Recenzje
Olo na Atlantyku. Kajakiem przez ocean. Wydanie 2
Z ostatnim łykiem kawy przewracam kolejną kartkę. Książka „Olo na Atlantyku kajakiem przez ocean” Wydawnictwa Bezdroża towarzyszy mi od kilku dni. Pochłaniam ją jak pyszną, ulubioną potrawę. Nie, nie dlatego że jest to literackie arcydzieło. Raczej z powodu niesamowitej szczerości i autentyczności głównego bohatera.
Łączy nas zamiłowanie do kawy i głowa pełna marzeń… Mimo, iż nie miałam okazji z nim porozmawiać, ani nawet spotkać go na krótką chwilę, jest mi nie wiedzieć czemu bliski. „Dziadek Olo” powiedział Smyk kiedy zobaczył zarośniętego pana na okładce. On też zapałał do niego sympatią, choć nie miał zielonego pojęcia co to za postać. Tak, mieć takiego dziadka jak Aleksander Doba to było by coś! Wcale nie dlatego, że jest pierwszym człowiekiem, który kajakiem, samotnie przepłynął Ocean Atlantycki z kontynentu na kontynent i to już dwukrotnie. Nawet nie z powodu tytuł „Podróżnika Roku” przyznanego mu w międzynarodowym plebiscycie National Geographic. Po prostu. Aleksander Doba to człowiek z wielką pasją, którą pielęgnuje przez wiele lat. To pasja właśnie pozwoliła mu w wieku siedemdziesięciu lat sięgnąć marzeń i zorganizować pierwszą Transatlantycką Wyprawę Kajakową. Kiedy uświadomiłam sobie, że ta wyprawa to 3200 km pokonanej odległości, prawie 5400 przewiosłowanych kilometrów i niemal 100 samotnych dób na oceanie trochę się zawstydziłam. Tak, też mam marzenia. Ale czy robię wystarczająco dużo żeby je zrealizować?
Dla Smyka to nieco za trudna książka, ale sympatyczny Pan z okładki nie dawał mu spokoju. Od momentu, kiedy pozycja trafiła w nasze ręce dopytywał o losy Ola. „Dopłyną już? A ten ocean to jaki duży? A nie boi się? A te groźne rybki nic mu nie zrobią?” – pytał. Wśród całej masy innych pytań nie padło to, które najczęściej zadają dorośli.
– Po co to wszystko?
Ja zapytałam więc Smyka – Jak myślisz dlaczego Olo wyruszył w tak niebezpieczną wyprawę? – Bo nie zapomniał o swoich marzeniach – odparł. Fantastyczne przy lekturze tej książki jest to, że dała nam tak wiele powodów do rodzinnych dyskusji. Bo Olo i jego zuchwałe marzenie to jedno, trud, wysiłek i wytrwałość to drugie, a wsparcie najbliższych to trzecie. Choć żona (jak na kochającą osobę przystało) początkowo była przeciwna, z momentem rozpoczęcia wyprawy stała się jej najwierniejszym kibicem. Niełatwe jest życie u boku wizjonera, a niewątpliwie każdy marzyciel jest takim wizjonerem. Strach, obawa, lęk przeplata się z uczuciem szczęścia, dumy, radości.
Będąc mamą Smyka chciałabym zachować równowagę między tymi uczuciami. Nie chciałabym, aby mój lęk – często uzasadniony – kiedykolwiek podciął mu skrzydła. To ogromnie trudne zadanie.
Póki co, im sam zechce realizować wielkie wyzwania opowiadam mu o niezwykłym Olku śpiewając do snu ulubioną szantę – Śpij mój mały synku, zaśnij, nie płacz dłużej. Twój maleńki, biały okręcik stoi bezpieczny w wielkiej kałuży. Twój maleńki okręt piękną ma pogodę. Ile jeszcze deszczów przeminie, nim ruszysz tam, całkiem sam na wielką wodę?
Jeśli i Wy chcielibyście znaleźć odpowiedzi na pytania – Co powoduje, że człowiek stawia sobie takie wyzwania? Co zmusza go do codziennej walki z samym sobą? Co sprawia, że mimo przeciwności podejmuje kolejne próby?
Koniecznie sięgnijcie po książkę Aleksandra Doby.
Łączy nas zamiłowanie do kawy i głowa pełna marzeń… Mimo, iż nie miałam okazji z nim porozmawiać, ani nawet spotkać go na krótką chwilę, jest mi nie wiedzieć czemu bliski. „Dziadek Olo” powiedział Smyk kiedy zobaczył zarośniętego pana na okładce. On też zapałał do niego sympatią, choć nie miał zielonego pojęcia co to za postać. Tak, mieć takiego dziadka jak Aleksander Doba to było by coś! Wcale nie dlatego, że jest pierwszym człowiekiem, który kajakiem, samotnie przepłynął Ocean Atlantycki z kontynentu na kontynent i to już dwukrotnie. Nawet nie z powodu tytuł „Podróżnika Roku” przyznanego mu w międzynarodowym plebiscycie National Geographic. Po prostu. Aleksander Doba to człowiek z wielką pasją, którą pielęgnuje przez wiele lat. To pasja właśnie pozwoliła mu w wieku siedemdziesięciu lat sięgnąć marzeń i zorganizować pierwszą Transatlantycką Wyprawę Kajakową. Kiedy uświadomiłam sobie, że ta wyprawa to 3200 km pokonanej odległości, prawie 5400 przewiosłowanych kilometrów i niemal 100 samotnych dób na oceanie trochę się zawstydziłam. Tak, też mam marzenia. Ale czy robię wystarczająco dużo żeby je zrealizować?
Dla Smyka to nieco za trudna książka, ale sympatyczny Pan z okładki nie dawał mu spokoju. Od momentu, kiedy pozycja trafiła w nasze ręce dopytywał o losy Ola. „Dopłyną już? A ten ocean to jaki duży? A nie boi się? A te groźne rybki nic mu nie zrobią?” – pytał. Wśród całej masy innych pytań nie padło to, które najczęściej zadają dorośli.
– Po co to wszystko?
