć znaczy przeżyć. 20 lat później”. Pierwszą myślą, jaka nasunęła mi się po skończonej lekturze, było to, że żałuję, iż ją przeczytałam. Dlaczego? Ponieważ wolałabym być wciąż jeszcze przed lekturą tej świetnej, fascynującej opowieści.
Kim jest jej autor – Aleksander Lwow? To urodzony w 1953 roku polski alpinista i himalaista. Wspina się od 1970 roku, a zaczynał w Sokolikach i Karkonoszach. Uczestniczył w wielu ekspedycjach wysokogórskich, m.in. w wyprawach na Mount Everest, K2, Broad Peak, Dhaulagiri, Yalung Kang. Na swoim koncie ma cztery zdobyte ośmiotysięczniki: Manaslu (8163 m), Lhotse (8516 m), Cho Oyu (8201 m) i Gasherbrum II (8035 m). Jako pierwszy Polak i jak dotąd najszybciej w historii (w 7 godzin, samotnie) wszedł na Pumori (7161 m). Został dwukrotnie uhonorowany złotymi medalami za wybitne osiągnięcia sportowe. Ponadto w 1999 roku został laureatem nagrody „Kolos” za zimową wyprawę na Everest.
Jak naprawdę jest w tych górach? To pytanie zadaje sobie wiele osób, podziwiających górskie dokonania alpinistów i himalaistów. Nie tylko zresztą sobie, ale też właśnie im, chcąc dowiedzieć się właściwie wszystkiego na temat wysokogórskich wypraw. Z tego typu pytaniami niejeden raz spotykał się również Aleksander Lwow. Właśnie one zainspirowały go do napisania niniejszej książki. I jak sam podkreśla – nie jest to książka dla alpinistów, ale dla zwykłych ludzi, którzy kochają góry, choć sami najprawdopodobniej nigdy nie doświadczą ekstremalnych przeżyć związanych ze zdobywaniem himalajskich szczytów.
Pierwsza wersja tej książki ukazała się w 1994 roku. Obecne wydanie zostało uzupełnione i wzbogacone o opisy zdarzeń ze świata ludzi gór z ostatnich dwudziestu lat oraz o komentarze do wielu z nich.
Aleksander Lwow, cofając się wspomnieniami do lat 70-tych XX wieku, opowiada o początkach swojej drogi wspinaczkowej – w Sokolikach, Karkonoszach i Tatrach, a następnie o wysokogórskich wyprawach, w jakich brał udział. Jednak – co ciekawe – nie skupia się wyłącznie na swojej osobie. Również opisów górskiej wspinaczki jest tu stosunkowo niewiele. Właściwie jest ograniczona do minimum. Na plan pierwszy wysuwają się ludzie gór – konkretne osoby: przyjaciele, znajomi, partnerzy wspinaczkowi autora. Przywołuje on nazwiska zarówno czołowych postaci polskiego i światowego himalaizmu, jak i nieco mniej powszechnie znanych wspinaczy (co nie znaczy, że niezasłużonych w tej dziedzinie), a także osób w inny sposób związanych ze środowiskiem górskim. Autor w interesujący sposób przybliża te wszystkie postacie czytelnikowi, kreśli ich wyraziste sylwetki, maluje niezwykle barwne portrety, ciekawie, nieraz z przymrużeniem oka prezentuje ich charaktery i osobowość.
Znakomicie charakteryzuje środowisko górskie, przytaczając wiele świetnych, zabawnych, wywołujących uśmiech na twarzy, a nawet śmiech (jak to było w moim przypadku) anegdot, mających swoje źródło w rzeczywistych zdarzeniach i sytuacjach.
W tych wspomnieniach Aleksandra Lwowa nie jest zachowana ścisła chronologia, gdyż nieco burzy ją sporo dygresji, jakie autor wplata do swojej opowieści, cofając się do czasów wcześniejszych bądź przywołując zdarzenia późniejsze. Nie wpływa to jednak, w moim odczuciu, negatywnie na odbiór książki, w żaden sposób go nie zakłóca, raczej czyni zaprezentowaną tu opowieść bardziej żywą. Ponadto taki zabieg pozwala autorowi na podzielenie się różnorodnymi refleksjami, mniej lub bardziej ściśle związanymi z alpinizmem i himalaizmem.
