Recenzje
Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca
Myślę, że gdyby każdy z nas poszperał w starych rodzinnych pamiątkach, odnalazł jakieś zapiski poczynione ręką naszych przodków, czy też przeglądnął sfatygowane – choć wciąż cenne – fotografie, wówczas zdałby sobie sprawę z tego, ile tak naprawdę znaczy historia. Bo przecież historia to nie tylko opowieści o monarchach, bitwach, czy rozmaitego rodzaju wydarzeniach, które w jakiś szczególny sposób zapisały się w ludzkiej pamięci. Wcale nie musimy wybiegać gdzieś daleko poza granice naszego indywidualnego świata, aby mieć kontakt z historią. Pamiętajmy, że historię tworzą ludzie. Jedni robią to na większą, zaś inni na mniejszą skalę. Każdy z nas żyje też w jakiejś rodzinie, a skoro historia to ludzie, pewne jest, iż każda rodzina również posiada swoją własną i niepowtarzalną historię, i przypuszczalnie dzieje niejednej familii zasługują na bliższe poznanie. Niemniej, najwierniejszymi świadkami ludzkich pogmatwanych losów są przedmioty, które towarzyszyły im podczas długich lat życia i bardzo często przechodziły z pokolenia na pokolenie. Gdyby potrafiły mówić, zapewne zrelacjonowałyby nam szereg ciekawych faktów, niekiedy radosnych, ale też i tragicznych. Wszystko zależałoby od czasów, w jakich poszczególnym pokoleniom przyszło żyć.
A teraz przenieśmy się na chwilę do przepięknej wsi Stokowo położonej nad Narwią. To właśnie tam na świat przychodzi główna bohaterka rodzinnej sagi, której autorką jest Katarzyna Droga. Janka Zajewicz urodziła się w pewną deszczową noc roku 1923, a więc przed nią naprawdę trudny czas. My – żyjący współcześnie – doskonale wiemy, co nastąpiło potem. Historia pokazała nam, jakie dramaty przeżywali ludzie, którzy przyszli na świat na początku dwudziestego wieku. Lata drugiej wojny światowej, a później stalinizmu i PRL-u wcale nie należały do najłatwiejszych. Najpierw czający się na każdym kroku faszyści, którzy z zimną krwią mordowali niewinnych ludzi, a potem znów komuniści, którzy wysyłali między ludzi swoich szpiegów, aby ci donosili im kto nie jest z nimi, lecz przeciwko nim. Totalny brak swobody słowa i wyznania. Trzeba też pamiętać, że tuż po wojnie zawiązywały się oddziały partyzanckie, które miały na celu eliminowanie komunistów, chronienie cywili przed bandytami oraz odbijanie więźniów politycznych. Zdarzało się jednak, że walka tychże oddziałów wymykała się spod kontroli i wtedy ginęli niewinni ludzie, którzy na daną chwilę znaleźli się w nieodpowiednim miejscu. Na terenie Podlasia działali tak zwani „leśni”, których okrucieństwo Janka miała odczuć bardzo dotkliwie. Nie daj Boże, jeśli ktoś odważyłby się pomóc takiemu komuniście! Ów miłosierny czyn był równoznaczny z podpisaniem na siebie wyroku śmierci, i jedyne, co wówczas można było zrobić, to uciekać.
Janka Zajewicz ma też rodzeństwo. Szczególnie bliska więź łączy ją z młodszą siostrą o niezwykle oryginalnym imieniu – Cezaryna. W miarę upływu lat ta więź będzie coraz bardziej przybierać na sile. Życie Janki z okresu drugiej wojny światowej poznajemy głównie z jej pamiętnika, który systematycznie pisze. Opowiada w nim o swoich przodkach urodzonych jeszcze w dziewiętnastym wieku. Mówi o bezwzględnych i brutalnych nazistach. Wspomina swoich sąsiadów – Żydów – którym za swoją narodowość przyszło zapłacić najwyższą cenę. Relacjonuje masakrę, która dokonała się w pobliskim lesie. I tak oto słowa zapisane przez Jankę w pamiętniku do pewnego momentu książki przeplatają się z narracją prowadzoną przez Autorkę powieści, a właściwie biografii opowiadającej o losach jej własnej rodziny. Czytelnik jest świadkiem jak bardzo życie ludzi, którym przyszło żyć w tamtych czasach zmieniało się z dnia na dzień. Widzimy w jakich niepewnych czasach przyszło im żyć. Lecz z drugiej strony pomimo tych wszystkich trudności potrafili odnaleźć w sobie radość i choć odrobinę szczęścia, aby móc obdarować nim osoby najbliższe. Jakże odmienne było tamto pokolenie od tego, które żyje dzisiaj. Wówczas wyznawano zupełnie inne wartości. Kierowano się innymi uczuciami. Wydaje się, że ufano sobie wzajemnie znacznie bardziej niż ma to miejsce teraz. Nie było tyle zawiści czy podejrzliwości, które destrukcyjnie wpływają na psychikę każdego człowieka. Wtedy ludzie żyli ze sobą, a nie obok siebie. Nieraz cieszyły zwyczajne drobiazgi, które obecnie mogą wydawać się czymś śmiesznym, jak na przykład zakup samochodu czy telewizora.
Większość tej biograficznej powieści przypada na lata komunizmu w Polsce. Janka Zajewicz po bardzo trudnym dla niej okresie, odnajduje wreszcie sens życia i miłość, którą niegdyś utraciła. Kiedy na jej życiowej drodze staje młodszy od niej student medycyny – Leszek Borenga – dla kobiety kończy się pewien etap życia. Janka staje u progu tego, co nieznane i co przyniesie jej zarówno ból, jak i szczęście, lecz ona jeszcze o tym nie wie. Czuje, że ta zmiana jest jej potrzebna, a Leszek jest mężczyzną, u boku którego chce spędzić resztę życia. Janka jest teraz daleko od Stokowa i od miejsc, które tak bardzo kocha. Niemniej jednak, powoli przyzwyczaja się do innego życia, bo przecież nie jest już sama. Ma ukochanego męża, który robi zawrotną karierę w świecie polskiej medycyny. Choć nie wszyscy są mu przychylni, to jednak Leszek nie poddaje się i uparcie dąży do celu. Dla niego bycie lekarzem to przede wszystkim powołanie i służenie ludziom, zaś nie prestiż i pieniądze, które dzięki tej pracy zarabia.
