ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Recenzje

Mamarazzi. Fotografowanie dzieci. Poradnik dla mam

Która matka nie lubi fotografować swoich dzieci?
Aparat stał się dziś obowiązkowym urządzeniem, jakie nosi w torebce każda mama.
Uwielbiamy pstrykać. Uwieczniać na zdjęciach pierwsze uśmiechy, ząbki, kamienie milowe.

Nie musimy posiadać drogiego sprzętu. Czasem wystarczy telefon lub kompakt. Wystarczy, o ile fotografie podobają się nam i zaspokajają naszą potrzebę estetyki.

Chcemy, by nasze zdjęcia były piękne i wyjątkowe. Chcemy zamykać w obiektywie nie tylko ludzi, ale i emocje. Jak robić takie fotografie, by emanowały owymi emocjami? Odpowiedzi możemy szukać w książce "Mamarazzi. Fotografowanie dzieci. Poradnik dla mam".

Owa pozycja pozwoli nam opanować podstawy fotografii, poznać niezbędne techniki wykorzystania światła, kompozycji itd., nauczyć się wywoływać naturalny uśmiech na twarzy dziecka, podpowie, z jakich sztuczek i trików możemy korzystać a z jakich nie, mając za modela malucha.

Książka pokaże nam, jak ważna jest współpraca rodzic-dziecko; że to sytuacja jest najważniejsza, a fotografia jest jedynie 'skutkiem ubocznym'.

Ponadto dowiemy się, jak korzystać z programów do obróbki graficznej zdjęć, jak możemy przygotować się do sesji: jak wybrać strój czy miejsce, jak umiejętnie fotografować.

Książka zawiera dużo pięknych zdjęć, które potwierdzają, iż reguły, jakie opisuje autorka mają sens i odzwierciedlenie w rzeczywistości.

Dzięki tej pozycji każda z nas może nauczyć się robić piękne zdjęcia.
A potem na starość będziemy oglądać albumy przepełnione... emocjami wciąż żywymi :)
con-esperanza-por-la-vida.blogspot.com 2014-08-03

Jak sobie radzić z trudnymi ludźmi

Praktyczny poradnik, który nauczy cię rozpoznawać siedem trudnych typów osobowości. Podpowie,
jak unikać z nimi konfliktów i motywować do współpracy.
OLIVIA Maria Barcz

Czytaj dwa razy szybciej!

Raczej nieczęsto zdarza mi się czytać poradniki, ale opcja czytania dwa razy szybciej wydała mi się bardzo kusząca, do tego autorem jest dość kojarzony z hasłem „szybkie czytanie” Marcin Matuszewski. Postanowiłam więc zaryzykować! Oto pierwsza recenzja poradnika, która ukazuje się na moim blogu. Czy ta pozycja pozwoli nam dwa razy szybciej pochłaniać wielkie stosy książek? Sprawdźcie!

144 strony to w mojej opinii atut, który pozwoli zajrzeć do książki tym, którzy nie mają zbyt wiele czasu na czytanie (i dlatego właśnie chcą nauczyć się szybkiego czytania). Zależnie od chęci pochłonięcia, możecie rozprawić się z nią natychmiastowo lub tak jak ja – ze spokojem po 40 stron dziennie, wtedy lektura poradnika jest całkiem przyjemną pauzą od akurat czytanej książki z fabułą. W dalszej części wytłumaczę dlaczego właśnie tak postanowiłam czytać.

Na dobry początek zaczynamy tekstem, którego zadaniem jest sprawdzenie jakie jest aktualne tempo naszego czytania. Oprócz książki musimy zaopatrzyć się również w stoper, ja korzystałam z takiego w telefonie. Mój wynik to ponad 180 słów na minutę. Mieszczę się więc w przeciętnym tempie dorosłego człowieka (180-250 słów na minutę).

Następnie przechodzimy do wielu przeróżnych ćwiczeń jak czytanie ze wskaźnikiem, poszerzanie swojego pola widzenia, piramidki i wiele innych. Jest tutaj naprawdę dużo ćwiczeń, mniej informacji na temat samego szybkiego czytania. To chyba była rzecz, z której jestem najbardziej zadowolona. Nie chciałam czytać długich wywodów o tym czym jest szybkie czytanie (mogę przecież przeczytać esencję w internecie), chciałam się go po prostu nauczyć i właśnie to może nam zaoferować ta książka, za to będę ją najbardziej polecać.