Jako że nieodłącznym elementem górskiego życia jest śmierć, ta tematyka nie mogła zostać pominięta w książce, szczególnie że wiele osób spośród tych, o których tu przeczytamy, już nie żyje, przy czym spora ich część straciła życie właśnie w górach. Autor niejednokrotnie przywołuje w książce postawioną przez siebie tezę, głoszącą, iż każdy himalaista czy alpinista musi się w końcu zabić w górach – chyba że odpowiednio wcześnie wycofa się. Jego opowieść zdaje się potwierdzać słuszność tych słów. Ponadto Aleksander Lwow stawia pytanie o to, czym jest sukces i czym jest porażka w górach. Sam tytuł książki – „Zwyciężyć znaczy przeżyć” – wyraźnie wskazuje na stanowisko autora w tej sprawie, zaś jego opowieść znowu dowodzi słuszności tego stwierdzenia.
Muszę przyznać, że nawet się nie spodziewałam, że książka ta okaże się tak świetną lekturą. Jej autor jest według mnie znakomitym gawędziarzem. Widać, iż ma lekkie pióro i potrafi to wykorzystać, przelewając na papier niezwykle ciekawe wspomnienia i oddając klimat czasów, o których tak barwnie i zajmująco opowiada. Efekt ten wzmacniają liczne czarno-białe, wzbogacające tę opowieść, a przedstawiające to, co jest tu najważniejsze: ludzi gór i same góry. O poruszanych przez siebie sprawach Aleksander Lwow wypowiada się w sposób rozsądny i wyważony, wykazując się nie tylko wiedzą specjalistyczną, ale i życiową mądrością i doświadczeniem. Swoją opowieścią sprawia, że czytelnik, niczym za sprawą wehikułu czasu, przenosi się do minionej rzeczywistości, o której tu czyta, zaś przypomniani tu ludzie, z których tak wielu już nie żyje, w cudowny sposób ożywają i – co więcej – żyją cały czas na kartach tej książki.
„Zwyciężyć znaczy przeżyć” to fascynująca opowieść o ludzkich charakterach, o blaskach i cieniach himalaizmu, o tym, co autor chciał w tej książce przekazać: jak naprawdę jest w górach. Uważam, że udało mu się to znakomicie. Dla mnie była to rewelacyjna lektura, od której trudno mi było się oderwać, która przeniosła mnie do opisywanych w niej miejsc i czasów, skłoniła do pewnych refleksji, wywołała zamyślenie, ale też bardzo rozbawiła. W przyszłości chętnie do niej jeszcze powrócę. Z całą pewnością jest warta pozytywnej rekomendacji. Jest to jedna z najlepszych książek o tematyce górskiej, jakie do tej pory czytałam. To po prostu klasyka gatunku. Nie zawaham się też stwierdzić, iż jest to prawdziwa perła literatury górskiej. Gorąco zachęcam do zapoznania się z nią. To lektura obowiązkowa dla miłośników gór, tak więc jeśli do nich się zaliczasz, nie zwlekaj – koniecznie sięgnij po tę książkę.
Kim jest jej autor – Aleksander Lwow? To urodzony w 1953 roku polski alpinista i himalaista. Wspina się od 1970 roku, a zaczynał w Sokolikach i Karkonoszach. Uczestniczył w wielu ekspedycjach wysokogórskich, m.in. w wyprawach na Mount Everest, K2, Broad Peak, Dhaulagiri, Yalung Kang. Na swoim koncie ma cztery zdobyte ośmiotysięczniki: Manaslu (8163 m), Lhotse (8516 m), Cho Oyu (8201 m) i Gasherbrum II (8035 m). Jako pierwszy Polak i jak dotąd najszybciej w historii (w 7 godzin, samotnie) wszedł na Pumori (7161 m). Został dwukrotnie uhonorowany złotymi medalami za wybitne osiągnięcia sportowe. Ponadto w 1999 roku został laureatem nagrody „Kolos” za zimową wyprawę na Everest.
Jak naprawdę jest w tych górach? To pytanie zadaje sobie wiele osób, podziwiających górskie dokonania alpinistów i himalaistów. Nie tylko zresztą sobie, ale też właśnie im, chcąc dowiedzieć się właściwie wszystkiego na temat wysokogórskich wypraw. Z tego typu pytaniami niejeden raz spotykał się również Aleksander Lwow. Właśnie one zainspirowały go do napisania niniejszej książki. I jak sam podkreśla – nie jest to książka dla alpinistów, ale dla zwykłych ludzi, którzy kochają góry, choć sami najprawdopodobniej nigdy nie doświadczą ekstremalnych przeżyć związanych ze zdobywaniem himalajskich szczytów.