Janka i Leszek żyją jak normalni ludzie. Choć los rzuca ich w różne strony Polski, to jednak wciąż pozostają tymi samymi ludźmi. Każde z nich ma za sobą życiowe tragedie. Leszek nie może pogodzić się ze śmiercią matki, z kolei Janka gdzieś podświadomie pielęgnuje pamięć po tym, którego odebrali jej „leśni”. Mają też przyjaciół, z którymi się spotykają i którzy pomagają w razie potrzeby. Ale czy ci przyjaciele będą równie uczynni, kiedy Jankę i Leszka dotkną poważne kłopoty? Czy wtedy też wszyscy jak jeden mąż pospieszą im z pomocą? A może odwrócą się od nich i będą udawać, że Borengowie są im obcy? I tak mijają lata, a temu wszystkiemu ze spokojem przygląda się Wiluś – zdobiona szafka pamiętająca jeszcze czasy cesarza Wilhelma.
Ponieważ bardzo lubię sagi rodzinne, a szczególnie te spisane na faktach, niesamowicie ucieszyła mnie propozycja przeczytania i zrecenzowania powieściowego debiutu Autorki. Pomimo że jest to biografia, to jednak nie znajdziemy tutaj nudnych i monotonnych opisów poszczególnych wydarzeń z życia bohaterów. Tak jak już wspomniałam, książka posiada formę powieści i napisana jest językiem prostym i zrozumiałym. Katarzyna Droga nie używa jakichś dziwacznych porównań czy przenośni. Nie eksperymentuje językiem polskim. Widać, że napisała tę powieść tak, jak czuła, dedykując ją swoim Rodzicom, co jest zrozumiałe i każdy kto, przeczyta tę historię będzie wiedział dlaczego.
Jeśli o mnie chodzi, to jestem z pokolenia tych, którzy lata PRL-u pamiętają z wieku dziecięcego. Moje dorastanie przypadło na lata osiemdziesiąte dwudziestego wieku. Pamiętam zatem stan wojenny, strajki, niezapomniane festiwale rockowe w Jarocinie, muzykę disco, która szturmem z Zachodu wdzierała się wówczas do Polski, niosąc ze sobą specyficzną modę, za którą młodzi ludzie ślepo podążali. Doskonale pamiętam też upadek komunizmu i zmianę ustroju, natomiast wszystko to, co działo się wcześniej znam jedynie z opowiadań swoich rodziców albo z filmów i literatury. Dlatego też tego rodzaju lektura jest dla mnie niezwykle cenna. Pierwsze rozdziały kojarzyły mi się z Nad Niemnem Elizy Orzeszkowej. To chyba głównie z powodu rzeki Narew. Potem, gdy już kończy się wojna, a bohaterowie wkraczają w inne życie, przed oczami stanął mi serial Dom w reżyserii Jana Łomnickiego, kiedy to po ulicach jeździły niezapomniane syrenki i warszawy – marzenie każdego ówczesnego polskiego kierowcy.
Katarzyna Droga doskonale oddała klimat tamtych lat. Nie zapominajmy, że wtedy na pierwszy plan wysuwała się partia, do której wypadało należeć. Niektórzy zapisywali się do niej „dla interesu”, aby szybciej zdobyć mieszkanie, samochód, pracę. Ale byli też i tacy, którzy brzydzili się partią i za nic nie chcieli do niej przynależeć, uważając, że ten „smród” będzie się za nimi ciągnął już przez całe życie. Woleli swoje poglądy przypłacić więzieniem, niż sprzedać się, aby tylko zyskać święty spokój i lepsze warunki materialno-bytowe.
Bohaterowie powieści w większości budzą w czytelniku sympatię. Janka jest kobietą, która nie boi się mówić głośno tego, co akurat myśli. Szczególną antypatię czuje do władz państwowych, czego nie ukrywa w gronie swoich znajomych. Jest też kobietą niezwykle silną i nawet jeśli gdzieś w kącie sobie popłacze, to jednak bardzo szybko zbiera się w sobie i wychodzi życiu naprzeciw. A trzeba wiedzieć, że los jej nie oszczędza. Praktycznie tragedia goni tragedię. Lecz w końcu przychodzi taki dzień, kiedy Janka i Leszek po życiowych trudach, z którymi zmagali się przez tyle lat, otrzymują od życia bezcenną nagrodę.
Na kartach powieści realia lat ubiegłych mieszają się ze współczesnością. Autorka co pewien czas ukazuje prozę życia, która nie jest obca współczesnemu człowiekowi. Tak więc z lat pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych dwudziestego wieku nagle przenosimy się do roku 2012. Odniosłam wrażenie, że ten przeskok jakoś nie bardzo pasuje do opowiadanej historii. Jest jak gdyby nieco sztuczny. Te fragmenty czytałam szybko, aby znów móc delektować się tym, czego doświadczali główni bohaterowie.
Moim zdaniem książki takie, jak Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca są niezwykle cenne, chociażby z tego powodu, iż nie zawierają bezsensownego bełkotu, jakim wielokrotnie raczą nas współcześni pisarze. Nie zawaham się użyć sformułowania, iż ta biograficzna powieść napisana jest „w starym stylu”, choć współczesnym językiem. W mojej opinii jest to jeden z kluczowych walorów tej książki. Wydaje mi się, że powinniśmy częściej pisać i czytać tego rodzaju historie, ponieważ jesteśmy to winni tym, którzy żyli przed nami, a których życie niejednokrotnie usłane było cierniami i bólem.
