Recenzje
30 Dni do Zmian. Dokonaj życiowej metamorfozy w kilka tygodni
„30 dni do zmian. Dokonaj życiowej metamorfozy w kilka tygodni”, czyli „Miesiąc, by stać się nową, lepszą wersją siebie…” Kiedy moim oczom okazuje się okładka poradnika z tak sformułowanym tytułem, w mojej głowie zapala się lampka ostrzegawcza. To nie wrodzony cynizm czy nadmiernie wybujała mentalność krytyka, lecz niechęć do amerykańskiego „psychobiznesu” i zalewu pseudo-poradników, które produkuje. Na skalę masową. Ich autorzy składają często obietnice bez pokrycia – w weekend, w dwa tygodnie, w trzy miesiące… – staniesz się kimkolwiek zechcesz: sprzedawcą genialnym, kochankiem idealnym, królem siłowni, ekspertem ds. wszystkiego. Ale po etapie „zachłyśnięcia” przychodzi zazwyczaj otrzeźwienie. A zdrowy rozsądek i dystans na szczęście wraca.
Tym razem w dłoni trzymam jednak publikację Polki, Edyty Zając, która jest psychologiem, trenerem kompetencji społecznych, life designerem i blogerką. Po jej „30 dni do zmian…” sięgam z dozą krytycyzmu (chyba zdrowego), ale i z… ciekawością. Jestem naprawdę ciekawa, jaką wizję drogi do zmian zaproponuje autorka. Bo żeby obrać sobie za cel doprowadzenie do życiowej metamorfozy w jeden miesiąc, z pewnością trzeba mieć nie lada odwagę.
Muszę przyznać, że Edyta Zając zaczyna zaskakująco i mocno. Po poruszającym wstępie, w którym opowiada o swoim wolontariacie w hospicjum i krótkim opisie swojego programu, zaczyna się tydzień pierwszy. I od razu pojawia się nie lada wyzwanie – generalne porządki. Te dosłowne, i te metaforyczne. Bo to tydzień „Wyrzucania zbędnych rzeczy”. Chociaż kwestia współzależności pomiędzy stanem przestrzeni fizycznej a umysłem i psychiką nie jest mi obca, zaskoczyło mnie, że w tym poradniku stało się to punktem wyjścia. Zaskoczyło pozytywnie i sprawiło, że recenzowana publikacja zaczęło intrygować – bo się wyróżniła, wyrwała z psycho-poradnikowej konwencji… Jednakże wydaje mi się, że dla kogoś, kto reprezentuje raczej typ „chomika” czy „bałaganiarza” i do oczyszczenia ma całe mieszkanie czy dom, tydzień to z pewnością za mało (chyba, że weźmie się urlop…). Tym bardziej, że oprócz fizycznego sprzątania, autorka proponuje także szereg innych ćwiczeń – nie fizycznych, ale mentalnych, rozwojowych – na każdy dzień tego tygodnia. I tak oto, do wyzwań tego tygodnia, zaliczają się (oprócz generalnych porządków): oddawanie/ sprzedawanie „uwolnionych” przedmiotów, tworzenie listy 100 celów, weryfikacja swoich stref eksperckich, planowanie realizacji marzeń, nauka kontroli finansów, wyrzucanie zbędnych zobowiązań i ambitne planowanie przyszłych zysków. W realizacji w/w celów pomóc ma szereg narzędzi, m.in.: list rzeczy do zrobienia, arkuszy diagnozy i planowania, trików tygodnia, rozpoznawania przeszkód i radzenia sobie z nimi, inspiracji. Mimo wszystko, wydaje mi się, że tak ambitny plan rozwojowy powinien być rozpisany na co najmniej miesiąc (tymczasem mówimy ciągle o Tygodniu I!), aby jego realizacja była realna i osiągalna. A zmiana – głęboka i trwała, nie zaś płytka i pobieżna.
Poradnik Edyty Zając składa się z 4 części – każda poświęcona została jednemu tygodniowi i jednemu wyzwaniu. A więc, po „Tygodniu Wyrzucania Zbędnych Rzeczy”, przychodzi czas na „Próbowanie czegoś nowego”, „Tworzenie perfekcyjnego stylu życia” oraz „Planowanie i organizację”. Struktura każdej części przypomina tę, którą opisałam w odniesieniu do Tygodnia I.
Kiedy na recenzowaną publikację spoglądam „z lotu ptaka”, odczucia mam jak najbardziej pozytywne. „30 dnia do zmian…” to taki powiew świeżości – napisany konkretnie, treściwie i przejrzyście; a jednocześnie z lekkością, dystansem, czasem humorem, czasem ironią; przepełniony różnorodnymi „trickami” i inspiracjami. Odnoszę jednak wrażenie, iż mnogość podejmowanych kwestii, zadań i wyzwań (tak różnorodnych) upakowanych w zaledwie 30 dni, może przytłoczyć nie jednego Czytelnika. Sama tak się poczułam i w efekcie… programu jeszcze nie wdrożyłam. Może to kwestia zbyt niskiej motywacji, a może poczucia, że tak intensywne tempo jest nie dla mnie. Że lepsza jest strategia kaizen, czyli metoda małych kroków. Bowiem przeprowadzić zmiany drogą rewolucji to jeszcze nie wszystko – równie ważne jest utrzymanie efektów i podtrzymanie motywacji do ciągłej, nieustannej pracy nad sobą. Na drodze ewolucji. Bez efektu jo-jo. Ale tę przeszkodę na szczęście można bardzo łatwo obejść – wystarczy od razu założyć, że zamiast przewidzianych 30 dni, proces osobistej transformacji może zająć więcej czasu. I zamiast tygodnia porządków, dać sobie (przykładowo) miesiąc. Taka strategia w żadnym razie nie umniejszy wartości programu, a uczyni go bardziej realistycznym. Powodzenia!
Tym razem w dłoni trzymam jednak publikację Polki, Edyty Zając, która jest psychologiem, trenerem kompetencji społecznych, life designerem i blogerką. Po jej „30 dni do zmian…” sięgam z dozą krytycyzmu (chyba zdrowego), ale i z… ciekawością. Jestem naprawdę ciekawa, jaką wizję drogi do zmian zaproponuje autorka. Bo żeby obrać sobie za cel doprowadzenie do życiowej metamorfozy w jeden miesiąc, z pewnością trzeba mieć nie lada odwagę.