Ja zapytałam więc Smyka – Jak myślisz dlaczego Olo wyruszył w tak niebezpieczną wyprawę? – Bo nie zapomniał o swoich marzeniach – odparł. Fantastyczne przy lekturze tej książki jest to, że dała nam tak wiele powodów do rodzinnych dyskusji. Bo Olo i jego zuchwałe marzenie to jedno, trud, wysiłek i wytrwałość to drugie, a wsparcie najbliższych to trzecie. Choć żona (jak na kochającą osobę przystało) początkowo była przeciwna, z momentem rozpoczęcia wyprawy stała się jej najwierniejszym kibicem. Niełatwe jest życie u boku wizjonera, a niewątpliwie każdy marzyciel jest takim wizjonerem. Strach, obawa, lęk przeplata się z uczuciem szczęścia, dumy, radości.
Będąc mamą Smyka chciałabym zachować równowagę między tymi uczuciami. Nie chciałabym, aby mój lęk – często uzasadniony – kiedykolwiek podciął mu skrzydła. To ogromnie trudne zadanie.
Póki co, im sam zechce realizować wielkie wyzwania opowiadam mu o niezwykłym Olku śpiewając do snu ulubioną szantę – Śpij mój mały synku, zaśnij, nie płacz dłużej. Twój maleńki, biały okręcik stoi bezpieczny w wielkiej kałuży. Twój maleńki okręt piękną ma pogodę. Ile jeszcze deszczów przeminie, nim ruszysz tam, całkiem sam na wielką wodę?
Jeśli i Wy chcielibyście znaleźć odpowiedzi na pytania – Co powoduje, że człowiek stawia sobie takie wyzwania? Co zmusza go do codziennej walki z samym sobą? Co sprawia, że mimo przeciwności podejmuje kolejne próby?
Koniecznie sięgnijcie po książkę Aleksandra Doby.
swiatdlasmyka.com.pl Smyk; 2016-09-13
Hard Beat. Taniec nad otchłanią
Książka z mojej bajki. Przecież w miłości i na wojnie, wszystkie chwyty są dozwolone. Życie korespondenta wojennego i fotografki, nabiera zawrotnego tempa. Jest tylko jedno ale … On przeżył bardzo śmierć kobiety, która była mu bliska …
Autorka K. Bromberg jest doskonale zorganizowaną mamą. Wiele czytelniczek z wypiekami na twarzy, czyta jej powieści. To literacki świat pasji i ogromnej namiętności. „ Hard Beat” będzie miała swoją premierę 28 września.
Thomas Tanner jest jednym z najlepszych korespondentów wojennych. W ostatnim czasie bardzo przeżył śmierć Stelli. Minęło zaledwie 2,5 miesiąca. Potrzebuje samotności i wyciszenia. Wspomnienia, nie dają mu spokoju. Ma koszmary, czuje zapach krwi i śmierci. Jest smutny, rozdarty i bardzo nerwowy.
Praca w CNN, której mottem jest „najbardziej wiarygodne źródło informacji” zaczyna go trzymać przy życiu, ale i drażnić. Pragnie uciec od swoich problemów. Ale czy mu się to uda?
Beaux Croslyn jest jego nową partnerką zawodową, dla której Tanner, oczywiście z wzajemnością traci głowę. A może jest swoistym pocieszeniem? Nie da się ukryć, że kobieta jest piękna. Ma ciemne włosy i jasne oczy. W pracy, robi wszystko po swojemu. Trzeba przyznać, że zdjęcia Beaux są dopracowane. Jako fotograf, doskonale wie, co pragnie przekazać odbiorcy. Łamie wszystkie reguły bezpieczeństwa, zna dobrze język dari.
Ich znajomość zaczyna się dość nietypowo. Przyznacie sami, że jedna spędzona noc, może wszystko zmienić w życiu kobiety i mężczyzny. A może ona, wie więcej od niego? Jest pełna sprzeczności. Elegancka, ale z szewskim językiem. Jednocześnie intryguje i irytuje.
Wspólne przygody, realizacja materiałów i rozmowy z informatorami, zbliżają ich do siebie. Niestety, jej przeszłość zaczyna zagrażać ich relacji, a nawet życiu. Reporter za wszelką cenę postanawia odkryć prawdę.
Ta książka, jest „odzwierciedleniem duszy”. Współpracy pomiędzy partnerami, kobietą i mężczyzną. Po jej przeczytaniu, wracałam do niektórych fragmentów. Publikacja broni się sama.
A Wam, polecam według mnie, jedną z najlepszych książek K. Bromberg.
Autorka K. Bromberg jest doskonale zorganizowaną mamą. Wiele czytelniczek z wypiekami na twarzy, czyta jej powieści. To literacki świat pasji i ogromnej namiętności. „ Hard Beat” będzie miała swoją premierę 28 września.
Thomas Tanner jest jednym z najlepszych korespondentów wojennych. W ostatnim czasie bardzo przeżył śmierć Stelli. Minęło zaledwie 2,5 miesiąca. Potrzebuje samotności i wyciszenia. Wspomnienia, nie dają mu spokoju. Ma koszmary, czuje zapach krwi i śmierci. Jest smutny, rozdarty i bardzo nerwowy.
Praca w CNN, której mottem jest „najbardziej wiarygodne źródło informacji” zaczyna go trzymać przy życiu, ale i drażnić. Pragnie uciec od swoich problemów. Ale czy mu się to uda?
Beaux Croslyn jest jego nową partnerką zawodową, dla której Tanner, oczywiście z wzajemnością traci głowę. A może jest swoistym pocieszeniem? Nie da się ukryć, że kobieta jest piękna. Ma ciemne włosy i jasne oczy. W pracy, robi wszystko po swojemu. Trzeba przyznać, że zdjęcia Beaux są dopracowane. Jako fotograf, doskonale wie, co pragnie przekazać odbiorcy. Łamie wszystkie reguły bezpieczeństwa, zna dobrze język dari.
Ich znajomość zaczyna się dość nietypowo. Przyznacie sami, że jedna spędzona noc, może wszystko zmienić w życiu kobiety i mężczyzny. A może ona, wie więcej od niego? Jest pełna sprzeczności. Elegancka, ale z szewskim językiem. Jednocześnie intryguje i irytuje.
Wspólne przygody, realizacja materiałów i rozmowy z informatorami, zbliżają ich do siebie. Niestety, jej przeszłość zaczyna zagrażać ich relacji, a nawet życiu. Reporter za wszelką cenę postanawia odkryć prawdę.