A teraz przenieśmy się na chwilę do przepięknej wsi Stokowo położonej nad Narwią. To właśnie tam na świat przychodzi główna bohaterka rodzinnej sagi, której autorką jest Katarzyna Droga. Janka Zajewicz urodziła się w pewną deszczową noc roku 1923, a więc przed nią naprawdę trudny czas. My – żyjący współcześnie – doskonale wiemy, co nastąpiło potem. Historia pokazała nam, jakie dramaty przeżywali ludzie, którzy przyszli na świat na początku dwudziestego wieku. Lata drugiej wojny światowej, a później stalinizmu i PRL-u wcale nie należały do najłatwiejszych. Najpierw czający się na każdym kroku faszyści, którzy z zimną krwią mordowali niewinnych ludzi, a potem znów komuniści, którzy wysyłali między ludzi swoich szpiegów, aby ci donosili im kto nie jest z nimi, lecz przeciwko nim. Totalny brak swobody słowa i wyznania. Trzeba też pamiętać, że tuż po wojnie zawiązywały się oddziały partyzanckie, które miały na celu eliminowanie komunistów, chronienie cywili przed bandytami oraz odbijanie więźniów politycznych. Zdarzało się jednak, że walka tychże oddziałów wymykała się spod kontroli i wtedy ginęli niewinni ludzie, którzy na daną chwilę znaleźli się w nieodpowiednim miejscu. Na terenie Podlasia działali tak zwani „leśni”, których okrucieństwo Janka miała odczuć bardzo dotkliwie. Nie daj Boże, jeśli ktoś odważyłby się pomóc takiemu komuniście! Ów miłosierny czyn był równoznaczny z podpisaniem na siebie wyroku śmierci, i jedyne, co wówczas można było zrobić, to uciekać.
Janka Zajewicz ma też rodzeństwo. Szczególnie bliska więź łączy ją z młodszą siostrą o niezwykle oryginalnym imieniu – Cezaryna. W miarę upływu lat ta więź będzie coraz bardziej przybierać na sile. Życie Janki z okresu drugiej wojny światowej poznajemy głównie z jej pamiętnika, który systematycznie pisze. Opowiada w nim o swoich przodkach urodzonych jeszcze w dziewiętnastym wieku. Mówi o bezwzględnych i brutalnych nazistach. Wspomina swoich sąsiadów – Żydów – którym za swoją narodowość przyszło zapłacić najwyższą cenę. Relacjonuje masakrę, która dokonała się w pobliskim lesie. I tak oto słowa zapisane przez Jankę w pamiętniku do pewnego momentu książki przeplatają się z narracją prowadzoną przez Autorkę powieści, a właściwie biografii opowiadającej o losach jej własnej rodziny. Czytelnik jest świadkiem jak bardzo życie ludzi, którym przyszło żyć w tamtych czasach zmieniało się z dnia na dzień. Widzimy w jakich niepewnych czasach przyszło im żyć. Lecz z drugiej strony pomimo tych wszystkich trudności potrafili odnaleźć w sobie radość i choć odrobinę szczęścia, aby móc obdarować nim osoby najbliższe. Jakże odmienne było tamto pokolenie od tego, które żyje dzisiaj. Wówczas wyznawano zupełnie inne wartości. Kierowano się innymi uczuciami. Wydaje się, że ufano sobie wzajemnie znacznie bardziej niż ma to miejsce teraz. Nie było tyle zawiści czy podejrzliwości, które destrukcyjnie wpływają na psychikę każdego człowieka. Wtedy ludzie żyli ze sobą, a nie obok siebie. Nieraz cieszyły zwyczajne drobiazgi, które obecnie mogą wydawać się czymś śmiesznym, jak na przykład zakup samochodu czy telewizora.
Większość tej biograficznej powieści przypada na lata komunizmu w Polsce. Janka Zajewicz po bardzo trudnym dla niej okresie, odnajduje wreszcie sens życia i miłość, którą niegdyś utraciła. Kiedy na jej życiowej drodze staje młodszy od niej student medycyny – Leszek Borenga – dla kobiety kończy się pewien etap życia. Janka staje u progu tego, co nieznane i co przyniesie jej zarówno ból, jak i szczęście, lecz ona jeszcze o tym nie wie. Czuje, że ta zmiana jest jej potrzebna, a Leszek jest mężczyzną, u boku którego chce spędzić resztę życia. Janka jest teraz daleko od Stokowa i od miejsc, które tak bardzo kocha. Niemniej jednak, powoli przyzwyczaja się do innego życia, bo przecież nie jest już sama. Ma ukochanego męża, który robi zawrotną karierę w świecie polskiej medycyny. Choć nie wszyscy są mu przychylni, to jednak Leszek nie poddaje się i uparcie dąży do celu. Dla niego bycie lekarzem to przede wszystkim powołanie i służenie ludziom, zaś nie prestiż i pieniądze, które dzięki tej pracy zarabia.
Janka i Leszek żyją jak normalni ludzie. Choć los rzuca ich w różne strony Polski, to jednak wciąż pozostają tymi samymi ludźmi. Każde z nich ma za sobą życiowe tragedie. Leszek nie może pogodzić się ze śmiercią matki, z kolei Janka gdzieś podświadomie pielęgnuje pamięć po tym, którego odebrali jej „leśni”. Mają też przyjaciół, z którymi się spotykają i którzy pomagają w razie potrzeby. Ale czy ci przyjaciele będą równie uczynni, kiedy Jankę i Leszka dotkną poważne kłopoty? Czy wtedy też wszyscy jak jeden mąż pospieszą im z pomocą? A może odwrócą się od nich i będą udawać, że Borengowie są im obcy? I tak mijają lata, a temu wszystkiemu ze spokojem przygląda się Wiluś – zdobiona szafka pamiętająca jeszcze czasy cesarza Wilhelma.
Ponieważ bardzo lubię sagi rodzinne, a szczególnie te spisane na faktach, niesamowicie ucieszyła mnie propozycja przeczytania i zrecenzowania powieściowego debiutu Autorki. Pomimo że jest to biografia, to jednak nie znajdziemy tutaj nudnych i monotonnych opisów poszczególnych wydarzeń z życia bohaterów. Tak jak już wspomniałam, książka posiada formę powieści i napisana jest językiem prostym i zrozumiałym. Katarzyna Droga nie używa jakichś dziwacznych porównań czy przenośni. Nie eksperymentuje językiem polskim. Widać, że napisała tę powieść tak, jak czuła, dedykując ją swoim Rodzicom, co jest zrozumiałe i każdy kto, przeczyta tę historię będzie wiedział dlaczego.