Muszę przyznać, że Edyta Zając zaczyna zaskakująco i mocno. Po poruszającym wstępie, w którym opowiada o swoim wolontariacie w hospicjum i krótkim opisie swojego programu, zaczyna się tydzień pierwszy. I od razu pojawia się nie lada wyzwanie – generalne porządki. Te dosłowne, i te metaforyczne. Bo to tydzień „Wyrzucania zbędnych rzeczy”. Chociaż kwestia współzależności pomiędzy stanem przestrzeni fizycznej a umysłem i psychiką nie jest mi obca, zaskoczyło mnie, że w tym poradniku stało się to punktem wyjścia. Zaskoczyło pozytywnie i sprawiło, że recenzowana publikacja zaczęło intrygować – bo się wyróżniła, wyrwała z psycho-poradnikowej konwencji… Jednakże wydaje mi się, że dla kogoś, kto reprezentuje raczej typ „chomika” czy „bałaganiarza” i do oczyszczenia ma całe mieszkanie czy dom, tydzień to z pewnością za mało (chyba, że weźmie się urlop…). Tym bardziej, że oprócz fizycznego sprzątania, autorka proponuje także szereg innych ćwiczeń – nie fizycznych, ale mentalnych, rozwojowych – na każdy dzień tego tygodnia. I tak oto, do wyzwań tego tygodnia, zaliczają się (oprócz generalnych porządków): oddawanie/ sprzedawanie „uwolnionych” przedmiotów, tworzenie listy 100 celów, weryfikacja swoich stref eksperckich, planowanie realizacji marzeń, nauka kontroli finansów, wyrzucanie zbędnych zobowiązań i ambitne planowanie przyszłych zysków. W realizacji w/w celów pomóc ma szereg narzędzi, m.in.: list rzeczy do zrobienia, arkuszy diagnozy i planowania, trików tygodnia, rozpoznawania przeszkód i radzenia sobie z nimi, inspiracji. Mimo wszystko, wydaje mi się, że tak ambitny plan rozwojowy powinien być rozpisany na co najmniej miesiąc (tymczasem mówimy ciągle o Tygodniu I!), aby jego realizacja była realna i osiągalna. A zmiana – głęboka i trwała, nie zaś płytka i pobieżna.
Poradnik Edyty Zając składa się z 4 części – każda poświęcona została jednemu tygodniowi i jednemu wyzwaniu. A więc, po „Tygodniu Wyrzucania Zbędnych Rzeczy”, przychodzi czas na „Próbowanie czegoś nowego”, „Tworzenie perfekcyjnego stylu życia” oraz „Planowanie i organizację”. Struktura każdej części przypomina tę, którą opisałam w odniesieniu do Tygodnia I.
Kiedy na recenzowaną publikację spoglądam „z lotu ptaka”, odczucia mam jak najbardziej pozytywne. „30 dnia do zmian…” to taki powiew świeżości – napisany konkretnie, treściwie i przejrzyście; a jednocześnie z lekkością, dystansem, czasem humorem, czasem ironią; przepełniony różnorodnymi „trickami” i inspiracjami. Odnoszę jednak wrażenie, iż mnogość podejmowanych kwestii, zadań i wyzwań (tak różnorodnych) upakowanych w zaledwie 30 dni, może przytłoczyć nie jednego Czytelnika. Sama tak się poczułam i w efekcie… programu jeszcze nie wdrożyłam. Może to kwestia zbyt niskiej motywacji, a może poczucia, że tak intensywne tempo jest nie dla mnie. Że lepsza jest strategia kaizen, czyli metoda małych kroków. Bowiem przeprowadzić zmiany drogą rewolucji to jeszcze nie wszystko – równie ważne jest utrzymanie efektów i podtrzymanie motywacji do ciągłej, nieustannej pracy nad sobą. Na drodze ewolucji. Bez efektu jo-jo. Ale tę przeszkodę na szczęście można bardzo łatwo obejść – wystarczy od razu założyć, że zamiast przewidzianych 30 dni, proces osobistej transformacji może zająć więcej czasu. I zamiast tygodnia porządków, dać sobie (przykładowo) miesiąc. Taka strategia w żadnym razie nie umniejszy wartości programu, a uczyni go bardziej realistycznym. Powodzenia!
moznaprzeczytac.pl MN
Single Page Web Applications. Programowanie aplikacji internetowych z JavaScript
Coraz większa popularność JavaScript’u, spowodowała rewolucję w tworzeniu stron internetowych. JS nie dość, że wyparł konkurencyjne platformy (flash, aplety java), to poprzez nieustanny rozwój minimalizuje swoje wady, stając się nieodzowną częścią internetu. Dotychczas zdecydowana większość stron używa/używała już tej technologii (głównie w formie poprawy wizualizacji treści, efekty przyciągające uwagę użytkowników etc.), ale zastosowania te były tylko uzupełnieniem dostarczanej treści. Michael Makowski, oraz Josh Powell, w swojej książce Single Page Web Applications. Programowanie aplikacji internetowych z JavaScript pokazują, jak stworzyć nowoczesną, aplikację internetową, która w całości opiera się na JS’ie, dodatkowo uruchamia się na serwerze korzystającym z tej technologii (node.js). Czy takie rozwiązanie ma sens? Jak najbardziej tak, a autorzy bardzo dobrze to uzasadnią, budując z czytelnikiem przykładową aplikację.
Zacznijmy jednak od początku… Autorzy zaczynają od wyjaśnienia nam, czym charakteryzuje się jednostronicowa aplikacja internetowa. Prezentują zalety takiego rozwiązania, architekturę, po czym przechodzą do JavaScript’u. Na kilkudziesięciu stronach przedstawiają zaawansowane zagadnienia tego języka (np. prototypowanie, zasięg zmiennych, domknięcia), których będą nam niezbędne, do zrozumienia wzorca modułu, wg którego będziemy budować aplikację. Zagadnienia te są świetnie wytłumaczone, poparte dużą ilością kodu, dobrze przygotowują czytelnika do kolejnych rozdziałów. Natomiast jeśli nie znamy podstaw JavaScript’u, to nie ma sensu czytać dalej, bo będzie „magia”:) Książka Single Page Web Applications. Programowanie aplikacji internetowych z JavaScript adresowana jest do osób, które już miały do czynienia z JS’em, jQuery – autorzy zakładają podstawową wiedzę czytelnika w tych dziedzinach. W przypadku braku znajomości tematu, trzeba się dokształcić i dopiero wtedy można przystąpić do dalszej lektury.
Po wyjaśnieniu, w jaki sposób będziemy pisać kod, panowie Mikowski i Powell w kolejnych rozdziałach opisują nam proces tworzenia jednostronicowej aplikacji na przykładzie czatu. Rozpoczynamy od modułu powłoki, gdzie znajduje się główna logika działania aplikacji, poprzez dodawanie kolejnych funkcji, warstwy modelu, aż do ostatnich szlifów aplikacji, krok po kroku jesteśmy prowadzeni za rękę, dostając efekt w postaci czata. Co ważne, autorzy cierpliwie i skrupulatnie tłumaczą, co w danym momencie się dzieje, dokumentując swoje poczynania dużą ilością kodu, który jest bardzo dokładnie opisany. Dzięki temu, nie powinno nam nic umknąć i nie zgubimy się w trakcie pisania kolejnych modułów.