Pierwsza wersja tej książki ukazała się w 1994 roku. Obecne wydanie zostało uzupełnione i wzbogacone o opisy zdarzeń ze świata ludzi gór z ostatnich dwudziestu lat oraz o komentarze do wielu z nich.
Aleksander Lwow, cofając się wspomnieniami do lat 70-tych XX wieku, opowiada o początkach swojej drogi wspinaczkowej – w Sokolikach, Karkonoszach i Tatrach, a następnie o wysokogórskich wyprawach, w jakich brał udział. Jednak – co ciekawe – nie skupia się wyłącznie na swojej osobie. Również opisów górskiej wspinaczki jest tu stosunkowo niewiele. Właściwie jest ograniczona do minimum. Na plan pierwszy wysuwają się ludzie gór – konkretne osoby: przyjaciele, znajomi, partnerzy wspinaczkowi autora. Przywołuje on nazwiska zarówno czołowych postaci polskiego i światowego himalaizmu, jak i nieco mniej powszechnie znanych wspinaczy (co nie znaczy, że niezasłużonych w tej dziedzinie), a także osób w inny sposób związanych ze środowiskiem górskim. Autor w interesujący sposób przybliża te wszystkie postacie czytelnikowi, kreśli ich wyraziste sylwetki, maluje niezwykle barwne portrety, ciekawie, nieraz z przymrużeniem oka prezentuje ich charaktery i osobowość.
Znakomicie charakteryzuje środowisko górskie, przytaczając wiele świetnych, zabawnych, wywołujących uśmiech na twarzy, a nawet śmiech (jak to było w moim przypadku) anegdot, mających swoje źródło w rzeczywistych zdarzeniach i sytuacjach.
W tych wspomnieniach Aleksandra Lwowa nie jest zachowana ścisła chronologia, gdyż nieco burzy ją sporo dygresji, jakie autor wplata do swojej opowieści, cofając się do czasów wcześniejszych bądź przywołując zdarzenia późniejsze. Nie wpływa to jednak, w moim odczuciu, negatywnie na odbiór książki, w żaden sposób go nie zakłóca, raczej czyni zaprezentowaną tu opowieść bardziej żywą. Ponadto taki zabieg pozwala autorowi na podzielenie się różnorodnymi refleksjami, mniej lub bardziej ściśle związanymi z alpinizmem i himalaizmem.
Jako że nieodłącznym elementem górskiego życia jest śmierć, ta tematyka nie mogła zostać pominięta w książce, szczególnie że wiele osób spośród tych, o których tu przeczytamy, już nie żyje, przy czym spora ich część straciła życie właśnie w górach. Autor niejednokrotnie przywołuje w książce postawioną przez siebie tezę, głoszącą, iż każdy himalaista czy alpinista musi się w końcu zabić w górach – chyba że odpowiednio wcześnie wycofa się. Jego opowieść zdaje się potwierdzać słuszność tych słów. Ponadto Aleksander Lwow stawia pytanie o to, czym jest sukces i czym jest porażka w górach. Sam tytuł książki – „Zwyciężyć znaczy przeżyć” – wyraźnie wskazuje na stanowisko autora w tej sprawie, zaś jego opowieść znowu dowodzi słuszności tego stwierdzenia.
Muszę przyznać, że nawet się nie spodziewałam, że książka ta okaże się tak świetną lekturą. Jej autor jest według mnie znakomitym gawędziarzem. Widać, iż ma lekkie pióro i potrafi to wykorzystać, przelewając na papier niezwykle ciekawe wspomnienia i oddając klimat czasów, o których tak barwnie i zajmująco opowiada. Efekt ten wzmacniają liczne czarno-białe, wzbogacające tę opowieść, a przedstawiające to, co jest tu najważniejsze: ludzi gór i same góry. O poruszanych przez siebie sprawach Aleksander Lwow wypowiada się w sposób rozsądny i wyważony, wykazując się nie tylko wiedzą specjalistyczną, ale i życiową mądrością i doświadczeniem. Swoją opowieścią sprawia, że czytelnik, niczym za sprawą wehikułu czasu, przenosi się do minionej rzeczywistości, o której tu czyta, zaś przypomniani tu ludzie, z których tak wielu już nie żyje, w cudowny sposób ożywają i – co więcej – żyją cały czas na kartach tej książki.