Jeśli o mnie chodzi, to jestem z pokolenia tych, którzy lata PRL-u pamiętają z wieku dziecięcego. Moje dorastanie przypadło na lata osiemdziesiąte dwudziestego wieku. Pamiętam zatem stan wojenny, strajki, niezapomniane festiwale rockowe w Jarocinie, muzykę disco, która szturmem z Zachodu wdzierała się wówczas do Polski, niosąc ze sobą specyficzną modę, za którą młodzi ludzie ślepo podążali. Doskonale pamiętam też upadek komunizmu i zmianę ustroju, natomiast wszystko to, co działo się wcześniej znam jedynie z opowiadań swoich rodziców albo z filmów i literatury. Dlatego też tego rodzaju lektura jest dla mnie niezwykle cenna. Pierwsze rozdziały kojarzyły mi się z Nad Niemnem Elizy Orzeszkowej. To chyba głównie z powodu rzeki Narew. Potem, gdy już kończy się wojna, a bohaterowie wkraczają w inne życie, przed oczami stanął mi serial Dom w reżyserii Jana Łomnickiego, kiedy to po ulicach jeździły niezapomniane syrenki i warszawy – marzenie każdego ówczesnego polskiego kierowcy.
Katarzyna Droga doskonale oddała klimat tamtych lat. Nie zapominajmy, że wtedy na pierwszy plan wysuwała się partia, do której wypadało należeć. Niektórzy zapisywali się do niej „dla interesu”, aby szybciej zdobyć mieszkanie, samochód, pracę. Ale byli też i tacy, którzy brzydzili się partią i za nic nie chcieli do niej przynależeć, uważając, że ten „smród” będzie się za nimi ciągnął już przez całe życie. Woleli swoje poglądy przypłacić więzieniem, niż sprzedać się, aby tylko zyskać święty spokój i lepsze warunki materialno-bytowe.
Bohaterowie powieści w większości budzą w czytelniku sympatię. Janka jest kobietą, która nie boi się mówić głośno tego, co akurat myśli. Szczególną antypatię czuje do władz państwowych, czego nie ukrywa w gronie swoich znajomych. Jest też kobietą niezwykle silną i nawet jeśli gdzieś w kącie sobie popłacze, to jednak bardzo szybko zbiera się w sobie i wychodzi życiu naprzeciw. A trzeba wiedzieć, że los jej nie oszczędza. Praktycznie tragedia goni tragedię. Lecz w końcu przychodzi taki dzień, kiedy Janka i Leszek po życiowych trudach, z którymi zmagali się przez tyle lat, otrzymują od życia bezcenną nagrodę.
Na kartach powieści realia lat ubiegłych mieszają się ze współczesnością. Autorka co pewien czas ukazuje prozę życia, która nie jest obca współczesnemu człowiekowi. Tak więc z lat pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych dwudziestego wieku nagle przenosimy się do roku 2012. Odniosłam wrażenie, że ten przeskok jakoś nie bardzo pasuje do opowiadanej historii. Jest jak gdyby nieco sztuczny. Te fragmenty czytałam szybko, aby znów móc delektować się tym, czego doświadczali główni bohaterowie.
Moim zdaniem książki takie, jak Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca są niezwykle cenne, chociażby z tego powodu, iż nie zawierają bezsensownego bełkotu, jakim wielokrotnie raczą nas współcześni pisarze. Nie zawaham się użyć sformułowania, iż ta biograficzna powieść napisana jest „w starym stylu”, choć współczesnym językiem. W mojej opinii jest to jeden z kluczowych walorów tej książki. Wydaje mi się, że powinniśmy częściej pisać i czytać tego rodzaju historie, ponieważ jesteśmy to winni tym, którzy żyli przed nami, a których życie niejednokrotnie usłane było cierniami i bólem.
wkrainieczytania.blogspot.com Kraina Czytania, 2013-12-05
Psychologia jogi. Wprowadzenie do 'Jogasutr' Patańdźalego
Pamiętacie film Matrix? Po przeczytaniu tej zielonej książeczki już nic nie będzie takie, jakie było przed jej łyknięciem… Przede wszystkim z powodu poruszanej tematyki, która sama w sobie jest transformująca, ale także ze względu na sposób jej przedstawienia. Dla osób, które z sutrami Patańdźalego spotkają się (niemal) po raz pierwszy, ta książka może mieć znaczenie choćby tylko z tego powodu. Będą miały okazję przeżyć przygodę intelektualną, nabrać ochoty na rozwój i zrozumieć, dlaczego są w tym miejscu, w którym są. Tym, którzy sięgali już do kolejnych przekładów Jogasutr, Maciej ma do zaoferowania znacznie szerszy ogląd i głębszą dyskusję. Dla jasności, podzielę tę recenzję na dwie części – jedną o treści, drugą o formie.
Treść
Czego można się spodziewać po książce, która łączy zagadnienia w postrzeganiu potocznym całkowicie odrębne, czyli psychologię i jogę? W pierwszych wręcz słowach, a później konsekwentnie poza słowami, autor udowadnia błąd tego potocznego rozumienia. Psychologia to „nauka badająca mechanizmy i prawa rządzące psychiką oraz zachowaniami człowieka”, z kolei joga, co Maciej wielokrotnie podkreśla, to metoda pracy z umysłem. W dodatku metoda bez konotacji moralnych, co jest szczególnie widoczne, gdy pisze o jamach i nijamach – zasadach postepowania względem innych i siebie samego. Te zasady nie mają charakteru etycznego, a użyteczny – ich celem jest wolność umysłu (a efekty społeczne, etyczne i moralne są ich owocami). I ta myśl towarzyszy czytelnikowi podczas lektury całego tekstu. Dzięki takiemu podejściu pojawiające się czasem obawy, że joga to hinduska religia, zagrażająca praktykującym katolikom, mają szansę zostać rozwiane. Dlaczego? To, co podkreśla autor książki Psychologia jogi jako najważniejsze to doświadczenie jako fundamentalna właściwość oraz skodyfikowanie praktyk. A doświadczanie czegoś to raczej metoda niewiernego Tomasza, który musi sprawdzić, by uwierzyć. W moim poczuciu wiara i doświadczenie to dwa różne kierunki odczuwania. A wracając do lektury… Co prawda doświadczenie wydarza się dość chaotycznie, ponieważ każdy jest w innym miejscu i napotyka inne przeszkody po drodze, ale wiadomo, że droga jest jedna. Wszystkie elementy tej drogi za Patańdźalim wskazuje Maciej. Można więc dzięki tej książce (i pewnie też kilku innym) zobaczyć, co czeka praktykującego jogę, jakie zadania ma do wykonania i co dzięki nim może osiągnąć. Ze starożytnego tekstu powstaje w ten sposób całkiem współczesny przepis, jak poddać się procesowi rozwoju osobistego. To swoisty przewodnik i osobisty coach, gdybyśmy chcieli sięgnąć – z przymrużeniem oka po modną współcześnie terminologię. Dzięki prostocie praktyk, wszystko wydaje się proste, chociaż zrealizowanie celu już takie proste nie jest.