Chciałbym zwrócić uwagę na kod w recenzowanej książce. Prezentowane listingi są na wysokim poziomie. Kod wykorzystuje nowoczesną architekturę, zawiera wiele ciekawych rozwiązań, oraz pisany jest zgodnie z dobrymi standardami programowania. Wszystko to cechuje dobrych i doświadczonych programistów, jakimi niewątpliwie są panowie Michael i Josh. Widać, że w pełni poznali i okiełznali JS’a, przekazując nam bezcenną wiedzę i rozwiązania (np. programowanie modułowe), które z powodzeniem możemy wykorzystywać nie tylko w przypadku jednostronicowych aplikacji internetowych. Wg mnie jest to największa zaleta Single Page Web Applications. Programowanie aplikacji internetowych z JavaScript .
Po stworzeniu kodu strony czata po stronie klienta, przyszła pora na napisanie back-endu po stronie serwera. Autorzy wybrali rozwiązanie, oparte na Node.js, dzięki czemu wciąż pozostajemy przy JS’ie. Po wstępie o instalacji Node.js, instalowaniu dodatkowych modułów do niego, przystępujemy do tworzenia back-endu do aplikacji. Do tego celu wykorzystana została nierelacyjna baza danych MongoDB. Dlaczego wybór padł na tę bazę, zostało dokładnie wytłumaczone, najważniejsze dla nas jest to, że opis Node.js czy MongoDB, a także poziom kodu, wciąż stoi na wysokim poziomie, a dodatkowe jest to wszystko przejrzyste i lekkostrawne dla czytelnika. Nawet nie mając do czynienia wcześniej z Node.js, czy MongoDB, dzięki autorom, jesteśmy w stanie szybko opanować podstawy tych technologii. Z każdym rozdziałem mamy coraz bardziej kompletną aplikację, a po jej skończeniu, możemy przeczytać o jej przygotowaniu do uruchomienia w środowisku produkcyjnym.
Na samym końcu książki, znalazły się dwa dodatki. Pierwszy z nich opisuje standardy kodowania JavaScript. Kod znajdujący się na listingach w książce, spełnia opisywane wymagania, a tutaj mamy dodatkowy opis, świetna sprawa dla programistów (zwłaszcza mniej doświadczonych) JS (i nie tylko). Drugi dodatek został poświęcony testowaniu stworzonej aplikacji czatu, przy pomocy nodeunit – przydatne uzupełnienie zdobytej wiedzy.
Podsumowując, książka Single Page Web Applications. Programowanie aplikacji internetowych z JavaScript jest znakomitą pozycją dla programistów stron WWW. Wszystko wskazuje na to, że jednostronicowe aplikacje internetowe, będą coraz bardziej popularne, a recenzowana pozycja jest świetnym sposobem na wdrożenie się w ten temat. Bardzo dobra pozycja dla osób znających JavaScript, wykorzystując doświadczenie autorów, można znacząco poprawić jakość swojego kodu, do czego zachęcam. Mimo niezbyt niskiej ceny, uważam, że książka jest warta zakupu.
Zacznijmy jednak od początku… Autorzy zaczynają od wyjaśnienia nam, czym charakteryzuje się jednostronicowa aplikacja internetowa. Prezentują zalety takiego rozwiązania, architekturę, po czym przechodzą do JavaScript’u. Na kilkudziesięciu stronach przedstawiają zaawansowane zagadnienia tego języka (np. prototypowanie, zasięg zmiennych, domknięcia), których będą nam niezbędne, do zrozumienia wzorca modułu, wg którego będziemy budować aplikację. Zagadnienia te są świetnie wytłumaczone, poparte dużą ilością kodu, dobrze przygotowują czytelnika do kolejnych rozdziałów. Natomiast jeśli nie znamy podstaw JavaScript’u, to nie ma sensu czytać dalej, bo będzie „magia”:) Książka Single Page Web Applications. Programowanie aplikacji internetowych z JavaScript adresowana jest do osób, które już miały do czynienia z JS’em, jQuery – autorzy zakładają podstawową wiedzę czytelnika w tych dziedzinach. W przypadku braku znajomości tematu, trzeba się dokształcić i dopiero wtedy można przystąpić do dalszej lektury.
Po wyjaśnieniu, w jaki sposób będziemy pisać kod, panowie Mikowski i Powell w kolejnych rozdziałach opisują nam proces tworzenia jednostronicowej aplikacji na przykładzie czatu. Rozpoczynamy od modułu powłoki, gdzie znajduje się główna logika działania aplikacji, poprzez dodawanie kolejnych funkcji, warstwy modelu, aż do ostatnich szlifów aplikacji, krok po kroku jesteśmy prowadzeni za rękę, dostając efekt w postaci czata. Co ważne, autorzy cierpliwie i skrupulatnie tłumaczą, co w danym momencie się dzieje, dokumentując swoje poczynania dużą ilością kodu, który jest bardzo dokładnie opisany. Dzięki temu, nie powinno nam nic umknąć i nie zgubimy się w trakcie pisania kolejnych modułów.
Chciałbym zwrócić uwagę na kod w recenzowanej książce. Prezentowane listingi są na wysokim poziomie. Kod wykorzystuje nowoczesną architekturę, zawiera wiele ciekawych rozwiązań, oraz pisany jest zgodnie z dobrymi standardami programowania. Wszystko to cechuje dobrych i doświadczonych programistów, jakimi niewątpliwie są panowie Michael i Josh. Widać, że w pełni poznali i okiełznali JS’a, przekazując nam bezcenną wiedzę i rozwiązania (np. programowanie modułowe), które z powodzeniem możemy wykorzystywać nie tylko w przypadku jednostronicowych aplikacji internetowych. Wg mnie jest to największa zaleta Single Page Web Applications. Programowanie aplikacji internetowych z JavaScript .
Po stworzeniu kodu strony czata po stronie klienta, przyszła pora na napisanie back-endu po stronie serwera. Autorzy wybrali rozwiązanie, oparte na Node.js, dzięki czemu wciąż pozostajemy przy JS’ie. Po wstępie o instalacji Node.js, instalowaniu dodatkowych modułów do niego, przystępujemy do tworzenia back-endu do aplikacji. Do tego celu wykorzystana została nierelacyjna baza danych MongoDB. Dlaczego wybór padł na tę bazę, zostało dokładnie wytłumaczone, najważniejsze dla nas jest to, że opis Node.js czy MongoDB, a także poziom kodu, wciąż stoi na wysokim poziomie, a dodatkowe jest to wszystko przejrzyste i lekkostrawne dla czytelnika. Nawet nie mając do czynienia wcześniej z Node.js, czy MongoDB, dzięki autorom, jesteśmy w stanie szybko opanować podstawy tych technologii. Z każdym rozdziałem mamy coraz bardziej kompletną aplikację, a po jej skończeniu, możemy przeczytać o jej przygotowaniu do uruchomienia w środowisku produkcyjnym.