Ta książka, jest „odzwierciedleniem duszy”. Współpracy pomiędzy partnerami, kobietą i mężczyzną. Po jej przeczytaniu, wracałam do niektórych fragmentów. Publikacja broni się sama.
A Wam, polecam według mnie, jedną z najlepszych książek K. Bromberg.
http://redaktor21.bloog.pl/ Katarzyna Żarska; 2016-09-09
Oblubienice wojny
Po literaturę wojenną sięgam często i chętnie. Znam mnóstwo książek polskich i zagranicznych autorów związanych z tą tematyką. Czytałam wiele biografii, wspomnień z obozów i łagrów, powieści z wojną w tle, a także mnóstwo tytułów należących do literatury faktu i książek historycznych opisujących wydarzenia z lat 1939-1945.
Publikacja „Oblubienice wojny” jest jednak zdecydowanie inna i oryginalna. Autorka bowiem skupiła się na kwestii wpływu wojny na życie kobiet. Pięć pań los zsyła do niewielkiej miejscowości położonej w południowo-wschodniej Anglii. Czasy są niespokojne i niepewne. Czuć, że coś wisi w powietrzu, że niebo nad całym kontynentem jest mocno zachmurzone i będzie burza. Bohaterki tej opowieści są diametralnie różne. Dzieli ich wiele – pochodzą z różnych sfer, mają odmienną sytuację życiową, inne charaktery, inny status majątkowy, wyznają inną religię, są obywatelkami różnych krajów. Łączy ich fakt, że są młode. Mając sporo życiowych dylematów i problemów - dodatkowo muszą jeszcze wziąć na swoje barki troski związane z działaniami zbrojnymi pod dyktando Hitlera. Nie ma łatwo i trzeba zmierzyć się z wojennymi doświadczeniami. W każdej jednak, nawet najbardziej trudnej sytuacji znajdzie się promyk światła. Jak pokazuje fabuła w czasie wojny narodziły się nierozerwalne więzy długoletnich i trwałych przyjaźni. Przyjaźni prawdziwych i idealnych, takich na całe życie.
Alice, Frances i Evangeline są młode. Przeszły próg dorosłości, a ich pełną dojrzałość przyśpiesza wojna. Wprawdzie nie żyją na stałym europejskim lądzie, ale i na Wyspach muszą dostosować się do wojennych realiów. Życie wymaga wiele, a w zamian daje kolejne trudności. Trzeba radzić sobie z nalotami, zaciemnić okna, nieść pomoc ludziom którzy są ewakuowani z Londynu, jak Elsie, czy pomóc osobom z żydowskim korzeniami, jak Tanni. Bohaterki tej książki stają na wysokości zadania, dzielnie sobie radzą z wyzwaniami, które narzuca wojna, godzą pracę z pomocą, a tej potrzeba coraz więcej po wyjeździe mężczyzn na front. Mimo wojny życie toczy się dalej i trzeba też kochać, mieć nadzieję, że przyszłość okaże się pomyślna, zło zostanie pogrążone i wszystko wróci do normalności. Jedzenia nie braknie, a nocą będzie można spokojnie spać. Trzeba ukoić lęki i cieszyć się przyjaźnią jaką zsyła los, trzeba znaleźć w sobie siły by przeżyć. Bohaterkom jest łatwiej dzięki temu, że nie są same i mają siebie. Przyjaźń okazuje się czymś bezcennym i niezastąpionym.
Fabuła książki to dwie rzeczywistości – przedwojenna i wojenna oraz ta po latach, gdy mają miejsce obchody 50 rocznicy kapitulacji III Rzeszy. Autorka spięła ten czas jakby klamrą, by pokazać jaki wpływ ma wojna na nasze życie nawet wiele lat po jej zakończeniu.
„Oblubienice wojny” to wyjątkowa pozycja z dość mocno zarysowanym angielskim klimatem i odrobiną amerykańskości. Tu wojna miała inne oblicze niż w naszej ojczyźnie. Można polemizować, że Angielkom było łatwiej. Niemniej jednak i tu wojna wyrysowała mocne rysy i blizny w sercach ludzi, wymusiła błyskawiczne dojrzewanie i hart ducha. Ten tytuł czyta się ze wzruszeniem i ciekawością. Nie ma tu wyróżnionego jednego pierwszoplanowego bohatera. W świetle jupiterów stoją kobiety, które stają się dzielne i twarde. Ta lektura to literackie spojrzenie na wojenny czas, to ciekawa książka dla tych którzy lubią powieści osadzone w realiach wojny. To też książka o miłości i przyjaźni w którą wpleciony jest wątek o zabarwieniu sensacyjnym. To wspaniała proza napisana w świetnym stylu, którą z przyjemnością rekomenduję.
Publikacja „Oblubienice wojny” jest jednak zdecydowanie inna i oryginalna. Autorka bowiem skupiła się na kwestii wpływu wojny na życie kobiet. Pięć pań los zsyła do niewielkiej miejscowości położonej w południowo-wschodniej Anglii. Czasy są niespokojne i niepewne. Czuć, że coś wisi w powietrzu, że niebo nad całym kontynentem jest mocno zachmurzone i będzie burza. Bohaterki tej opowieści są diametralnie różne. Dzieli ich wiele – pochodzą z różnych sfer, mają odmienną sytuację życiową, inne charaktery, inny status majątkowy, wyznają inną religię, są obywatelkami różnych krajów. Łączy ich fakt, że są młode. Mając sporo życiowych dylematów i problemów - dodatkowo muszą jeszcze wziąć na swoje barki troski związane z działaniami zbrojnymi pod dyktando Hitlera. Nie ma łatwo i trzeba zmierzyć się z wojennymi doświadczeniami. W każdej jednak, nawet najbardziej trudnej sytuacji znajdzie się promyk światła. Jak pokazuje fabuła w czasie wojny narodziły się nierozerwalne więzy długoletnich i trwałych przyjaźni. Przyjaźni prawdziwych i idealnych, takich na całe życie.