Jako, że na co dzień nie korzystam z poradników, ilość ćwiczeń wydawała mi się przytłaczająca jak na jeden dzień. Na początku tak właśnie próbowałam się z nim rozprawić, ale po 10tej stronie ćwiczenia polegającego wciąż na tym samym zaczęłam się nudzić. Postanowiłam codziennie, po troszku poznawać tajniki szybkiego czytania i tak polecam zrobić większości. Pewnym minusem było dla mnie również formatowanie książki, ponieważ czytając na czytniku część ćwiczeń po prostu się rozjeżdża, ale nie jest znowu tak najgorzej – idzie sobie poradzić.

I jak rezultaty? Przyznaję, że patenty i ćwiczenia opisane w tej niewielkiej książeczce prawie podwoiły szybkość mojego czytania! Ze 180 słów na minutę przeskoczyłam na 320! Czyli faktycznie to wszystko działa, ale uważam, że najbardziej umiejętność ta przyda mi się podczas przeglądania artykułów naukowych, których używam do napisania pracy magisterskiej. Kiedy czytam powieści, stawiam jednak na czytanie razem z narratorem (które teraz i tak będzie nieco szybsze), tak aby dobrze wczuć się w klimat książki. W końcu czytam dla odprężenia i przyjemności, tak aby coś zapamiętać. Nie tylko dla pochwalenia się wielkością mojego stosu, chociaż przy nudniejszych książkach super szybkie czytanie będzie genialnym wyjściem.

Oceniam jako dobrą i polecam wszystkim, którzy próbują podnieść swoje tempo czytania, a nie natrafili jeszcze na dobrą pozycję z tego tematu. Mimo małych przeciwności polecam również gorąco w ebooku, ponieważ nie brakuje promocji na ten tytuł!
ksiazkoholizm.wordpress.com Marta, 2014-07-31

Na zdrowie! Jak osiągnąć harmonię ciała, ducha i umysłu

Dzisiaj chciałabym przedstawić Wam recenzję książki NA ZDROWIE! Jak osiągnąć harmonię ciała, ducha i umysłu. Na rynku mamy dostępnych mnóstwo poradników o zdrowiu, o dietach, zdrowym żywieniu komu zaufać? Specjalistom posiadającym bogate doświadczenie- a taką osobą bez wątpienia jest dr Jan Pokrywka współautor dzieła. Książka napisana jest na zasadzie dialogu, rozmówcą doktora jest Filip Żurakowski-trener biznesu i rozwoju osobistego, a w przedstawionej książce dociekliwy partner rozmowy. To doskonały i wygodny poradnik który powinien przeczytać każdy zainteresowany harmonią ciała i jak postępować by żyć długo i szczęśliwie. 16 idealnie skomponowanych rozdziałów m.in: O tym, że można jeść i chudnąć, o kwasach omega-3, magnezie, wodzie mineralnej...Jak zyskać nową, lepszą jakość życia i czerpać z każdego dnia radość? Sięgnij po książkę NA ZDROWIE! a reszta zależy już tylko od Ciebie :)
Keep Fit and Be Beauty Aleksandra K., 2014-06-21

Książeczka minimalisty. Prosty przewodnik szczęśliwego człowieka

Ta książka była po części jak objawienie. Przeczytałam to, co od dawna podejrzewałam i nie chciałam dopuścić do siebie. Bo: jeśli zdecyduję się być jeszcze bardziej minimalna, będę zmuszona wywalić pół mieszkania, pozbyć się wszystkich pięknych koszyków, kuferków i innych bibelotów, które owszem – są piękne, ale tak samo jak piękne, są też niepotrzebne. Że będzie za mało, za ascetycznie i idąc na całość: że nie zostanie mi nic.

A zaraz potem mnie olśniło.

Zostanie. I to dużo. To, co najważniejsze.

Normalne, że każdy się boi. Bo do rzeczy łatwo jest się przyzwyczaić, nawet jeśli stoją i zbierają kurz. Ale są. Przypominają o pewnych rzeczach, są sentymentalne, z czymś się kojarzą. Albo tak już wkomponowały się w codzienny widok, że żal wyrzucać.