Na samym końcu książki, znalazły się dwa dodatki. Pierwszy z nich opisuje standardy kodowania JavaScript. Kod znajdujący się na listingach w książce, spełnia opisywane wymagania, a tutaj mamy dodatkowy opis, świetna sprawa dla programistów (zwłaszcza mniej doświadczonych) JS (i nie tylko). Drugi dodatek został poświęcony testowaniu stworzonej aplikacji czatu, przy pomocy nodeunit – przydatne uzupełnienie zdobytej wiedzy.
Podsumowując, książka Single Page Web Applications. Programowanie aplikacji internetowych z JavaScript jest znakomitą pozycją dla programistów stron WWW. Wszystko wskazuje na to, że jednostronicowe aplikacje internetowe, będą coraz bardziej popularne, a recenzowana pozycja jest świetnym sposobem na wdrożenie się w ten temat. Bardzo dobra pozycja dla osób znających JavaScript, wykorzystując doświadczenie autorów, można znacząco poprawić jakość swojego kodu, do czego zachęcam. Mimo niezbyt niskiej ceny, uważam, że książka jest warta zakupu.
itbooks.pl Karol Kubuś
Wataha w podróży. Himalaje na czterech łapach
„Są w tej opowieści chwile piękne i trudne, są wielkie miasta i maleńkie wioski, są zielone doliny i ośnieżone szczyty. Jest też dwumiesięczna wędrówka przez indyjskie Himalaje. Są pot, krew i łzy. I jest coś więcej – są cztery łapy, para uszu i jeden mokry nos. Jest pies, i to właśnie on stanowi centralną oś tej historii" – czytam na tylniej okładce tej najnowszej książki podróżniczej „Bezdroży".
Zachęcające słowa, skłaniające do lektury. Jest to ładnie, bezpretensjonalnie napisana, z niezłymi zdjęciami, historia podróży z psem do Indii. I wcześniej nie planowaną wyprawą z nim w Himalaje, z najwyższym przejściem na wysokości 4320 m n.p.m.
A zaczęło się to tak. Para młodych ludzi z Warszawy postanowiła na jakiś czas przerwać pracę i spędzić trzy miesiące w Indiach. Tam trochę popracować, w warunkach pół – wolontariatu w jednej z redakcji w New Delhi i poznać trochę ten kraj. Ale polecieć tam z psem. I to nie byle jakim. Młodą suczką czeskiej rasy wilczaków, krzyżówki owczarków niemieckich z dzikimi wilkami. Nie zdając sobie sprawy, jak trudne, a niekiedy wręcz niemożliwe jest nie tylko poruszanie się tam z psem, zwłaszcza tak dużym i wyglądającym groźnie, ale nawet znalezienie noclegu.
Jeszcze bardziej skomplikowane i długotrwałe okazało się załatwianie formalności umożliwiających powrót z tym psem do Unii Europejskiej. To właśnie one, konieczność trzymiesięcznego jego pobytu i badań stanu zdrowia przed wyruszeniem w drogę powrotną do kraju spowodowały, że nie mogąc dłużej wytrzymać w warunkach jakie panują w indyjskiej stolicy, postanowili wybrać się z suczką Diuną na trzy miesiące w Himalaje Garhwalu. Będące hinduistycznym Domem Boga czczonym jako Ziemia Święta. I przejść je ze wschodu na zachód pieszo. A tam gdzie przełęcze znajdowały się jeszcze pod śniegiem, korzystać z lokalnego transportu z doliny do doliny.
Pomysł, jak okazało się w trakcie jego realizacji, nie tylko śmiały, ale wręcz zwariowany. Chociaż możliwy do wykonania, jednak ogromnym kosztem i w niesprzyjających warunkach terenowych oraz atmosferycznych. Pierwsza z dwu części tej relacji z podróży poświęcona jest życiu i pracy autorów w New Delhi. Mieście szalenie ciekawym, gdy przyjeżdża się do niego turystycznie aby zobaczyć najważniejsze zabytki lub zrobić zakupy. Ale bardzo trudnym do życia, zwłaszcza dla „nie śmierdzących groszem" Europejczyków.
Autorka, bo to ona pisze, jej partner zaś fotografuje, nie ukrywa w tym rozdziale rozczarowania Indiami. Panującym tam, także w stolicy, brudem, smogiem i zatrutym powietrzem. Nadmiarem pestycydów w skorkach owoców, problemami z poruszaniem się z psem. Kontrastami społecznymi. I życiem na obrzeżach miasta, w pobliżu redakcji dla której pracowali. Z podsumowaniem znaną opinią, że „Indie można kochać lub nienawidzić, ale nie można zostać wobec nich obojętnym". Z modyfikacją, z którą, znając trochę ten kraj, całkowicie się zgadzam, że: „Indie można kochać i nienawidzić równocześnie".
„Bo taki jest ten kraj – kontynuuję cytowanie autorki. Piękny i odrażający, fascynujący i trudny, pełen duchowości i niezrozumiałego okrucieństwa. Niewyobrażalne bogactwo współistnieje tu ze skrajną bieda, życie przeplata się ze śmiercią, a zapach gotowanego na ulicy jedzenia miesza się ze smrodem płynących skrajem ulic ekskrementów. Uliczne psy dokarmia się resztkami ze stołu, żeby po chwili rzucać w nie kamieniami. Taki jest ten kraj, takim go poznaliśmy i takim pragnęliśmy zapamiętać. Nie chcieliśmy tu jednak żyć. Po upływie dwóch miesięcy byliśmy tego pewni".
Wcześniejszy powrót do kraju, jak już wspomniałem, okazał się z psem niemożliwy. Pozostawienie go wykluczone. Wyjściem wydawała się wyprawa w Himalaje. I relacja z niej stanowi główny temat, oraz większą część tej książki. Poczynając od nieudanej próby kupienia taniego samochodu aby bez problemów podróżować z czworonożną przyjaciółką i mieć gdzie ewentualnie spać. Poprzez problemy z transportem z psem do miejsca początkowego wyprawy – miasteczka Munsiari na wysokości 2200 m n.p.m.
Przez częściowo tereny przygraniczne indyjsko – chińskie, z nie zawsze udanymi próbami uzyskiwania niezbędnych zezwoleń na poruszaniu się zamierzonymi trasami. Z noclegami w cieniutkim namiociku z równie lekkimi śpiworami – trzeba je było przecież dźwigać, wraz z innym sprzętem i jedzeniem, na własnych plecach. Bo na wynajęcie tragarzy nie mieli pieniędzy. Są w tej relacji piękne opisy miejsc, spotkań z tubylcami i zagranicznymi turystami. Marszu bez przewodnika, z zanikającym GPS, praktycznie bez mapy, na wyczucie. Które raz sprawdzało się, innym doprowadzało do nie dającego ominąć się wodospadu.