Słów kilka o formie
Ogromną zaletą książki jest jej zrozumiałość. Autor oparł swoje dzieło o Jogasutry, ale nie jest to tłumaczenie. Maciej raczej objaśnia, a nie tłumaczy. Zastanawia się wspólnie z wybitnymi umysłami (czy raczej duszami) różnych czasów co dany termin może oznaczać, pokazując inne niż oczywiste możliwości. Trudność z czytaniem tekstów sprzed wieków to anachroniczność i pewna śmieszność sformułowań, które – jak udeptywanie nowych ścieżek – na początku są ciężkie do przejścia, ale z każdym kolejnym podejściem jest coraz łatwiej. Trzeba jednak mieć do tego odpowiednią motywację i czas. Jeśli tych elementów brak, zdecydowanie lepiej pójść wygodną ścieżką udeptaną przez kogoś innego (z całą świadomością, że może samodzielnie poszlibyśmy np. nieco bardziej po skosie). I Maciej proponuje własną ścieżkę, której ogromną zaletą jest to, że pokusił się nie tylko o przetłumaczenie słów, ale i odnalezienie ich kontekstów. Dzięki temu otrzymujemy coś, co dziś jest dla nas nie tyle nawet zrozumiałe, co znaczące w świetle obecnych wartości i kultury. Jednocześnie czytelnik nie musi się obawiać, że ścieżka, którą kroczy autor książki, to jakaś zupełnie nieznana droga. Spotka na niej bowiem – oprócz wyobrażenia stóp Patańdźalego i Wjasy – wyraźne ślady A.G. Mohana, Hazrata Inayata Khana, Mahatmy Gandhiego, Osho, Swamiego Muktanandy i innych. Maciej Wielobób zwraca uwagę czytelnika na to, że jeśli dany fragment jest niezrozumiały, warto do niego wrócić i czytać kilkakrotnie. Na pewno warto, choćby z tego powodu, że mogliśmy stracić uważność rozproszeni na przykład przez telewizor przy „rodzinnym obiedzie”. Jednak pozwolę sobie na dołożenie swojej interpretacji do tego, co Maciej pisze. Podstawą, jako się rzekło, jest doświadczenie. Jeśli ktoś coś przeżył, nie ma trudności w zrozumieniu, o czym pisze autor, nawet jeśli to, co pisze, nieco wykracza poza jego własne doświadczenie tego elementu. Ale gdy czytelnik w swojej drodze nie doszedł jeszcze do punktu, o którym właśnie czyta, zdecydowanie nie będzie czuł, o czym mowa. Może próbować rozłożyć tekst intelektualnie, ale w żadnym wypadku nie będzie tego naprawdę rozumiał. Jak można wyjaśnić komuś, kto podczas maratonu jest dopiero na pierwszym punkcie żywieniowym to, jak się czuje ten, kto finiszuje? Można opowiedzieć, oczywiście, ale po pierwsze: będzie to doświadczenie jednostkowe, choć pewnie podobne u większości, a po drugie: ten ktoś nie jest w stanie wyobrazić sobie nawet, jak to jest na końcu (pomijam, że do maratonu trzeba jednak się przygotowywać i pewne pojęcie się ma,choć start w maratonie różni się znacząco od treningów). Można byłoby zatem użyć tego prostego narzędzia do weryfikacji, w którym miejscu praktyki jesteśmy.
I na koniec jeszcze o jednym. 100 stron to mało i to nie tylko dlatego, że temat nie został wyczerpany, ale dlatego, że dotarcie do ostatnich stron jest pewnym zaskoczeniem. Autor nie wprowadza zakończenia i podsumowania, więc zostajemy z własnymi myślami (lub w obszarze bezmyśli – jakby się chciało). Odbieram ten zabieg jako celowy. Brak zakończenia oznacza dla mnie, że książka nie kończy się na słowach, które przygotował autor, ale trwa w moim doświadczeniu.
Treść
Czego można się spodziewać po książce, która łączy zagadnienia w postrzeganiu potocznym całkowicie odrębne, czyli psychologię i jogę? W pierwszych wręcz słowach, a później konsekwentnie poza słowami, autor udowadnia błąd tego potocznego rozumienia. Psychologia to „nauka badająca mechanizmy i prawa rządzące psychiką oraz zachowaniami człowieka”, z kolei joga, co Maciej wielokrotnie podkreśla, to metoda pracy z umysłem. W dodatku metoda bez konotacji moralnych, co jest szczególnie widoczne, gdy pisze o jamach i nijamach – zasadach postepowania względem innych i siebie samego. Te zasady nie mają charakteru etycznego, a użyteczny – ich celem jest wolność umysłu (a efekty społeczne, etyczne i moralne są ich owocami). I ta myśl towarzyszy czytelnikowi podczas lektury całego tekstu. Dzięki takiemu podejściu pojawiające się czasem obawy, że joga to hinduska religia, zagrażająca praktykującym katolikom, mają szansę zostać rozwiane. Dlaczego? To, co podkreśla autor książki Psychologia jogi jako najważniejsze to doświadczenie jako fundamentalna właściwość oraz skodyfikowanie praktyk. A doświadczanie czegoś to raczej metoda niewiernego Tomasza, który musi sprawdzić, by uwierzyć. W moim poczuciu wiara i doświadczenie to dwa różne kierunki odczuwania. A wracając do lektury… Co prawda doświadczenie wydarza się dość chaotycznie, ponieważ każdy jest w innym miejscu i napotyka inne przeszkody po drodze, ale wiadomo, że droga jest jedna. Wszystkie elementy tej drogi za Patańdźalim wskazuje Maciej. Można więc dzięki tej książce (i pewnie też kilku innym) zobaczyć, co czeka praktykującego jogę, jakie zadania ma do wykonania i co dzięki nim może osiągnąć. Ze starożytnego tekstu powstaje w ten sposób całkiem współczesny przepis, jak poddać się procesowi rozwoju osobistego. To swoisty przewodnik i osobisty coach, gdybyśmy chcieli sięgnąć – z przymrużeniem oka po modną współcześnie terminologię. Dzięki prostocie praktyk, wszystko wydaje się proste, chociaż zrealizowanie celu już takie proste nie jest.