Błąd, rzeczy warto wyrzucać. Miesiąc temu wywaliłam całą zawartość mojej szafy. Do worków na śmieci wpakowałam połowę jej zawartości. Nie chciałam ich wynosić na śmietnik – wolę oddać ubrania komuś, komu są potrzebne, na kogo pasują, rozdać znajomym. Po tygodniu smętnego widoku i zawalonego przedpokoju dałam sobie spokój. Wyniosłam wszystkie worki. Psuły mi spokój. To samo zrobiłam później z kuchnią: akcesoriami do stylizacji zdjęć, których nigdy w życiu nie użyłam (i nie użyję), przedmiotów pochowanych w pudłach, które od kilku lat nie widziały światła dziennego, nadmiarem sztućców, miskami, talerzami, podwójnymi cukiernicami (osobne cukierniczki do białego i brązowego cukru to bzdura), łopatkami do nabierania sałaty w kształcie słońca i chmurki, potrójnymi nożyczkami do cięcia ziół (w życiu nie używałam bardziej beznadziejnego gadżetu kuchennego). Z gazet powyrywałam tylko te przepisy, które mam zamiar wypróbować w ciągu najbliższego tygodnia. Farby arylowe w spray’u do pomalowania własnoręcznie zrobionej, turkusowej (w zamierzeniu) patery – out. I tak jej nigdy nie zrobię. Nie używam pater. Już prędzej kupię gotową, choć też nie wiem, na jaką okazję. Do kosza, do kosza, do kosza.

Dopiero później w ręce wpadła mi „Książeczka minimalisty”. I zrozumiałam, że moje porządki były tylko początkiem. Zmiana zaczyna się, przebiega i trwa głównie w głowie. Chodzi o nastawienie – eliminowanie rzeczy materialnych, żeby zrobić miejsce na przestrzeń, swobodę i poczucie, że nic mnie nie przytłacza i nie jest niepotrzebne. O skupienie się na działaniu, a nie na posiadaniu. Na kolekcjonowaniu doświadczeń, miłych chwil i niezapomnianych przeżyć zamiast na zbieraniu miliona ozdób, które ostatecznie zawsze lądują na a) regale, b) stoliku nocnym, c) komodzie. Nie, nigdy się nie przydadzą i zawsze będą wyglądały tak samo beznadziejnie.

Leo Babauta zwrócił jeszcze uwagę na jedną fajną rzecz: na planowanie. Chodzi nie tylko o posiadanie różnych rzeczy, ale też o organizowanie swojego czasu i podejście do swoich zobowiązań. Pomyślicie, że facet chyba upadł na głowę albo jest starzejącym się kawalerem. Nic z tych rzeczy: ma szóstkę dzieci, ogromny dom i żonę, która bynajmniej nie jest ascetyczną materialistką. Upraszczając swój grafik i – mówiąc już najbardziej wprost – wywalając z niego nadmiar rzeczy, zaczyna zwracać się uwagę na swoje prawdziwe potrzeby, zaczyna się robić to, co naprawdę się kocha. Jednocześnie normalnie pracując i zarabiając na utrzymanie.

Jednak nie przemawiają do mnie w ogóle rozdziały o minimalnym jedzeniu, minimalnym fitnessie i całkowitym wyeliminowaniu ze swojego użytku papieru.

Po kolei. Jedzenie. Rada autora jest prosta: jeść mniej. OK. I na tym może warto by było poprzestać. A tu jak na złość rozpęd: jedzmy mało, nieprzetworzone, a najlepiej surowe i niemięso. Winszuję, ale u mnie ten pomysł odpada. Za to świetnie sprawdzają się małe porcje i dobra jakość produktów. Zresztą nigdy nie wyobrażałam sobie zamieniać jakości na ilość, nie w kwestii jedzenia.

Druga sprawa – minimalny fitness. Zamiast ćwiczyć codziennie po godzinie lub dwóch można ćwiczyć raz w tygodniu po 15-20 minut, za to intensywnie. To teza autora, nie moja. Z całym szacunkiem, w ten sposób można co najwyżej nabawić się skurczu w nodze. Mam osobistego trenera w domu, mniej więcej orientuję się, na czym polega regularne ćwiczenie i jakie korzyści za sobą niesie. Owszem, każdy ruch jest ważny i potrzebny, nawet jeśli jest to szaleńczy bieg do autobusu raz na ruski rok. Ale w kwestii minimalnego fitnessu trochę się z Babautą rozmijamy.