Z nieoczekiwanymi śnieżycami i temperaturami spadającymi niekiedy do poniżej zera stopni. A wszystko to, zacytuję: „Grad, śnieg albo deszcz. Codziennie przez sześć tygodni... Na wysokości powyżej 3000 metrów z zimna nie mogliśmy zasnąć, poniżej 2500 z gorąca trudno nam było iść". Nierzadko z niemiłymi przygodami. Psem wymiotującym, podobnie jak ludzie, w samochodzie na karkołomnych zakrętach himalajskich dróg. Zagryzieniem przez ukochaną czworonożną przyjaciółkę, gdy odezwał się w niej instynkt wilczych przodków, spłoszonej na pastwisku kozy.
I konieczności zapłacenia za nią, gdy gotówka już kończyła się, a do najbliższego bankomatu było kilka dni drogi. Równocześnie w kilka dni później opis pięknej, sfotografowanej sceny. Jak jagnięta pozbawione instynktu strachu przed wilkami, bo zostały one niemal całkowicie wytrzebione w Himalajach już w XIX wieku, liżą pysk suki, która miała już na swoim koncie zagryzienie kozy. Ale te pieszczoty zniosła jak coś naturalnego. Wśród relacji z podróży szczególnie miejsce zajmuje pobyt wędrowców w mieście pielgrzymów i turystów Gangotri nad Gangesem, u stóp jego źródła, lodowca Gaumukh. Oraz w znajdującym się obok Parku Narodowym Gangotri.
I nieoczekiwana konieczność przerwania dalszej wędrówki, gdy poślizgnięcie w trakcie marszu z ciężkim plecakiem i psem uwiązanym do pasa, skończyło się złamaniem przez autorkę obojczyka. Co, być może, uratowało całej trójce życie. Nie mając ubezpieczenia ani pieniędzy na wezwanie helikoptera, musiała ona zejść w tym stanie w dół, a następnie przejechać 100 km do najbliższego szpitala w Uttarkashi. A w dwie doby po opuszczeniu przez bohaterów opowieści Gangotri, w czasie gdy mieli tam jeszcze być, zwaliła się na to miasto lawina brudnej wody.
Ta katastrofa, 2 czerwca 2013 roku, porównywana z tsunami, była efektem nieoczekiwanego, gwałtownego topnienia śniegów i przyspieszonego o miesiąc monsunu. Spowodowała śmierć około 5600 pielgrzymów i turystów oraz uwięzienie w górach około 100 tys. innych. Nie licząc mułów i innych zwierząt gospodarskich. Śmigłowce, które ewakuowały ludzi, w górę woziły drewno na stosy, na których kremowano ciała ofiar, bo o ich transporcie w dół nie mogło być mowy. A zwierzętom zrzucano z nich paszę, co wymusiła na rządzie międzynarodowa akcja nacisku, w której uczestniczyli autorzy książki oraz ich poznani w Internecie znajomi.
U nich bowiem, w Riszikeszu nad Gangesem, znaleźli gościnę, gdy dalsza wędrówka z obojczykiem w gipsie była niemożliwa, a wcześniejszy powrót do New Delhi ostatecznością. Ciekawa jest również relacja z pobytu w tym mieście hippisów i hinduskich pielgrzymów, opanowanym przez agresywne, napastliwe i roznoszące wściekliznę małpy makaki. Z żyjącymi w pobliżu, tuż przy ruchliwej drodze, dzikimi słoniami popadającymi w częste konflikty z ludźmi, którzy przecięli ich naturalne szlaki wędrówek. Dzikie zwierzęta stanowiły zresztą dla wędrowców częste zagrożenie, chociaż bez niemiłych incydentów.
Natrafiali bowiem na ślady niedźwiedzi i wielkich kotów. Ostrzegano ich zresztą przed tygrysami, które zabijają rocznie około 85 tys. dużych zwierząt oraz około 85 ludzi, a także przed panterami śnieżnymi. Nie mówiąc o zagrożeniu ze strony niektórych ludzi. Głośne były wówczas przypadki gwałtów na zagranicznych turystkach oraz zabójstw. Ale liczyli, że pies zdoła odstraszyć nieproszonych gości. Jakoś udało się. Podobnie jak, również pełen nie zawsze miłych przygód, powrót całej trójki do kraju. Znaleźć można w tej książce również sporo ciekawych spostrzeżeń i informacji.
Np. o roli głównego w Indiach, obok angielskiego, języka hindi. Znowu zacytuję: „Hindi to język biedoty, ulicznych kramarzy, prasowaczy, czyścicieli uszu. Język, który klasa średnia używa tu tylko po to, żeby porozumieć się ze służbą". Autorka tak zresztą przejęła się rolą angielskiego we współczesnym świecie, że nie uznała za wskazane, a wydawnictwo jej na to pozwoliło, co uważam za błąd, aby nie tłumaczyć na polski cytowanych dialogów rozmów prowadzonych na trasie. A są w nich nierzadko kwestie ważne. Jestem przekonany, że nie wszyscy czytelnicy, do których kierowana jest ta książka, są w stanie je zrozumieć. I to jest jedyna, jaką zauważyłem, wada tej ciekawej relacji z niecodziennej podróży.
Zachęcające słowa, skłaniające do lektury. Jest to ładnie, bezpretensjonalnie napisana, z niezłymi zdjęciami, historia podróży z psem do Indii. I wcześniej nie planowaną wyprawą z nim w Himalaje, z najwyższym przejściem na wysokości 4320 m n.p.m.
A zaczęło się to tak. Para młodych ludzi z Warszawy postanowiła na jakiś czas przerwać pracę i spędzić trzy miesiące w Indiach. Tam trochę popracować, w warunkach pół – wolontariatu w jednej z redakcji w New Delhi i poznać trochę ten kraj. Ale polecieć tam z psem. I to nie byle jakim. Młodą suczką czeskiej rasy wilczaków, krzyżówki owczarków niemieckich z dzikimi wilkami. Nie zdając sobie sprawy, jak trudne, a niekiedy wręcz niemożliwe jest nie tylko poruszanie się tam z psem, zwłaszcza tak dużym i wyglądającym groźnie, ale nawet znalezienie noclegu.