Alice, Frances i Evangeline są młode. Przeszły próg dorosłości, a ich pełną dojrzałość przyśpiesza wojna. Wprawdzie nie żyją na stałym europejskim lądzie, ale i na Wyspach muszą dostosować się do wojennych realiów. Życie wymaga wiele, a w zamian daje kolejne trudności. Trzeba radzić sobie z nalotami, zaciemnić okna, nieść pomoc ludziom którzy są ewakuowani z Londynu, jak Elsie, czy pomóc osobom z żydowskim korzeniami, jak Tanni. Bohaterki tej książki stają na wysokości zadania, dzielnie sobie radzą z wyzwaniami, które narzuca wojna, godzą pracę z pomocą, a tej potrzeba coraz więcej po wyjeździe mężczyzn na front. Mimo wojny życie toczy się dalej i trzeba też kochać, mieć nadzieję, że przyszłość okaże się pomyślna, zło zostanie pogrążone i wszystko wróci do normalności. Jedzenia nie braknie, a nocą będzie można spokojnie spać. Trzeba ukoić lęki i cieszyć się przyjaźnią jaką zsyła los, trzeba znaleźć w sobie siły by przeżyć. Bohaterkom jest łatwiej dzięki temu, że nie są same i mają siebie. Przyjaźń okazuje się czymś bezcennym i niezastąpionym.
Fabuła książki to dwie rzeczywistości – przedwojenna i wojenna oraz ta po latach, gdy mają miejsce obchody 50 rocznicy kapitulacji III Rzeszy. Autorka spięła ten czas jakby klamrą, by pokazać jaki wpływ ma wojna na nasze życie nawet wiele lat po jej zakończeniu.
„Oblubienice wojny” to wyjątkowa pozycja z dość mocno zarysowanym angielskim klimatem i odrobiną amerykańskości. Tu wojna miała inne oblicze niż w naszej ojczyźnie. Można polemizować, że Angielkom było łatwiej. Niemniej jednak i tu wojna wyrysowała mocne rysy i blizny w sercach ludzi, wymusiła błyskawiczne dojrzewanie i hart ducha. Ten tytuł czyta się ze wzruszeniem i ciekawością. Nie ma tu wyróżnionego jednego pierwszoplanowego bohatera. W świetle jupiterów stoją kobiety, które stają się dzielne i twarde. Ta lektura to literackie spojrzenie na wojenny czas, to ciekawa książka dla tych którzy lubią powieści osadzone w realiach wojny. To też książka o miłości i przyjaźni w którą wpleciony jest wątek o zabarwieniu sensacyjnym. To wspaniała proza napisana w świetnym stylu, którą z przyjemnością rekomenduję.
Lubimy Czytać Bernardeta Łagodzic-Mielnik; 2016-09-13
Prawo Mojżesza
Napis na okładce dzieła Amy Harmon sugeruje czytelnikowi, by ten zaopatrzył się w pudełko chusteczek, wodoodporny tusz w przypadku płci pięknej oraz nastawienie, będące gotowością na wszechogarniający smutek, mogący być efektem ubocznym lektury tej pozycji. Happy end - w moim odczuciu często przerysowany, nierealny twór występujący w historiach miłosnych; wymysł nawet nie stojący obok realnego życia. Nie lubię tego rodzaju zakończeń, gdyż wszystkie są z zasady takie same. Traci na nich nawet sama historia, jej przewidywalność oraz sposób w jaki zostanie odebrana, a także zapamiętana przez czytelnika. Widząc więc napis na okładce przekonujący mnie, iż historia ta nie zakończy się szczęśliwie, czy też cukierkowo, sięgnęłam po nią z rosnącym zainteresowaniem. Czy dzieło Amy Harmon było tak smutne i wzruszające jak obiecywano?
Mojżesz jest pęknięty. Jest dzieckiem cracku. Jest dziwny, niepokojący, niebezpieczny - tak mówią inni. Maluje tam gdzie nie powinien, zna sekrety, echa przeszłości, które nosi w sobie niczym własne „ja”. Jako niemowlę został znaleziony w koszu na pranie w pralni Quick Wash. Był na ustach wszystkich; martwa matka narkomanka, czarnoskóre, porzucone dziecko. Ludzie zdefiniowali go, nim sam dał im ku temu powód.
Georgia jest małomiasteczkowa. Kocha konie, rodzinną farmę. Gdy tylko Mojżesz pojawia się w jej życiu, dziewczyną zaczynają targać różnorakie emocje. Nie niepokoi jej, nie odrzuca, wręcz przeciwnie - pragnie znaleźć się bliżej, dowiedzieć jak najwięcej o pękniętym chłopcu. Ich relacja dostarczy obojgu wiele, również cierpienia...
Mam wielki problem z tą książką. Nie potrafię sprawiedliwie jej ocenić. Dzieło Amy Harmon według mnie dzieli się na dwie części, lecz nie na „przed” i „po” jak to miała w zamyśle autorka, lecz na beznadziejny początek oraz na niezwykle wartościową drugą połowę. Pierwsza część książki była typową, schematyczną oraz irytującą opowieścią o odrzuconym, przystojnym, pełnym tajemnic chłopaku oraz dziewczynie, która mimo ostrzeżeń próbuje się do niego zbliżyć. Niby przypadkiem, wielokrotnie na siebie wpadali, główna bohaterka swoją namolnością potrafiła wyprowadzić z równowagi, natomiast schemat schematem schemat poganiał. Miałam ochotę porzucić lekturę tej pozycji już po pierwszych dwudziestu stronach.
Mimo wszystko jednak, zawsze kończę rozpoczęte książki, więc usiadłam, wzięłam kilka głębokich oddechów oraz kontynuowałam czytanie, nie licząc na cuda.
Ale cud nastąpił i to nie byle jaki. Ponieważ infantylna historia uczucia dwójki nastolatków, zmieniła się w dojrzałą opowieść o bólu, stracie, śmierci oraz prób na jakie wystawiona jest miłość. W drugiej części bohaterowie stali się wyraziści, historia nabrała realności, natomiast lektura, stała się emocjonująca oraz niezwykle wciągająca. Ta książka to dla mnie dwie osobne historie, dwa kompletnie skrajne światy. Jedyne co je łączy to zasługujący na uwagę styl pisania autorki. Niebo i ziemia, woda i ogień, Słowacki oraz Mickiewicz. Mimo wszystko uważam, że warto było przejść część pierwszą, by poznać piękną opowieść zawartą w drugiej. Gdyż to właśnie ta historia zasługuje na pochlebne, tak częste w internecie opinie.