Słów kilka o formie
Ogromną zaletą książki jest jej zrozumiałość. Autor oparł swoje dzieło o Jogasutry, ale nie jest to tłumaczenie. Maciej raczej objaśnia, a nie tłumaczy. Zastanawia się wspólnie z wybitnymi umysłami (czy raczej duszami) różnych czasów co dany termin może oznaczać, pokazując inne niż oczywiste możliwości. Trudność z czytaniem tekstów sprzed wieków to anachroniczność i pewna śmieszność sformułowań, które – jak udeptywanie nowych ścieżek – na początku są ciężkie do przejścia, ale z każdym kolejnym podejściem jest coraz łatwiej. Trzeba jednak mieć do tego odpowiednią motywację i czas. Jeśli tych elementów brak, zdecydowanie lepiej pójść wygodną ścieżką udeptaną przez kogoś innego (z całą świadomością, że może samodzielnie poszlibyśmy np. nieco bardziej po skosie). I Maciej proponuje własną ścieżkę, której ogromną zaletą jest to, że pokusił się nie tylko o przetłumaczenie słów, ale i odnalezienie ich kontekstów. Dzięki temu otrzymujemy coś, co dziś jest dla nas nie tyle nawet zrozumiałe, co znaczące w świetle obecnych wartości i kultury. Jednocześnie czytelnik nie musi się obawiać, że ścieżka, którą kroczy autor książki, to jakaś zupełnie nieznana droga. Spotka na niej bowiem – oprócz wyobrażenia stóp Patańdźalego i Wjasy – wyraźne ślady A.G. Mohana, Hazrata Inayata Khana, Mahatmy Gandhiego, Osho, Swamiego Muktanandy i innych. Maciej Wielobób zwraca uwagę czytelnika na to, że jeśli dany fragment jest niezrozumiały, warto do niego wrócić i czytać kilkakrotnie. Na pewno warto, choćby z tego powodu, że mogliśmy stracić uważność rozproszeni na przykład przez telewizor przy „rodzinnym obiedzie”. Jednak pozwolę sobie na dołożenie swojej interpretacji do tego, co Maciej pisze. Podstawą, jako się rzekło, jest doświadczenie. Jeśli ktoś coś przeżył, nie ma trudności w zrozumieniu, o czym pisze autor, nawet jeśli to, co pisze, nieco wykracza poza jego własne doświadczenie tego elementu. Ale gdy czytelnik w swojej drodze nie doszedł jeszcze do punktu, o którym właśnie czyta, zdecydowanie nie będzie czuł, o czym mowa. Może próbować rozłożyć tekst intelektualnie, ale w żadnym wypadku nie będzie tego naprawdę rozumiał. Jak można wyjaśnić komuś, kto podczas maratonu jest dopiero na pierwszym punkcie żywieniowym to, jak się czuje ten, kto finiszuje? Można opowiedzieć, oczywiście, ale po pierwsze: będzie to doświadczenie jednostkowe, choć pewnie podobne u większości, a po drugie: ten ktoś nie jest w stanie wyobrazić sobie nawet, jak to jest na końcu (pomijam, że do maratonu trzeba jednak się przygotowywać i pewne pojęcie się ma,choć start w maratonie różni się znacząco od treningów). Można byłoby zatem użyć tego prostego narzędzia do weryfikacji, w którym miejscu praktyki jesteśmy.
I na koniec jeszcze o jednym. 100 stron to mało i to nie tylko dlatego, że temat nie został wyczerpany, ale dlatego, że dotarcie do ostatnich stron jest pewnym zaskoczeniem. Autor nie wprowadza zakończenia i podsumowania, więc zostajemy z własnymi myślami (lub w obszarze bezmyśli – jakby się chciało). Odbieram ten zabieg jako celowy. Brak zakończenia oznacza dla mnie, że książka nie kończy się na słowach, które przygotował autor, ale trwa w moim doświadczeniu.
joga-abc.pl Aneta Magda, 2013-12-04
Suficka księga mądrości. 99 przymiotów Jedności
„Suficka księga mądrości” jest ciekawą pozycją. Do tej pory nie miałam za dużego kontaktu z sufizmem więc nie jestem w stanie określić czy rzeczywiście rzeczy podane tutaj można zaliczyć jako związane z tym zagadnieniem.
Książka nadaje się jako swego rodzaju baza wskazówek. Można przykładowo spróbować z niej wylosować jedną z 99 ścieżek jako swego rodzaju pomoc czy podpowiedź w danej sytuacji.
W dziele tym przekaz nie zawsze jest jasny, ale zostało to już wskazane w początkowej części publikacji, więc nie jest to jakieś moje odkrycie. Nieraz trzeba poświęcić chwilę by sama treść stała się dla nas choć trochę jaśniejsza.
Pod koniec każdej części poświęconej danemu przymiotowi zawarte są podpowiedzi dotyczące medytacji dotyczącej tego zagadnienia. Na samym początku książki mamy przedstawione różne wypowiedzi przeróżnych ludzi dotyczące tejże publikacji. Na końcu zaś mamy Bibliografię, Podziękowania, Formalne transliteracje Ścieżek Serca, Gdzie zdobyć nauki oraz Bibliografie cytowanych sufich.
„Suficka księga mądrości” choć może być czasami niejasna to jednak również może dawać powody do myślenia. Do zastanowienia się nad swoim życiem czy postępowaniem. Są tu również cytowane różne wypowiedzi sufich czy na przykład znaleźć tu możemy jak to zostało określone „starą chasydzką przypowieść”.