I wreszcie sprawa papieru. Mogę niczego nie trzymać, ale regał z książkami muszę mieć. A nawet trzy, na których książki i tak już przestają się mieścić, więc pewnie za niedługo będzie czwarty. Nie potrafię zbierać zdjęć na CD i DVD, przepisy w zakładkach mi giną, nie pamiętam, do którego folderu wsadziłam ważną fakturę albo umowę, którą muszę odszukać na wczoraj. Nie potrafię notować kluczowych spraw w Wordzie, muszę mieć notes i milion kartek na zapiski. Nie prowadzę dziennika w sieci, tylko w zeszycie.

Podsumowując: pierwszą połową książki się zachwyciłam, drugą nieco rozczarowałam. Rozumiem też, że autor to mężczyzna, któremu do szczęścia potrzeba dwóch podkoszulków, jednych krótkich i jednych długich spodni oraz pary sportowych butów. Mnie nie. No po prostu… nie. Kobiety mają inne potrzeby i sam Babauta szczerze przyznaje przy końcu, że w pewnych kwestiach jest bezradny i nie rozumie na przykład, do czego jego żonie służy cała sterta kosmetyków, które stoją na półce w łazience.
bookmeacookie.blogspot.com 2014-07-30

Książeczka minimalisty. Prosty przewodnik szczęśliwego człowieka

Ta książka była po części jak objawienie. Przeczytałam to, co od dawna podejrzewałam i nie chciałam dopuścić do siebie. Bo: jeśli zdecyduję się być jeszcze bardziej minimalna, będę zmuszona wywalić pół mieszkania, pozbyć się wszystkich pięknych koszyków, kuferków i innych bibelotów, które owszem – są piękne, ale tak samo jak piękne, są też niepotrzebne. Że będzie za mało, za ascetycznie i idąc na całość: że nie zostanie mi nic.

A zaraz potem mnie olśniło.

Zostanie. I to dużo. To, co najważniejsze.

Normalne, że każdy się boi. Bo do rzeczy łatwo jest się przyzwyczaić, nawet jeśli stoją i zbierają kurz. Ale są. Przypominają o pewnych rzeczach, są sentymentalne, z czymś się kojarzą. Albo tak już wkomponowały się w codzienny widok, że żal wyrzucać.

Błąd, rzeczy warto wyrzucać. Miesiąc temu wywaliłam całą zawartość mojej szafy. Do worków na śmieci wpakowałam połowę jej zawartości. Nie chciałam ich wynosić na śmietnik – wolę oddać ubrania komuś, komu są potrzebne, na kogo pasują, rozdać znajomym. Po tygodniu smętnego widoku i zawalonego przedpokoju dałam sobie spokój. Wyniosłam wszystkie worki. Psuły mi spokój. To samo zrobiłam później z kuchnią: akcesoriami do stylizacji zdjęć, których nigdy w życiu nie użyłam (i nie użyję), przedmiotów pochowanych w pudłach, które od kilku lat nie widziały światła dziennego, nadmiarem sztućców, miskami, talerzami, podwójnymi cukiernicami (osobne cukierniczki do białego i brązowego cukru to bzdura), łopatkami do nabierania sałaty w kształcie słońca i chmurki, potrójnymi nożyczkami do cięcia ziół (w życiu nie używałam bardziej beznadziejnego gadżetu kuchennego). Z gazet powyrywałam tylko te przepisy, które mam zamiar wypróbować w ciągu najbliższego tygodnia. Farby arylowe w spray’u do pomalowania własnoręcznie zrobionej, turkusowej (w zamierzeniu) patery – out. I tak jej nigdy nie zrobię. Nie używam pater. Już prędzej kupię gotową, choć też nie wiem, na jaką okazję. Do kosza, do kosza, do kosza.

Dopiero później w ręce wpadła mi „Książeczka minimalisty”. I zrozumiałam, że moje porządki były tylko początkiem. Zmiana zaczyna się, przebiega i trwa głównie w głowie. Chodzi o nastawienie – eliminowanie rzeczy materialnych, żeby zrobić miejsce na przestrzeń, swobodę i poczucie, że nic mnie nie przytłacza i nie jest niepotrzebne. O skupienie się na działaniu, a nie na posiadaniu. Na kolekcjonowaniu doświadczeń, miłych chwil i niezapomnianych przeżyć zamiast na zbieraniu miliona ozdób, które ostatecznie zawsze lądują na a) regale, b) stoliku nocnym, c) komodzie. Nie, nigdy się nie przydadzą i zawsze będą wyglądały tak samo beznadziejnie.