Przyczyna - skutek. Druga część nie miałaby racji bytu bez pierwszej. Bez początku. Bez odwołań. Bez genezy znajomości Mojżesza i Georgi. Mimo wszystko jednak występowanie pierwszej części burzy mój odbiór tej pozycji. Historia w niej zawarta to z pozoru zwyczajny romans, jakich wiele, lecz później... przenosimy się w czasie i stajemy naprzeciw przepełnionej bólem historii, która dogłębnie nas porusza. W ostatecznym rozrachunku mogę zdecydowanie stwierdzić, że jestem zwolenniczką tej historii. Mimo irytującego zachowania głównej bohaterki, skupianiu się jedynie na fizycznym aspekcie miłości, bycia niezwykle natrętnym oraz schematów, którym było w pierwszej połowie na pęczki, druga dostarczyła mi tylu wrażeń, że poniekąd przesłania wszelkie dostrzegane wcześniej niedoskonałości. Druga połowa bowiem przedstawiła mi bohaterów z innych stron, które mnie do nich przekonały, pokazała smutną, przepełnioną emocjami historię oraz wyeksponowała niezwykle bogaty oraz przyjemny styl pisania Amy Harmon.
Historia ta nie jest jednak jedynie opowiastką o różnych odcieniach miłości. Mówi również o byciu innym, zmaganiu się z odrzuceniem, stracie, wieczności oraz śmierci, która pozostawia ślady. Ma w sobie mroczną zagadkę, która niemal niedostrzegalnie ewoluuje w trakcie lektury, by w ostatnich rozdziałach zaskoczyć nas swą tajemnicą. Coś bardzo subtelnego, podchodzącego delikatnie pod wątek kryminalny. Oplata główne wątki, czając się gdzieś z boku, choć oddziałuje na fabułę w znaczący sposób. Jestem zadowolona z rozwinięcia poszczególnych wątków. Zarówno tego skupiającego się wokół relacji głównych bohaterów, jak i chociażby wątku tajemniczych zniknięć młodych kobiet na przestrzeni lat.
Mojżesz z początku książki był typowym męskim bohaterem powieści z gatunku New Adult, który ostatnimi czasy podbija światowe rynki - tajemniczy, niebezpieczny, odrzucony przez społeczeństwo, nieziemsko przystojny z sekretem, który może zmienić wszystko. Historia wszystkim znana. Jednak w trakcie lektury zaczęłam odkrywać, że bohater ten z pozoru schematyczny, zyskuje na wielowymiarowości oraz decyzjach, które podejmuje. Jego wątek, dość istotny w kontekście całej historii, wychodzi poza ramy realizmu, jednak w żaden sposób nie ujmując przy tym całej historii. Występowanie jego nadnaturalnego daru nie jest czymś co zaburza całość, czy też wydaje się nie na miejscu, wręcz przeciwnie - to element krajobrazu, który idealnie się w niego wpasowuje, dodając mu atrakcyjności.
Co do Georgii jej nachalność względem głównego bohatera, skupianie się na fizyczności, nawet w najbardziej absurdalnych sytuacjach nie zaskarbiło sobie mojej sympatii, choć przypuszczam, iż ukazanie jej w ten sposób miało pewien cel. Miało ukazać kontrast między Georią przed, a Georgią po. Mimo tego wniosku, bohaterka niesłychanie mnie irytowała. Jednak w późniejszym etapie lektury, tak jak zresztą Mojżesz, zyskała ona moją sympatię. Na jej przykładzie zdecydowanie bardziej widać upływ czasu. Dojrzałość jaką dzięki życiowym doświadczeniom pozyskała. Również relacja między głównymi bohaterami stała się realniejsza, bardziej przemyślana.
Dzieło Amy Harmon zawiera wiele, życiowych cytatów, które zapadają w pamięć. Sama książka jest napisana niezwykle płynnym oraz przyjemnym językiem, który sprawia, że lektura przebiega bardzo szybko. Krótkie rozdziały również nadają opowieści dynamiczności. Książka przedstawia czytelnikowi skrawek, nieprzerysowanego ludzkiego życia, naznaczonego bólem, cierpieniem, niespełnioną miłością oraz przeszłością, z którą niekiedy ciężko jest nam żyć. Ta historia porusza w człowieku wiele stron, ponieważ mimo jednego, wykraczającego poza realizm wątku ta historia jest do bólu prawdziwa. Zżywamy się z bohaterami i razem z nimi kroczymy naprzeciw cierpieniu, prawdzie oraz uczuciu, które dało początek serii, nie zawsze wzniosłych zdarzeń.
Mimo początkowej niechęci, książka ta zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Nie jest tak schematyczna, na jaką się zapowiadała. Jednak moim zdaniem, wchodząc w dyskusję z napisem na okładce - to historia jest smutna, nie samo zakończenie. Uważam jednak, że to sama opowieść pozostawia w czytelniku nutkę melancholii, podczas gdy zakończenie niesie nadzieję, którą nie raz na kartach tej powieści odbierano. Wszystko zostało rozwiązane w sposób idealny - nie przerysowane, zbytnio szablonowe czy też przewidywalne. Na pewno nie jest to książka wybitna, lecz niewątpliwie dająca do myślenia. Warto po nią sięgnąć, nie zniechęcać się pierwszymi 150 stronami i zgłębić historię Mojżesza oraz Georgi. To pozycja, w której w trakcie lektury widać nie tylko dojrzewanie głównych bohaterów, lecz również pióra autorki, jej daru kreacji oraz opowiadania historii.
Mojżesz jest pęknięty. Jest dzieckiem cracku. Jest dziwny, niepokojący, niebezpieczny - tak mówią inni. Maluje tam gdzie nie powinien, zna sekrety, echa przeszłości, które nosi w sobie niczym własne „ja”. Jako niemowlę został znaleziony w koszu na pranie w pralni Quick Wash. Był na ustach wszystkich; martwa matka narkomanka, czarnoskóre, porzucone dziecko. Ludzie zdefiniowali go, nim sam dał im ku temu powód.
Georgia jest małomiasteczkowa. Kocha konie, rodzinną farmę. Gdy tylko Mojżesz pojawia się w jej życiu, dziewczyną zaczynają targać różnorakie emocje. Nie niepokoi jej, nie odrzuca, wręcz przeciwnie - pragnie znaleźć się bliżej, dowiedzieć jak najwięcej o pękniętym chłopcu. Ich relacja dostarczy obojgu wiele, również cierpienia...