Jeszcze bardziej skomplikowane i długotrwałe okazało się załatwianie formalności umożliwiających powrót z tym psem do Unii Europejskiej. To właśnie one, konieczność trzymiesięcznego jego pobytu i badań stanu zdrowia przed wyruszeniem w drogę powrotną do kraju spowodowały, że nie mogąc dłużej wytrzymać w warunkach jakie panują w indyjskiej stolicy, postanowili wybrać się z suczką Diuną na trzy miesiące w Himalaje Garhwalu. Będące hinduistycznym Domem Boga czczonym jako Ziemia Święta. I przejść je ze wschodu na zachód pieszo. A tam gdzie przełęcze znajdowały się jeszcze pod śniegiem, korzystać z lokalnego transportu z doliny do doliny.
Pomysł, jak okazało się w trakcie jego realizacji, nie tylko śmiały, ale wręcz zwariowany. Chociaż możliwy do wykonania, jednak ogromnym kosztem i w niesprzyjających warunkach terenowych oraz atmosferycznych. Pierwsza z dwu części tej relacji z podróży poświęcona jest życiu i pracy autorów w New Delhi. Mieście szalenie ciekawym, gdy przyjeżdża się do niego turystycznie aby zobaczyć najważniejsze zabytki lub zrobić zakupy. Ale bardzo trudnym do życia, zwłaszcza dla „nie śmierdzących groszem" Europejczyków.
Autorka, bo to ona pisze, jej partner zaś fotografuje, nie ukrywa w tym rozdziale rozczarowania Indiami. Panującym tam, także w stolicy, brudem, smogiem i zatrutym powietrzem. Nadmiarem pestycydów w skorkach owoców, problemami z poruszaniem się z psem. Kontrastami społecznymi. I życiem na obrzeżach miasta, w pobliżu redakcji dla której pracowali. Z podsumowaniem znaną opinią, że „Indie można kochać lub nienawidzić, ale nie można zostać wobec nich obojętnym". Z modyfikacją, z którą, znając trochę ten kraj, całkowicie się zgadzam, że: „Indie można kochać i nienawidzić równocześnie".
„Bo taki jest ten kraj – kontynuuję cytowanie autorki. Piękny i odrażający, fascynujący i trudny, pełen duchowości i niezrozumiałego okrucieństwa. Niewyobrażalne bogactwo współistnieje tu ze skrajną bieda, życie przeplata się ze śmiercią, a zapach gotowanego na ulicy jedzenia miesza się ze smrodem płynących skrajem ulic ekskrementów. Uliczne psy dokarmia się resztkami ze stołu, żeby po chwili rzucać w nie kamieniami. Taki jest ten kraj, takim go poznaliśmy i takim pragnęliśmy zapamiętać. Nie chcieliśmy tu jednak żyć. Po upływie dwóch miesięcy byliśmy tego pewni".
Wcześniejszy powrót do kraju, jak już wspomniałem, okazał się z psem niemożliwy. Pozostawienie go wykluczone. Wyjściem wydawała się wyprawa w Himalaje. I relacja z niej stanowi główny temat, oraz większą część tej książki. Poczynając od nieudanej próby kupienia taniego samochodu aby bez problemów podróżować z czworonożną przyjaciółką i mieć gdzie ewentualnie spać. Poprzez problemy z transportem z psem do miejsca początkowego wyprawy – miasteczka Munsiari na wysokości 2200 m n.p.m.
Przez częściowo tereny przygraniczne indyjsko – chińskie, z nie zawsze udanymi próbami uzyskiwania niezbędnych zezwoleń na poruszaniu się zamierzonymi trasami. Z noclegami w cieniutkim namiociku z równie lekkimi śpiworami – trzeba je było przecież dźwigać, wraz z innym sprzętem i jedzeniem, na własnych plecach. Bo na wynajęcie tragarzy nie mieli pieniędzy. Są w tej relacji piękne opisy miejsc, spotkań z tubylcami i zagranicznymi turystami. Marszu bez przewodnika, z zanikającym GPS, praktycznie bez mapy, na wyczucie. Które raz sprawdzało się, innym doprowadzało do nie dającego ominąć się wodospadu.
Z nieoczekiwanymi śnieżycami i temperaturami spadającymi niekiedy do poniżej zera stopni. A wszystko to, zacytuję: „Grad, śnieg albo deszcz. Codziennie przez sześć tygodni... Na wysokości powyżej 3000 metrów z zimna nie mogliśmy zasnąć, poniżej 2500 z gorąca trudno nam było iść". Nierzadko z niemiłymi przygodami. Psem wymiotującym, podobnie jak ludzie, w samochodzie na karkołomnych zakrętach himalajskich dróg. Zagryzieniem przez ukochaną czworonożną przyjaciółkę, gdy odezwał się w niej instynkt wilczych przodków, spłoszonej na pastwisku kozy.
I konieczności zapłacenia za nią, gdy gotówka już kończyła się, a do najbliższego bankomatu było kilka dni drogi. Równocześnie w kilka dni później opis pięknej, sfotografowanej sceny. Jak jagnięta pozbawione instynktu strachu przed wilkami, bo zostały one niemal całkowicie wytrzebione w Himalajach już w XIX wieku, liżą pysk suki, która miała już na swoim koncie zagryzienie kozy. Ale te pieszczoty zniosła jak coś naturalnego. Wśród relacji z podróży szczególnie miejsce zajmuje pobyt wędrowców w mieście pielgrzymów i turystów Gangotri nad Gangesem, u stóp jego źródła, lodowca Gaumukh. Oraz w znajdującym się obok Parku Narodowym Gangotri.
I nieoczekiwana konieczność przerwania dalszej wędrówki, gdy poślizgnięcie w trakcie marszu z ciężkim plecakiem i psem uwiązanym do pasa, skończyło się złamaniem przez autorkę obojczyka. Co, być może, uratowało całej trójce życie. Nie mając ubezpieczenia ani pieniędzy na wezwanie helikoptera, musiała ona zejść w tym stanie w dół, a następnie przejechać 100 km do najbliższego szpitala w Uttarkashi. A w dwie doby po opuszczeniu przez bohaterów opowieści Gangotri, w czasie gdy mieli tam jeszcze być, zwaliła się na to miasto lawina brudnej wody.
Ta katastrofa, 2 czerwca 2013 roku, porównywana z tsunami, była efektem nieoczekiwanego, gwałtownego topnienia śniegów i przyspieszonego o miesiąc monsunu. Spowodowała śmierć około 5600 pielgrzymów i turystów oraz uwięzienie w górach około 100 tys. innych. Nie licząc mułów i innych zwierząt gospodarskich. Śmigłowce, które ewakuowały ludzi, w górę woziły drewno na stosy, na których kremowano ciała ofiar, bo o ich transporcie w dół nie mogło być mowy. A zwierzętom zrzucano z nich paszę, co wymusiła na rządzie międzynarodowa akcja nacisku, w której uczestniczyli autorzy książki oraz ich poznani w Internecie znajomi.