„Zwyciężyć znaczy przeżyć” to fascynująca opowieść o ludzkich charakterach, o blaskach i cieniach himalaizmu, o tym, co autor chciał w tej książce przekazać: jak naprawdę jest w górach. Uważam, że udało mu się to znakomicie. Dla mnie była to rewelacyjna lektura, od której trudno mi było się oderwać, która przeniosła mnie do opisywanych w niej miejsc i czasów, skłoniła do pewnych refleksji, wywołała zamyślenie, ale też bardzo rozbawiła. W przyszłości chętnie do niej jeszcze powrócę. Z całą pewnością jest warta pozytywnej rekomendacji. Jest to jedna z najlepszych książek o tematyce górskiej, jakie do tej pory czytałam. To po prostu klasyka gatunku. Nie zawaham się też stwierdzić, iż jest to prawdziwa perła literatury górskiej. Gorąco zachęcam do zapoznania się z nią. To lektura obowiązkowa dla miłośników gór, tak więc jeśli do nich się zaliczasz, nie zwlekaj – koniecznie sięgnij po tę książkę.
info.arttravel.pl Dorota
Pełna MOC możliwości (edycja ING)
Jacek Walkiewicz to postać nietuzinkowa. Psycholog, trener, mówca. W roli tego ostatniego dał się poznać szerszej publiczności za sprawą wystąpienia na konferencji TEDx, którego nagranie w oszałamiającym tempie osiągnęło wynik przekraczający liczbę kilkuset (obecnie prawie milion) wyświetleń na portalu YouTube. Kilkunastominutowy wykład dotyczący realizacji swoich marzeń, podejmowania działań czy stawiania sobie coraz to nowszych celów stał się swoistym fenomenem polskiego Internetu.
Ocena: 5/6
Rok po tym wydarzeniu na półkach księgarni pojawiła się książka Walkiewicza nawiązująca swoim tytułem do tego, jaki towarzyszył jego wystąpieniu na TEDx – „Pełna MOC możliwości”. Książka rozpoczyna się zapisem wykładu, ale drukowana wersja wstępu traci praktycznie całą wartość jej internetowego odpowiednika. Z pewnością jeszcze większą trudność w jego odbiorze będą miały osoby, które po książkę sięgną przypadkiem, nie znając wcześniejszej wirtualnej publikacji. Na szczęście po kilkustronicowym prologu pojawia się treść właściwa. Pozycja została podzielona na kilkanaście niedługich rozdziałów. Najważniejszą cechą (będącą jednocześnie największą zaletą) każdego z nich jest fakt, że autor w sposób prosty i zrozumiały komunikuje się z czytelnikami, nie rozciągając swoich wywodów w nieskończoność. Nie ma tu miejsca na przysłowiowe lanie wody i pisania na siłę. Przedstawione teorie czy schematy myślowe nierzadko podparte są historiami z życia Walkiewicza, jednak zwraca on również uwagę na fakt, że rozwiązania te nie są uniwersalne i stawia wyraźny wykrzyknik przy twierdzeniu, iż to, co jest dobre dla jednej osoby, niekoniecznie musi zostać tak odebrane przez inną. Autor wielokrotnie podkreśla indywidualność każdego człowieka, jego osobiste uwarunkowania i wyjątkowe spojrzenie na świat. Przestrzega jednocześnie przed osobami, które posługują się prawdami absolutnymi.
Warto zwrócić uwagę, że „Pełna MOC możliwości” to wyłącznie rozwinięcie materiału, który pojawił się rok temu na YouTube. Pomimo faktu, że nowej, unikalnej treści jest całkiem dużo, w dalszym ciągu oscyluje ona dookoła stwierdzeń, które usłyszeć można było na TEDx. Na pierwszy rzut oka można odnieść wrażenie, że jest to książka skierowana do osób młodych, jednak to tylko pozory. Uniwersalność treści głoszonych przez autora powinna trafić do każdego, niezależnie od jego wieku czy wykształcenia. Za sprawą książki (jest to jego druga publikacja) Jacek Walkiewicz dał się poznać nie tylko jako interesujący i przyciągający uwagę mówca, ale równie dobry pisarz. Można mieć tylko nadzieje, że nie jest to jego ostatnie słowo czy to w formie nagrania, czy też w postaci publikacji książkowej.