Mam wielki problem z tą książką. Nie potrafię sprawiedliwie jej ocenić. Dzieło Amy Harmon według mnie dzieli się na dwie części, lecz nie na „przed” i „po” jak to miała w zamyśle autorka, lecz na beznadziejny początek oraz na niezwykle wartościową drugą połowę. Pierwsza część książki była typową, schematyczną oraz irytującą opowieścią o odrzuconym, przystojnym, pełnym tajemnic chłopaku oraz dziewczynie, która mimo ostrzeżeń próbuje się do niego zbliżyć. Niby przypadkiem, wielokrotnie na siebie wpadali, główna bohaterka swoją namolnością potrafiła wyprowadzić z równowagi, natomiast schemat schematem schemat poganiał. Miałam ochotę porzucić lekturę tej pozycji już po pierwszych dwudziestu stronach.
Mimo wszystko jednak, zawsze kończę rozpoczęte książki, więc usiadłam, wzięłam kilka głębokich oddechów oraz kontynuowałam czytanie, nie licząc na cuda.
Ale cud nastąpił i to nie byle jaki. Ponieważ infantylna historia uczucia dwójki nastolatków, zmieniła się w dojrzałą opowieść o bólu, stracie, śmierci oraz prób na jakie wystawiona jest miłość. W drugiej części bohaterowie stali się wyraziści, historia nabrała realności, natomiast lektura, stała się emocjonująca oraz niezwykle wciągająca. Ta książka to dla mnie dwie osobne historie, dwa kompletnie skrajne światy. Jedyne co je łączy to zasługujący na uwagę styl pisania autorki. Niebo i ziemia, woda i ogień, Słowacki oraz Mickiewicz. Mimo wszystko uważam, że warto było przejść część pierwszą, by poznać piękną opowieść zawartą w drugiej. Gdyż to właśnie ta historia zasługuje na pochlebne, tak częste w internecie opinie.
Przyczyna - skutek. Druga część nie miałaby racji bytu bez pierwszej. Bez początku. Bez odwołań. Bez genezy znajomości Mojżesza i Georgi. Mimo wszystko jednak występowanie pierwszej części burzy mój odbiór tej pozycji. Historia w niej zawarta to z pozoru zwyczajny romans, jakich wiele, lecz później... przenosimy się w czasie i stajemy naprzeciw przepełnionej bólem historii, która dogłębnie nas porusza. W ostatecznym rozrachunku mogę zdecydowanie stwierdzić, że jestem zwolenniczką tej historii. Mimo irytującego zachowania głównej bohaterki, skupianiu się jedynie na fizycznym aspekcie miłości, bycia niezwykle natrętnym oraz schematów, którym było w pierwszej połowie na pęczki, druga dostarczyła mi tylu wrażeń, że poniekąd przesłania wszelkie dostrzegane wcześniej niedoskonałości. Druga połowa bowiem przedstawiła mi bohaterów z innych stron, które mnie do nich przekonały, pokazała smutną, przepełnioną emocjami historię oraz wyeksponowała niezwykle bogaty oraz przyjemny styl pisania Amy Harmon.
Historia ta nie jest jednak jedynie opowiastką o różnych odcieniach miłości. Mówi również o byciu innym, zmaganiu się z odrzuceniem, stracie, wieczności oraz śmierci, która pozostawia ślady. Ma w sobie mroczną zagadkę, która niemal niedostrzegalnie ewoluuje w trakcie lektury, by w ostatnich rozdziałach zaskoczyć nas swą tajemnicą. Coś bardzo subtelnego, podchodzącego delikatnie pod wątek kryminalny. Oplata główne wątki, czając się gdzieś z boku, choć oddziałuje na fabułę w znaczący sposób. Jestem zadowolona z rozwinięcia poszczególnych wątków. Zarówno tego skupiającego się wokół relacji głównych bohaterów, jak i chociażby wątku tajemniczych zniknięć młodych kobiet na przestrzeni lat.
Mojżesz z początku książki był typowym męskim bohaterem powieści z gatunku New Adult, który ostatnimi czasy podbija światowe rynki - tajemniczy, niebezpieczny, odrzucony przez społeczeństwo, nieziemsko przystojny z sekretem, który może zmienić wszystko. Historia wszystkim znana. Jednak w trakcie lektury zaczęłam odkrywać, że bohater ten z pozoru schematyczny, zyskuje na wielowymiarowości oraz decyzjach, które podejmuje. Jego wątek, dość istotny w kontekście całej historii, wychodzi poza ramy realizmu, jednak w żaden sposób nie ujmując przy tym całej historii. Występowanie jego nadnaturalnego daru nie jest czymś co zaburza całość, czy też wydaje się nie na miejscu, wręcz przeciwnie - to element krajobrazu, który idealnie się w niego wpasowuje, dodając mu atrakcyjności.
Co do Georgii jej nachalność względem głównego bohatera, skupianie się na fizyczności, nawet w najbardziej absurdalnych sytuacjach nie zaskarbiło sobie mojej sympatii, choć przypuszczam, iż ukazanie jej w ten sposób miało pewien cel. Miało ukazać kontrast między Georią przed, a Georgią po. Mimo tego wniosku, bohaterka niesłychanie mnie irytowała. Jednak w późniejszym etapie lektury, tak jak zresztą Mojżesz, zyskała ona moją sympatię. Na jej przykładzie zdecydowanie bardziej widać upływ czasu. Dojrzałość jaką dzięki życiowym doświadczeniom pozyskała. Również relacja między głównymi bohaterami stała się realniejsza, bardziej przemyślana.
Dzieło Amy Harmon zawiera wiele, życiowych cytatów, które zapadają w pamięć. Sama książka jest napisana niezwykle płynnym oraz przyjemnym językiem, który sprawia, że lektura przebiega bardzo szybko. Krótkie rozdziały również nadają opowieści dynamiczności. Książka przedstawia czytelnikowi skrawek, nieprzerysowanego ludzkiego życia, naznaczonego bólem, cierpieniem, niespełnioną miłością oraz przeszłością, z którą niekiedy ciężko jest nam żyć. Ta historia porusza w człowieku wiele stron, ponieważ mimo jednego, wykraczającego poza realizm wątku ta historia jest do bólu prawdziwa. Zżywamy się z bohaterami i razem z nimi kroczymy naprzeciw cierpieniu, prawdzie oraz uczuciu, które dało początek serii, nie zawsze wzniosłych zdarzeń.