Myślę, że może to być pouczająca lektura. Trochę niezwykła ze względu na jej charakter oraz jak to ukazuje autor swe sufickie korzenie. Zachęciła mnie ona do tego by bliżej przyjrzeć się sufizmowi i zacząć szukać w wolnej chwili jakiś informacji na ten temat.
Życzę ciekawie spędzonego czasu przy lekturze,
Airi
Książka nadaje się jako swego rodzaju baza wskazówek. Można przykładowo spróbować z niej wylosować jedną z 99 ścieżek jako swego rodzaju pomoc czy podpowiedź w danej sytuacji.
W dziele tym przekaz nie zawsze jest jasny, ale zostało to już wskazane w początkowej części publikacji, więc nie jest to jakieś moje odkrycie. Nieraz trzeba poświęcić chwilę by sama treść stała się dla nas choć trochę jaśniejsza.
Pod koniec każdej części poświęconej danemu przymiotowi zawarte są podpowiedzi dotyczące medytacji dotyczącej tego zagadnienia. Na samym początku książki mamy przedstawione różne wypowiedzi przeróżnych ludzi dotyczące tejże publikacji. Na końcu zaś mamy Bibliografię, Podziękowania, Formalne transliteracje Ścieżek Serca, Gdzie zdobyć nauki oraz Bibliografie cytowanych sufich.
„Suficka księga mądrości” choć może być czasami niejasna to jednak również może dawać powody do myślenia. Do zastanowienia się nad swoim życiem czy postępowaniem. Są tu również cytowane różne wypowiedzi sufich czy na przykład znaleźć tu możemy jak to zostało określone „starą chasydzką przypowieść”.
Myślę, że może to być pouczająca lektura. Trochę niezwykła ze względu na jej charakter oraz jak to ukazuje autor swe sufickie korzenie. Zachęciła mnie ona do tego by bliżej przyjrzeć się sufizmowi i zacząć szukać w wolnej chwili jakiś informacji na ten temat.
Życzę ciekawie spędzonego czasu przy lekturze,
Airi
swiatairi.blogspot.com Airi, 2013-12-03
Barszcz ukraiński
To najlepsza książka z gatunku non-fiction, którą można czytać w czasie trwającego jeszcze szczytu UE w Wilnie. Dzięki niej możemy zrozumieć, co kieruje władzami Ukrainy, które nie chcę umowy stowarzyszeniowej z Unią, i co o tym wszystkim myślą mieszkańcy tego kraju. Polecam. Biegnijcie szybko do księgarń.
Książka dotarła do mnie w idealnym momencie. Ukraina znów pojawiła się w polskich i światowych mediach w związku ze szczytem Unii Europejskiej w Wilnie. Prezydent Ukrainy, Wiktor Janukowycz, nie podpisał umowy stowarzyszeniowej z UE, a na ulice ukraińskich miast wyszły tłumy zwolenników integracji z Unią, żeby wyrazić swoje niezadowolenie z decyzji władzy.
Książka „Barszcz ukraiński” Piotra Pogorzelskiego to solidna praca. Porusza najważniejsze problemy społeczne i polityczne kraju. Opowiada chyba o każdym aspekcie życia na Ukrainie. Autor szczegółowo wyjaśnia dlaczego klatki w ukraińskich blokach są brudne, dlaczego w Kijowie wypada mówić po rosyjsku. To naprawdę rzetelne dziennikarstwo. Pogorzelski mieszka na Ukrainie od lat, poznał ten kraj od podszewki, zrozumiał go i tłumaczy go nam.
Żeby zrozumieć decyzję Janukowycza, który nie chce podpisać umowy stowarzyszeniowej z UE, trzeba przeczytać tę książkę. Żeby dowiedzieć się, dlaczego duża część kraju protestuje przeciwko takiej decyzji, trzeba przeczytać tę książkę. Żeby uświadomić sobie jak wiele łączy i jednocześnie dzieli Polaków i Ukraińców, trzeba przeczytać tę książkę.
Mam jednak jedno „ale”. Po tytule „Barszcz ukraiński” spodziewałem się czegoś innego (do barszczu nawiązuje tylko okładka). Wydawało mi się, że książka będzie pełna historii konkretnych ludzi, pojawi się w niej wiele wymieszanych ze sobą wątków, a budowa rozdziałów nie będzie zwarta, ale chaotyczna.
Tymczasem, trochę wyszła z tej książki encyklopedia społeczno-polityczna na temat Ukrainy. Trudno obiektywnie stwierdzić, czy to dobrze, czy źle. Ja takich książek nie lubię. „Barszcz ukraiński” ma bardzo prostą budowę. To raczej chleb ukraiński, pokrojony na równe części. W rozdziale „Mieszkańcy” możemy poczytać o mieszkańcach, w rozdziale „Język i kultura” czytamy o języku i kulturze, w rozdziale „Religia” o religii itd. Nudno, przewidywalnie, ale o dziwo ciekawie. Sam patrzyłem na siebie z niedowierzaniem, bo bardzo mnie do tej książki ciągnęło. Mimo że czcionka jest dosyć drobna, czytało się bardzo przyjemnie.
"Barszcz ukraiński" to idealna książka dla tych, którzy chcą poznać Ukrainę od podszewki, chcą ją zrozumieć. Książka zawiera masę informacji, dużo danych statystycznych, ciekawych historii. Polecam miłośnikom naszego południowo-wschodniego sąsiada.
P.S. Niedawno ukazała się książka Andrzeja Poczobuta "System Białoruś". Zdecydowanie bardziej podobała mi się jednak książka o Ukrainie.
Książka dotarła do mnie w idealnym momencie. Ukraina znów pojawiła się w polskich i światowych mediach w związku ze szczytem Unii Europejskiej w Wilnie. Prezydent Ukrainy, Wiktor Janukowycz, nie podpisał umowy stowarzyszeniowej z UE, a na ulice ukraińskich miast wyszły tłumy zwolenników integracji z Unią, żeby wyrazić swoje niezadowolenie z decyzji władzy.
Książka „Barszcz ukraiński” Piotra Pogorzelskiego to solidna praca. Porusza najważniejsze problemy społeczne i polityczne kraju. Opowiada chyba o każdym aspekcie życia na Ukrainie. Autor szczegółowo wyjaśnia dlaczego klatki w ukraińskich blokach są brudne, dlaczego w Kijowie wypada mówić po rosyjsku. To naprawdę rzetelne dziennikarstwo. Pogorzelski mieszka na Ukrainie od lat, poznał ten kraj od podszewki, zrozumiał go i tłumaczy go nam.