Ocena: 5/6
Rok po tym wydarzeniu na półkach księgarni pojawiła się książka Walkiewicza nawiązująca swoim tytułem do tego, jaki towarzyszył jego wystąpieniu na TEDx – „Pełna MOC możliwości”. Książka rozpoczyna się zapisem wykładu, ale drukowana wersja wstępu traci praktycznie całą wartość jej internetowego odpowiednika. Z pewnością jeszcze większą trudność w jego odbiorze będą miały osoby, które po książkę sięgną przypadkiem, nie znając wcześniejszej wirtualnej publikacji. Na szczęście po kilkustronicowym prologu pojawia się treść właściwa. Pozycja została podzielona na kilkanaście niedługich rozdziałów. Najważniejszą cechą (będącą jednocześnie największą zaletą) każdego z nich jest fakt, że autor w sposób prosty i zrozumiały komunikuje się z czytelnikami, nie rozciągając swoich wywodów w nieskończoność. Nie ma tu miejsca na przysłowiowe lanie wody i pisania na siłę. Przedstawione teorie czy schematy myślowe nierzadko podparte są historiami z życia Walkiewicza, jednak zwraca on również uwagę na fakt, że rozwiązania te nie są uniwersalne i stawia wyraźny wykrzyknik przy twierdzeniu, iż to, co jest dobre dla jednej osoby, niekoniecznie musi zostać tak odebrane przez inną. Autor wielokrotnie podkreśla indywidualność każdego człowieka, jego osobiste uwarunkowania i wyjątkowe spojrzenie na świat. Przestrzega jednocześnie przed osobami, które posługują się prawdami absolutnymi.
Warto zwrócić uwagę, że „Pełna MOC możliwości” to wyłącznie rozwinięcie materiału, który pojawił się rok temu na YouTube. Pomimo faktu, że nowej, unikalnej treści jest całkiem dużo, w dalszym ciągu oscyluje ona dookoła stwierdzeń, które usłyszeć można było na TEDx. Na pierwszy rzut oka można odnieść wrażenie, że jest to książka skierowana do osób młodych, jednak to tylko pozory. Uniwersalność treści głoszonych przez autora powinna trafić do każdego, niezależnie od jego wieku czy wykształcenia. Za sprawą książki (jest to jego druga publikacja) Jacek Walkiewicz dał się poznać nie tylko jako interesujący i przyciągający uwagę mówca, ale równie dobry pisarz. Można mieć tylko nadzieje, że nie jest to jego ostatnie słowo czy to w formie nagrania, czy też w postaci publikacji książkowej.
Literadar Piotr Szymoniczek
Pełna MOC możliwości
Jacek Walkiewicz to postać nietuzinkowa. Psycholog, trener, mówca. W roli tego ostatniego dał się poznać szerszej publiczności za sprawą wystąpienia na konferencji TEDx, którego nagranie w oszałamiającym tempie osiągnęło wynik przekraczający liczbę kilkuset (obecnie prawie milion) wyświetleń na portalu YouTube. Kilkunastominutowy wykład dotyczący realizacji swoich marzeń, podejmowania działań czy stawiania sobie coraz to nowszych celów stał się swoistym fenomenem polskiego Internetu.
Ocena: 5/6
Rok po tym wydarzeniu na półkach księgarni pojawiła się książka Walkiewicza nawiązująca swoim tytułem do tego, jaki towarzyszył jego wystąpieniu na TEDx – „Pełna MOC możliwości”. Książka rozpoczyna się zapisem wykładu, ale drukowana wersja wstępu traci praktycznie całą wartość jej internetowego odpowiednika. Z pewnością jeszcze większą trudność w jego odbiorze będą miały osoby, które po książkę sięgną przypadkiem, nie znając wcześniejszej wirtualnej publikacji. Na szczęście po kilkustronicowym prologu pojawia się treść właściwa. Pozycja została podzielona na kilkanaście niedługich rozdziałów. Najważniejszą cechą (będącą jednocześnie największą zaletą) każdego z nich jest fakt, że autor w sposób prosty i zrozumiały komunikuje się z czytelnikami, nie rozciągając swoich wywodów w nieskończoność. Nie ma tu miejsca na przysłowiowe lanie wody i pisania na siłę. Przedstawione teorie czy schematy myślowe nierzadko podparte są historiami z życia Walkiewicza, jednak zwraca on również uwagę na fakt, że rozwiązania te nie są uniwersalne i stawia wyraźny wykrzyknik przy twierdzeniu, iż to, co jest dobre dla jednej osoby, niekoniecznie musi zostać tak odebrane przez inną. Autor wielokrotnie podkreśla indywidualność każdego człowieka, jego osobiste uwarunkowania i wyjątkowe spojrzenie na świat. Przestrzega jednocześnie przed osobami, które posługują się prawdami absolutnymi.