Leo Babauta zwrócił jeszcze uwagę na jedną fajną rzecz: na planowanie. Chodzi nie tylko o posiadanie różnych rzeczy, ale też o organizowanie swojego czasu i podejście do swoich zobowiązań. Pomyślicie, że facet chyba upadł na głowę albo jest starzejącym się kawalerem. Nic z tych rzeczy: ma szóstkę dzieci, ogromny dom i żonę, która bynajmniej nie jest ascetyczną materialistką. Upraszczając swój grafik i – mówiąc już najbardziej wprost – wywalając z niego nadmiar rzeczy, zaczyna zwracać się uwagę na swoje prawdziwe potrzeby, zaczyna się robić to, co naprawdę się kocha. Jednocześnie normalnie pracując i zarabiając na utrzymanie.

Jednak nie przemawiają do mnie w ogóle rozdziały o minimalnym jedzeniu, minimalnym fitnessie i całkowitym wyeliminowaniu ze swojego użytku papieru.

Po kolei. Jedzenie. Rada autora jest prosta: jeść mniej. OK. I na tym może warto by było poprzestać. A tu jak na złość rozpęd: jedzmy mało, nieprzetworzone, a najlepiej surowe i niemięso. Winszuję, ale u mnie ten pomysł odpada. Za to świetnie sprawdzają się małe porcje i dobra jakość produktów. Zresztą nigdy nie wyobrażałam sobie zamieniać jakości na ilość, nie w kwestii jedzenia.

Druga sprawa – minimalny fitness. Zamiast ćwiczyć codziennie po godzinie lub dwóch można ćwiczyć raz w tygodniu po 15-20 minut, za to intensywnie. To teza autora, nie moja. Z całym szacunkiem, w ten sposób można co najwyżej nabawić się skurczu w nodze. Mam osobistego trenera w domu, mniej więcej orientuję się, na czym polega regularne ćwiczenie i jakie korzyści za sobą niesie. Owszem, każdy ruch jest ważny i potrzebny, nawet jeśli jest to szaleńczy bieg do autobusu raz na ruski rok. Ale w kwestii minimalnego fitnessu trochę się z Babautą rozmijamy.

I wreszcie sprawa papieru. Mogę niczego nie trzymać, ale regał z książkami muszę mieć. A nawet trzy, na których książki i tak już przestają się mieścić, więc pewnie za niedługo będzie czwarty. Nie potrafię zbierać zdjęć na CD i DVD, przepisy w zakładkach mi giną, nie pamiętam, do którego folderu wsadziłam ważną fakturę albo umowę, którą muszę odszukać na wczoraj. Nie potrafię notować kluczowych spraw w Wordzie, muszę mieć notes i milion kartek na zapiski. Nie prowadzę dziennika w sieci, tylko w zeszycie.

Podsumowując: pierwszą połową książki się zachwyciłam, drugą nieco rozczarowałam. Rozumiem też, że autor to mężczyzna, któremu do szczęścia potrzeba dwóch podkoszulków, jednych krótkich i jednych długich spodni oraz pary sportowych butów. Mnie nie. No po prostu… nie. Kobiety mają inne potrzeby i sam Babauta szczerze przyznaje przy końcu, że w pewnych kwestiach jest bezradny i nie rozumie na przykład, do czego jego żonie służy cała sterta kosmetyków, które stoją na półce w łazience.
bookmeacookie.blogspot.com 2014-07-30
Płatności obsługuje:
Ikona płatności Alior Bank Ikona płatności Apple Pay Ikona płatności Bank PEKAO S.A. Ikona płatności Bank Pocztowy Ikona płatności Banki Spółdzielcze Ikona płatności BLIK Ikona płatności Crédit Agricole e-przelew Ikona płatności dawny BNP Paribas Bank Ikona płatności Google Pay Ikona płatności ING Bank Śląski Ikona płatności Inteligo Ikona płatności iPKO Ikona płatności mBank Ikona płatności Millennium Ikona płatności Nest Bank Ikona płatności Paypal Ikona płatności PayPo | PayU Płacę później Ikona płatności PayU Płacę później Ikona płatności Plus Bank Ikona płatności Płacę z Citi Handlowy Ikona płatności Płacę z Getin Bank Ikona płatności Płać z BOŚ Ikona płatności Płatność online kartą płatniczą Ikona płatności Santander Ikona płatności Visa Mobile