Żeby zrozumieć decyzję Janukowycza, który nie chce podpisać umowy stowarzyszeniowej z UE, trzeba przeczytać tę książkę. Żeby dowiedzieć się, dlaczego duża część kraju protestuje przeciwko takiej decyzji, trzeba przeczytać tę książkę. Żeby uświadomić sobie jak wiele łączy i jednocześnie dzieli Polaków i Ukraińców, trzeba przeczytać tę książkę.
Mam jednak jedno „ale”. Po tytule „Barszcz ukraiński” spodziewałem się czegoś innego (do barszczu nawiązuje tylko okładka). Wydawało mi się, że książka będzie pełna historii konkretnych ludzi, pojawi się w niej wiele wymieszanych ze sobą wątków, a budowa rozdziałów nie będzie zwarta, ale chaotyczna.
Tymczasem, trochę wyszła z tej książki encyklopedia społeczno-polityczna na temat Ukrainy. Trudno obiektywnie stwierdzić, czy to dobrze, czy źle. Ja takich książek nie lubię. „Barszcz ukraiński” ma bardzo prostą budowę. To raczej chleb ukraiński, pokrojony na równe części. W rozdziale „Mieszkańcy” możemy poczytać o mieszkańcach, w rozdziale „Język i kultura” czytamy o języku i kulturze, w rozdziale „Religia” o religii itd. Nudno, przewidywalnie, ale o dziwo ciekawie. Sam patrzyłem na siebie z niedowierzaniem, bo bardzo mnie do tej książki ciągnęło. Mimo że czcionka jest dosyć drobna, czytało się bardzo przyjemnie.
"Barszcz ukraiński" to idealna książka dla tych, którzy chcą poznać Ukrainę od podszewki, chcą ją zrozumieć. Książka zawiera masę informacji, dużo danych statystycznych, ciekawych historii. Polecam miłośnikom naszego południowo-wschodniego sąsiada.
P.S. Niedawno ukazała się książka Andrzeja Poczobuta "System Białoruś". Zdecydowanie bardziej podobała mi się jednak książka o Ukrainie.
czytamrecenzuje.pl Rafał Hetman, 2013-12-05
Barszcz ukraiński
Czytam Barszcz ukraiński Piotra Pogorzelskiego, znakomitą książkę o Ukrainie korespondenta Polskiego Radia w Kijowie, i zastanawiam się, czy Ukraina do kwintesencja Pogranicza, gdzie Zachód styka się ze Wschodem i „jeśli tego samego dnia przypada katolicka i prawosławna Wielkanoc, to transmitowany w ukraińskiej telewizji państwowej obraz co chwilę się zmienia: raz jest to nabożeństwo z cerkwi prawosławnej, raz z greckokatolickiej, a zaraz potem papieskie Urbi et Orbi z Watykanu”.
W państwie, „które nazywa się Ukraina, wcale nie jest tak oczywiste, że ktoś mówi po ukraińsku. (…) Według badań z marca 2013 roku 56 procent Ukraińców nazywa swoim ojczystym językiem ukraiński, a 40 procent rosyjski, pozostali zaś wybrali inny język”. Możemy za to mówić o „ukształtowaniu się na Ukrainie systemu demokracji oligarchicznej, w którym niewielka grupa osób stara się kontrolować większość społeczeństwa i wpływać na dokonywane przez obywateli wybory albo za pomocą mediów, albo poprzez próby kupowania głosów, a w niektórych okręgach jawne fałszerstwa, najczęściej nawet nie samego głosowania, a jego wyników”.
Zatem czy Ukraina, jeśli przyjąć granicę prawomyślności i praworządności, to Europa? Ale Austria czy Niemcy z całą pewnością tak. (…) Barszcz ukraiński Piotra Pogorzelskiego (…) zmuszają do postawienia sobie pytania podstawowego: jakie mamy prawo, gdy sami nie jesteśmy w porządku, wmawiać innym, niby gorszym (bo za taką mamy z pewnością Ukrainę z punktu widzenia „unijnej „ Europy), że nasza koncepcja świata jest tą najlepszą? Czy, metaforycznie rzecz ujmując, centrum Europy w Suchowoli to wystarczająca legitymacja do tego, by swoją „prawdą” uszczęśliwiać innych? Przecież – z perspektywy – kilkunastu innych miejsc uznanych za centrum – właśnie Suchowola to Pogranicze i absolutne peryferie…
W państwie, „które nazywa się Ukraina, wcale nie jest tak oczywiste, że ktoś mówi po ukraińsku. (…) Według badań z marca 2013 roku 56 procent Ukraińców nazywa swoim ojczystym językiem ukraiński, a 40 procent rosyjski, pozostali zaś wybrali inny język”. Możemy za to mówić o „ukształtowaniu się na Ukrainie systemu demokracji oligarchicznej, w którym niewielka grupa osób stara się kontrolować większość społeczeństwa i wpływać na dokonywane przez obywateli wybory albo za pomocą mediów, albo poprzez próby kupowania głosów, a w niektórych okręgach jawne fałszerstwa, najczęściej nawet nie samego głosowania, a jego wyników”.
Zatem czy Ukraina, jeśli przyjąć granicę prawomyślności i praworządności, to Europa? Ale Austria czy Niemcy z całą pewnością tak. (…) Barszcz ukraiński Piotra Pogorzelskiego (…) zmuszają do postawienia sobie pytania podstawowego: jakie mamy prawo, gdy sami nie jesteśmy w porządku, wmawiać innym, niby gorszym (bo za taką mamy z pewnością Ukrainę z punktu widzenia „unijnej „ Europy), że nasza koncepcja świata jest tą najlepszą? Czy, metaforycznie rzecz ujmując, centrum Europy w Suchowoli to wystarczająca legitymacja do tego, by swoją „prawdą” uszczęśliwiać innych? Przecież – z perspektywy – kilkunastu innych miejsc uznanych za centrum – właśnie Suchowola to Pogranicze i absolutne peryferie…
Charaktery Piotr Brysacz, 2013-12-05