Warto zwrócić uwagę, że „Pełna MOC możliwości” to wyłącznie rozwinięcie materiału, który pojawił się rok temu na YouTube. Pomimo faktu, że nowej, unikalnej treści jest całkiem dużo, w dalszym ciągu oscyluje ona dookoła stwierdzeń, które usłyszeć można było na TEDx. Na pierwszy rzut oka można odnieść wrażenie, że jest to książka skierowana do osób młodych, jednak to tylko pozory. Uniwersalność treści głoszonych przez autora powinna trafić do każdego, niezależnie od jego wieku czy wykształcenia. Za sprawą książki (jest to jego druga publikacja) Jacek Walkiewicz dał się poznać nie tylko jako interesujący i przyciągający uwagę mówca, ale równie dobry pisarz. Można mieć tylko nadzieje, że nie jest to jego ostatnie słowo czy to w formie nagrania, czy też w postaci publikacji książkowej.
Ocena: 5/6
Rok po tym wydarzeniu na półkach księgarni pojawiła się książka Walkiewicza nawiązująca swoim tytułem do tego, jaki towarzyszył jego wystąpieniu na TEDx – „Pełna MOC możliwości”. Książka rozpoczyna się zapisem wykładu, ale drukowana wersja wstępu traci praktycznie całą wartość jej internetowego odpowiednika. Z pewnością jeszcze większą trudność w jego odbiorze będą miały osoby, które po książkę sięgną przypadkiem, nie znając wcześniejszej wirtualnej publikacji. Na szczęście po kilkustronicowym prologu pojawia się treść właściwa. Pozycja została podzielona na kilkanaście niedługich rozdziałów. Najważniejszą cechą (będącą jednocześnie największą zaletą) każdego z nich jest fakt, że autor w sposób prosty i zrozumiały komunikuje się z czytelnikami, nie rozciągając swoich wywodów w nieskończoność. Nie ma tu miejsca na przysłowiowe lanie wody i pisania na siłę. Przedstawione teorie czy schematy myślowe nierzadko podparte są historiami z życia Walkiewicza, jednak zwraca on również uwagę na fakt, że rozwiązania te nie są uniwersalne i stawia wyraźny wykrzyknik przy twierdzeniu, iż to, co jest dobre dla jednej osoby, niekoniecznie musi zostać tak odebrane przez inną. Autor wielokrotnie podkreśla indywidualność każdego człowieka, jego osobiste uwarunkowania i wyjątkowe spojrzenie na świat. Przestrzega jednocześnie przed osobami, które posługują się prawdami absolutnymi.
Warto zwrócić uwagę, że „Pełna MOC możliwości” to wyłącznie rozwinięcie materiału, który pojawił się rok temu na YouTube. Pomimo faktu, że nowej, unikalnej treści jest całkiem dużo, w dalszym ciągu oscyluje ona dookoła stwierdzeń, które usłyszeć można było na TEDx. Na pierwszy rzut oka można odnieść wrażenie, że jest to książka skierowana do osób młodych, jednak to tylko pozory. Uniwersalność treści głoszonych przez autora powinna trafić do każdego, niezależnie od jego wieku czy wykształcenia. Za sprawą książki (jest to jego druga publikacja) Jacek Walkiewicz dał się poznać nie tylko jako interesujący i przyciągający uwagę mówca, ale równie dobry pisarz. Można mieć tylko nadzieje, że nie jest to jego ostatnie słowo czy to w formie nagrania, czy też w postaci publikacji książkowej.
Literadar Piotr Szymoniczek