Mimo początkowej niechęci, książka ta zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Nie jest tak schematyczna, na jaką się zapowiadała. Jednak moim zdaniem, wchodząc w dyskusję z napisem na okładce - to historia jest smutna, nie samo zakończenie. Uważam jednak, że to sama opowieść pozostawia w czytelniku nutkę melancholii, podczas gdy zakończenie niesie nadzieję, którą nie raz na kartach tej powieści odbierano. Wszystko zostało rozwiązane w sposób idealny - nie przerysowane, zbytnio szablonowe czy też przewidywalne. Na pewno nie jest to książka wybitna, lecz niewątpliwie dająca do myślenia. Warto po nią sięgnąć, nie zniechęcać się pierwszymi 150 stronami i zgłębić historię Mojżesza oraz Georgi. To pozycja, w której w trakcie lektury widać nie tylko dojrzewanie głównych bohaterów, lecz również pióra autorki, jej daru kreacji oraz opowiadania historii.
zagoramiksiazek.blogspot.com Dziewczyna z ksiąkami; 2016-09-01
Sny Morfeusza
Dawno nie zetknęłam się z tak kiepską książką. Z przykrością muszę przyznać, że „Sny Morfeusza” bardzo mnie rozczarowały. Spodziewałam się lekkiego erotyku, a dostałam irytujących bohaterów, głupie i bezsensowne dialogi oraz fragmenty, przy których nie wiadomo czy się śmiać, czy płakać. Przyznam, że jestem po lekturze sławnego Greya, myślałam, że gorzej trafić nie mogę i cóż, jednak mogę – „Sny Morfeusza” są najgorszą książką, po jaką sięgnęłam w tym roku.
Fabuła z początku wydawała mi się interesująca. Czytałam już wcześniej dosyć podobny erotyk „Kto się boi pana Wolfe’a?” Hazel Osmond, który oczywiście nie należy do wysokiej literatury, ale w jego towarzystwie można się wyluzować i zrelaksować przy lampce wina. W trakcie czytania „Snów Morfeusza” wino potrzebne było mi do przetrawienia tej książki. Tematyka w powieści Osmond jest podobna do tej w „dziele” Haner – Cassandra ma pecha w miłości, angażuje się w romanse, które zwykle kończą się farsą i niepowodzeniem. Przeprowadza się do Miami, gdzie ma rozpocząć nowe życie – tam poznaje swojego nowego szefa, Adama McKeya, który okazuje się skończonym draniem, jednak… przystojnym. Co zrobić, wszędzie sami przystojniacy. Równocześnie Cassandra napotyka na tajemniczego Morfeusza. Między nimi od razu pojawia się chemia, a Cassandra daje wplątać się w skomplikowany związek z Morfeuszem.
Po przeczytaniu książki mam jeden wniosek – całość jest bardzo przewidywalna oraz pełna schematów. Pojawiło się kilka intryg i tajemnic, ale zbyt szybko zostały one odkryte. Widać, że autorka starała się podkręcić samą akcję, tak, żeby nie był to kolejny zwykły erotyk, jednak… bez powodzenia. Myślę, że całość wyszłaby trochę lepiej, gdyby Haner nie przenosiła akcji aż za ocean. Dlaczego nie Polska? Rozumiem, rozmach, inspiracja wielkim światem i E.L. James. Ale czasem można postawić na prostotę i zwyczajność, wówczas sama powieść nabiera autentyzmu, a przecież nie ma nic bardziej podniecającego, niż fakt, że dana historia mogłaby wydarzyć się naprawdę. W tej chwili mam przed sobą odklejoną od rzeczywistości książkę, przez którą trudno jest przebrnąć.
W opisie możemy przeczytać, że bohaterkę wyróżnia „wybuchowy charakter, impulsywność oraz zgryźliwie poczucie humoru”. Hm. Naprawdę? Bo ja opisałabym ją raczej jako „niemyślącą idiotkę, która ma rozdwojenie jaźni, zero poczucia humoru, jest skupiona na sobie, zachowuje się jak rozkapryszone dziecko i jest po prostu irytująca”. Uwaga, teraz spojler! Bo na pewno nie można się samemu zorientować, że… Morfeusz jest Adamem! Łaaaaa! Naprawdę!
Teraz przejdę do samej treści i stylu pisania, który jest bardzo niechlujny, większość książki to dialogi, co więcej, dialogi źle napisane. Przeczytałam kilka fragmentów książki na głos – brzmią nienaturalnie i sztywno. Bohaterka w niektórych momentach wyraża się wulgarnie, aby potem brzmieć wyniośle, niczym dama z dworu. Widzę brak konsekwencji w kreowaniu postaci, Cassandra jest pełna sprzeczności, nie sposób opisać jej charakteru czy stwierdzić, że ma jakąkolwiek osobowość. Dialogi są bardzo krótkie. Co mam na myśli? Jest ich sporo, czasami cała strona to dialogi, które składają się zwykle na jedno zdanie i komentarz bohaterki, która wyraża swoją myśl na temat toczącej się rozmowy. Nie stwierdzam, że dialogi powinny być złożone, ale mam wrażenie, że autorka za bardzo skupiła się na opisie czasem nieistotnych kwestii – każde uniesienie brwi Cassandy jest zanotowane, w jednej ze scen toczy się kłótnia o tym, że Adam kupił Cassandrze kanapkę z kurczakiem, chociaż ona chciała z tuńczykiem – mamy więc pierdoły, zamiast ciekawej, trzymającej w napięciu fabuły.
Widać w tej książce fascynację trylogią Greya. Dlaczego pisarka nie chciała stworzyć czegoś oryginalnego i własnego? Zalecam autorce ćwiczenie warsztatu, pisanie do szuflady, pokazywanie swoich historii znajomym do oceny – uważam, że Haner powinna jeszcze raz pochylić się nad tą książką, poprawić co trzeba, przemyśleć postać Cassandy, jej relacje z innymi bohaterami, uwiarygodnić fabułę, urozmaicić dialogi i pozbyć się niepotrzebnych fragmentów, które kompletnie nic nie wnoszą do treści – „Sny Morfeusza” wymagają sporo pracy.