U nich bowiem, w Riszikeszu nad Gangesem, znaleźli gościnę, gdy dalsza wędrówka z obojczykiem w gipsie była niemożliwa, a wcześniejszy powrót do New Delhi ostatecznością. Ciekawa jest również relacja z pobytu w tym mieście hippisów i hinduskich pielgrzymów, opanowanym przez agresywne, napastliwe i roznoszące wściekliznę małpy makaki. Z żyjącymi w pobliżu, tuż przy ruchliwej drodze, dzikimi słoniami popadającymi w częste konflikty z ludźmi, którzy przecięli ich naturalne szlaki wędrówek. Dzikie zwierzęta stanowiły zresztą dla wędrowców częste zagrożenie, chociaż bez niemiłych incydentów.
Natrafiali bowiem na ślady niedźwiedzi i wielkich kotów. Ostrzegano ich zresztą przed tygrysami, które zabijają rocznie około 85 tys. dużych zwierząt oraz około 85 ludzi, a także przed panterami śnieżnymi. Nie mówiąc o zagrożeniu ze strony niektórych ludzi. Głośne były wówczas przypadki gwałtów na zagranicznych turystkach oraz zabójstw. Ale liczyli, że pies zdoła odstraszyć nieproszonych gości. Jakoś udało się. Podobnie jak, również pełen nie zawsze miłych przygód, powrót całej trójki do kraju. Znaleźć można w tej książce również sporo ciekawych spostrzeżeń i informacji.
Np. o roli głównego w Indiach, obok angielskiego, języka hindi. Znowu zacytuję: „Hindi to język biedoty, ulicznych kramarzy, prasowaczy, czyścicieli uszu. Język, który klasa średnia używa tu tylko po to, żeby porozumieć się ze służbą". Autorka tak zresztą przejęła się rolą angielskiego we współczesnym świecie, że nie uznała za wskazane, a wydawnictwo jej na to pozwoliło, co uważam za błąd, aby nie tłumaczyć na polski cytowanych dialogów rozmów prowadzonych na trasie. A są w nich nierzadko kwestie ważne. Jestem przekonany, że nie wszyscy czytelnicy, do których kierowana jest ta książka, są w stanie je zrozumieć. I to jest jedyna, jaką zauważyłem, wada tej ciekawej relacji z niecodziennej podróży.
kurier365.pl Cezary Rudziński
Kodeks wygranych. X przykazań człowieka sukcesu. Wydanie 2
Książka, której nie wystarczy przeczytać. Ją trzeba wypróbować.
Coś sobie postanawiasz, od jutra nie będziesz palić, zaczniesz się zdrowo odżywiać, w końcu poszukasz nowej, satysfakcjonującej pracy. Okazuje się jednak, że osiągnięcie celu jest znacznie trudniejsze, niż mogłoby się początkowo wydawać. I to nie ze względu na zewnętrzne przeszkody, ale na to, co siedzi w naszych głowach. Brak motywacji, zniechęcenie, poczucie bezsensu – z tym o wiele trudniej jest wygrać. Nie jest to jednak niemożliwe.
Krzysztof Król pokazuje, jak zmienić swoje podejście i zrealizować to, co dotychczas pozostawało w strefie mglistych marzeń. Trzeba jednak tego chcieć. A co za tym idzie, trzeba stawić czoła przeciwnościom, przezwyciężyć chwile zwątpienia i przygotować się na zmiany.
„Kodeks wygranych. X przykazań człowieka sukcesu” podzielony jest na rozdziały, z których każdy odpowiada jednemu przykazaniu. Są one skonstruowane w bardzo przejrzysty sposób. Zawierają porady eksperta, historie motywacyjne, motta i zadania, które należy wykonać, by przełożyć teorię na praktykę.
Ta książka nie zmieni niczyjego życia. Może jednak zainspirować do tej zmiany. Książka wzbogacona została o historie motywacyjne i zadania do wypełnienia. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że przypomina nieco samouczek z motywacji.
Krzysztof Król w „Kodeksie wygranych. X przykazań człowieka sukcesu” przekonuje, że z prokrastynacją (odkładaniem wszystkiego na później) można wygrać, że nie należy zdawać się na ślepy los. Ważne jest to, aby uwierzyć, że każdy ma wpływ na swoje życie. Krzysztof Król pomaga jedynie odkryć zasoby, dzięki którym prostsze będzie zaplanowanie swojego rozwoju.
Na polskim rynku można znaleźć coraz więcej publikacji, których zadaniem jest zmotywować do działania, ulepszenia własnego życia, osiągnięcia celów. Jednak żadna, choćby najlepsza, książka nie zadziała, jeśli my nie będziemy tego chcieli. Co w takim razie wyróżnia książkę Krzysztofa Króla? Przede wszystkim jej bezpośredniość. W „Kodeksie wygranych” nie obowiązuje relacja uczeń – mistrz, Krzysztof Król postawił na partnerską relację ze swoimi czytelnikami, co okazało się bardzo dobrym wyborem. Książka odpowiada w sposób kompleksowy na zapotrzebowanie na poradnik tego rodzaju (zawiera także DVD ze szkoleniami, dla tych, którzy preferują słowo mówione nad pisanym). Choć prawdą jest, że nie wszystko jest w niej równie zachwycające. Dlatego ja skoncentrowałam się na narzędziach, wskazówkach i historiach, z których można czerpać pełnymi garściami.
Coś sobie postanawiasz, od jutra nie będziesz palić, zaczniesz się zdrowo odżywiać, w końcu poszukasz nowej, satysfakcjonującej pracy. Okazuje się jednak, że osiągnięcie celu jest znacznie trudniejsze, niż mogłoby się początkowo wydawać. I to nie ze względu na zewnętrzne przeszkody, ale na to, co siedzi w naszych głowach. Brak motywacji, zniechęcenie, poczucie bezsensu – z tym o wiele trudniej jest wygrać. Nie jest to jednak niemożliwe.
Krzysztof Król pokazuje, jak zmienić swoje podejście i zrealizować to, co dotychczas pozostawało w strefie mglistych marzeń. Trzeba jednak tego chcieć. A co za tym idzie, trzeba stawić czoła przeciwnościom, przezwyciężyć chwile zwątpienia i przygotować się na zmiany.
„Kodeks wygranych. X przykazań człowieka sukcesu” podzielony jest na rozdziały, z których każdy odpowiada jednemu przykazaniu. Są one skonstruowane w bardzo przejrzysty sposób. Zawierają porady eksperta, historie motywacyjne, motta i zadania, które należy wykonać, by przełożyć teorię na praktykę.
Ta książka nie zmieni niczyjego życia. Może jednak zainspirować do tej zmiany. Książka wzbogacona została o historie motywacyjne i zadania do wypełnienia. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że przypomina nieco samouczek z motywacji.