Bardzo spodobała mi się okładka książki i za to ukłony w stronę wydawnictwa. Lubię minimalizm, który tutaj widać. Okładka mrocznie spogląda na mnie z półki – przyznam, że prezentuje się całkiem nieźle.
Co mnie cały czas zadziwia – na skrzydełku okładki wypisane są rekomendacje z różnych blogów, niektóre są mi znane. Są to opinie bardzo pozytywne. Tutaj stawiam pytanie – czy jednak szczere?
Niestety nie polecam tej pozycji – dosyć długo męczyłam się z przebrnięciem przez „Sny Morfeusza”. Ta książka jest niczym odgrzewany kotlet, trochę nadpalony – wiem, że erotyki mają pewną konwencję, jednak… ile razy można czytać tę samą historię i to w trochę gorszym wykonaniu? Niestety, dla mnie to był o jeden raz za dużo.
Fabuła z początku wydawała mi się interesująca. Czytałam już wcześniej dosyć podobny erotyk „Kto się boi pana Wolfe’a?” Hazel Osmond, który oczywiście nie należy do wysokiej literatury, ale w jego towarzystwie można się wyluzować i zrelaksować przy lampce wina. W trakcie czytania „Snów Morfeusza” wino potrzebne było mi do przetrawienia tej książki. Tematyka w powieści Osmond jest podobna do tej w „dziele” Haner – Cassandra ma pecha w miłości, angażuje się w romanse, które zwykle kończą się farsą i niepowodzeniem. Przeprowadza się do Miami, gdzie ma rozpocząć nowe życie – tam poznaje swojego nowego szefa, Adama McKeya, który okazuje się skończonym draniem, jednak… przystojnym. Co zrobić, wszędzie sami przystojniacy. Równocześnie Cassandra napotyka na tajemniczego Morfeusza. Między nimi od razu pojawia się chemia, a Cassandra daje wplątać się w skomplikowany związek z Morfeuszem.
Po przeczytaniu książki mam jeden wniosek – całość jest bardzo przewidywalna oraz pełna schematów. Pojawiło się kilka intryg i tajemnic, ale zbyt szybko zostały one odkryte. Widać, że autorka starała się podkręcić samą akcję, tak, żeby nie był to kolejny zwykły erotyk, jednak… bez powodzenia. Myślę, że całość wyszłaby trochę lepiej, gdyby Haner nie przenosiła akcji aż za ocean. Dlaczego nie Polska? Rozumiem, rozmach, inspiracja wielkim światem i E.L. James. Ale czasem można postawić na prostotę i zwyczajność, wówczas sama powieść nabiera autentyzmu, a przecież nie ma nic bardziej podniecającego, niż fakt, że dana historia mogłaby wydarzyć się naprawdę. W tej chwili mam przed sobą odklejoną od rzeczywistości książkę, przez którą trudno jest przebrnąć.
W opisie możemy przeczytać, że bohaterkę wyróżnia „wybuchowy charakter, impulsywność oraz zgryźliwie poczucie humoru”. Hm. Naprawdę? Bo ja opisałabym ją raczej jako „niemyślącą idiotkę, która ma rozdwojenie jaźni, zero poczucia humoru, jest skupiona na sobie, zachowuje się jak rozkapryszone dziecko i jest po prostu irytująca”. Uwaga, teraz spojler! Bo na pewno nie można się samemu zorientować, że… Morfeusz jest Adamem! Łaaaaa! Naprawdę!
Teraz przejdę do samej treści i stylu pisania, który jest bardzo niechlujny, większość książki to dialogi, co więcej, dialogi źle napisane. Przeczytałam kilka fragmentów książki na głos – brzmią nienaturalnie i sztywno. Bohaterka w niektórych momentach wyraża się wulgarnie, aby potem brzmieć wyniośle, niczym dama z dworu. Widzę brak konsekwencji w kreowaniu postaci, Cassandra jest pełna sprzeczności, nie sposób opisać jej charakteru czy stwierdzić, że ma jakąkolwiek osobowość. Dialogi są bardzo krótkie. Co mam na myśli? Jest ich sporo, czasami cała strona to dialogi, które składają się zwykle na jedno zdanie i komentarz bohaterki, która wyraża swoją myśl na temat toczącej się rozmowy. Nie stwierdzam, że dialogi powinny być złożone, ale mam wrażenie, że autorka za bardzo skupiła się na opisie czasem nieistotnych kwestii – każde uniesienie brwi Cassandy jest zanotowane, w jednej ze scen toczy się kłótnia o tym, że Adam kupił Cassandrze kanapkę z kurczakiem, chociaż ona chciała z tuńczykiem – mamy więc pierdoły, zamiast ciekawej, trzymającej w napięciu fabuły.
Widać w tej książce fascynację trylogią Greya. Dlaczego pisarka nie chciała stworzyć czegoś oryginalnego i własnego? Zalecam autorce ćwiczenie warsztatu, pisanie do szuflady, pokazywanie swoich historii znajomym do oceny – uważam, że Haner powinna jeszcze raz pochylić się nad tą książką, poprawić co trzeba, przemyśleć postać Cassandy, jej relacje z innymi bohaterami, uwiarygodnić fabułę, urozmaicić dialogi i pozbyć się niepotrzebnych fragmentów, które kompletnie nic nie wnoszą do treści – „Sny Morfeusza” wymagają sporo pracy.
Bardzo spodobała mi się okładka książki i za to ukłony w stronę wydawnictwa. Lubię minimalizm, który tutaj widać. Okładka mrocznie spogląda na mnie z półki – przyznam, że prezentuje się całkiem nieźle.
Co mnie cały czas zadziwia – na skrzydełku okładki wypisane są rekomendacje z różnych blogów, niektóre są mi znane. Są to opinie bardzo pozytywne. Tutaj stawiam pytanie – czy jednak szczere?
Niestety nie polecam tej pozycji – dosyć długo męczyłam się z przebrnięciem przez „Sny Morfeusza”. Ta książka jest niczym odgrzewany kotlet, trochę nadpalony – wiem, że erotyki mają pewną konwencję, jednak… ile razy można czytać tę samą historię i to w trochę gorszym wykonaniu? Niestety, dla mnie to był o jeden raz za dużo.
Recenzentkaksiazek.blog.pl Gabriela Rutana; 2016-09-13