Krzysztof Król w „Kodeksie wygranych. X przykazań człowieka sukcesu” przekonuje, że z prokrastynacją (odkładaniem wszystkiego na później) można wygrać, że nie należy zdawać się na ślepy los. Ważne jest to, aby uwierzyć, że każdy ma wpływ na swoje życie. Krzysztof Król pomaga jedynie odkryć zasoby, dzięki którym prostsze będzie zaplanowanie swojego rozwoju.
Na polskim rynku można znaleźć coraz więcej publikacji, których zadaniem jest zmotywować do działania, ulepszenia własnego życia, osiągnięcia celów. Jednak żadna, choćby najlepsza, książka nie zadziała, jeśli my nie będziemy tego chcieli. Co w takim razie wyróżnia książkę Krzysztofa Króla? Przede wszystkim jej bezpośredniość. W „Kodeksie wygranych” nie obowiązuje relacja uczeń – mistrz, Krzysztof Król postawił na partnerską relację ze swoimi czytelnikami, co okazało się bardzo dobrym wyborem. Książka odpowiada w sposób kompleksowy na zapotrzebowanie na poradnik tego rodzaju (zawiera także DVD ze szkoleniami, dla tych, którzy preferują słowo mówione nad pisanym). Choć prawdą jest, że nie wszystko jest w niej równie zachwycające. Dlatego ja skoncentrowałam się na narzędziach, wskazówkach i historiach, z których można czerpać pełnymi garściami.
dlaLejdis.pl Agata Podgajska
Sensu sens
Mgnienie oka. Właśnie tyle czasu wystarczyło, by życie głównego bohatera, a jednocześnie autora książki „Sensu sens”, Marka Adamika, uległo drastycznej zmianie – chwila potrzebna na usłyszenie diagnozy – usłyszenie jedynie, bo zrozumienie przyjdzie znacznie, znacznie później.
Czytelnik zostaje zabrany przez autora w niezwykłą podróż w poszukiwaniu odpowiedzi na jedno z najważniejszych pytań, jakie może postawić sobie człowiek. Fizjologiczny aspekt choroby – związane z nią trudne do zrozumienia i zaakceptowania dysfunkcje, ból, a także szpitalne procedury, w świetle których pacjent przestaje być człowiekiem, a staje się kolejnym „przypadkiem”, niepostrzeżenie przestaje być najważniejszy. Walka ze schorzeniem staje się walką z samym sobą – ze swoimi słabościami, lękiem, zwątpieniem. Pozwala jednocześnie docenić wartość tego, co w trakcie dotychczasowego zabieganego życia zostało przysłonięte szeregiem nietrwałych dokonań. Zaczyna się od dostrzeżenia drobiazgów. Zachwyca kolorowy motyl i ciepły promień słońca ogrzewający skórę, co z czasem pozwala docenić wielkość natury czy nieskończoną głębię kosmosu. Poszukiwanie sensu istnienia nie jest rzeczą łatwą. Droga prowadzi przez niedowierzanie, dezorientację, panikę, strach i rezygnację. Dopiero akceptacja pozwala otworzyć się na wszystko, co do tej pory pozostało niezauważone.
Opowieść Adamika daleka jest od dramatyzmu, jakiego czytelnik mógłby spodziewać się po historii opowiedzianej przez osobę, której życie przebiega gdzieś pomiędzy odwiedzinami w kolejnych gabinetach lekarskich. Relacja utrzymana jest raczej w tonie zdystansowanym, jak gdyby autor-bohater przypatrywał się cudzym zmaganiom. Paradoksalnie ta oszczędność środków sprawia, że postać staje się nam jeszcze bliższa, bardziej ludzka. Wydaje się, że koresponduje to z założeniem opowieści, która, jak widać, nie musi wstrząsać, by pomóc zrozumieć.
W ten sposób książka „Sensu sens” przestaje być jedynie opisem zmagań z chorobą, a staje się zapisem iście filozoficznych rozważań nad istotą życia. Autor celowo nie zamieszcza nazwy schorzenia, które odmieniło jego codzienność – miejsce to czytelnik może wypełnić sobie samodzielnie niezależnie od tego, czy zmaga się z chorobą ciała czy duszy. Gdyby pokusić się o skondensowanie całej historii w jedno zdanie, mogłoby ono brzmieć „Nie przegap życia”.
Czytelnik zostaje zabrany przez autora w niezwykłą podróż w poszukiwaniu odpowiedzi na jedno z najważniejszych pytań, jakie może postawić sobie człowiek. Fizjologiczny aspekt choroby – związane z nią trudne do zrozumienia i zaakceptowania dysfunkcje, ból, a także szpitalne procedury, w świetle których pacjent przestaje być człowiekiem, a staje się kolejnym „przypadkiem”, niepostrzeżenie przestaje być najważniejszy. Walka ze schorzeniem staje się walką z samym sobą – ze swoimi słabościami, lękiem, zwątpieniem. Pozwala jednocześnie docenić wartość tego, co w trakcie dotychczasowego zabieganego życia zostało przysłonięte szeregiem nietrwałych dokonań. Zaczyna się od dostrzeżenia drobiazgów. Zachwyca kolorowy motyl i ciepły promień słońca ogrzewający skórę, co z czasem pozwala docenić wielkość natury czy nieskończoną głębię kosmosu. Poszukiwanie sensu istnienia nie jest rzeczą łatwą. Droga prowadzi przez niedowierzanie, dezorientację, panikę, strach i rezygnację. Dopiero akceptacja pozwala otworzyć się na wszystko, co do tej pory pozostało niezauważone.
Opowieść Adamika daleka jest od dramatyzmu, jakiego czytelnik mógłby spodziewać się po historii opowiedzianej przez osobę, której życie przebiega gdzieś pomiędzy odwiedzinami w kolejnych gabinetach lekarskich. Relacja utrzymana jest raczej w tonie zdystansowanym, jak gdyby autor-bohater przypatrywał się cudzym zmaganiom. Paradoksalnie ta oszczędność środków sprawia, że postać staje się nam jeszcze bliższa, bardziej ludzka. Wydaje się, że koresponduje to z założeniem opowieści, która, jak widać, nie musi wstrząsać, by pomóc zrozumieć.
W ten sposób książka „Sensu sens” przestaje być jedynie opisem zmagań z chorobą, a staje się zapisem iście filozoficznych rozważań nad istotą życia. Autor celowo nie zamieszcza nazwy schorzenia, które odmieniło jego codzienność – miejsce to czytelnik może wypełnić sobie samodzielnie niezależnie od tego, czy zmaga się z chorobą ciała czy duszy. Gdyby pokusić się o skondensowanie całej historii w jedno zdanie, mogłoby ono brzmieć „Nie przegap życia”.
abcZdrowie.pl Anna Kołodziejczyk