ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Recenzje

Zjadłem Marco Polo. Kirgistan, Tadżykistan, Afganistan, Chiny

Krzysztof Samborski – dziennikarz i zapalony motocyklista, jak sam o sobie pisze: „już nie turysta, ale jeszcze nie podróżnik” – zabiera nas w podróż rzadko uczęszczanymi drogami Azji Centralnej.

Kirgistan, Tadżykistan, Afganistan, czy zachodnie Chiny to miejsca mało popularne wśród turystów. Aby dostać się z jednej wioski do drugiej nierzadko pokonać trzeba setki kilometrów bezkresnych stepów, przejścia graniczne otwierane są czasem zaledwie kilka razy w tygodniu, a jeśli w ciągu dnia spotka się na swojej drodze więcej niż dwa pojazdy, można już mówić o tłoku na trasie. To kraina, w której czas płynie inaczej, a jej mieszkańcy, chociaż ostatni raz widzieli cię kilka lat temu, witają cię z otwartymi ramionami niczym serdecznego przyjaciela. Kraina, którą być może nie każdy miałby odwagę odwiedzić, ale o której z pewnością warto poczytać.

Dla Samborskiego nie jest to bynajmniej podróż w nieznane – raczej podążanie do tego samego, znanego już celu nieco innymi trasami, niezmiennie na ukochanym motocyklu. Za najlepsze podsumowanie „Zjadłem Marco Polo” niech posłużą zawarte we wstępie słowa samego autora: „Można by sądzić, że dziś nie ma już czego odkrywać. Co mogłoby być wyczynem na miarę podróży Herodota, Ibn Batuty, Magellana, Shackletona czy Livingstone’a? (…) Zapraszam do innego podróżowania. Do wędrówki dla siebie: przez życie, aby odnaleźć swoje »ja«, zrozumieć to, co ważne, i przywrócić rzeczom właściwe znaczenie”. I to właśnie atmosfera, w pełni oddająca sens tych słów, jest najmocniejszą stroną tej książki. Jazda przez górskie przełęcze, spanie pod gołym niebem, zajadanie się lokalnymi przysmakami, niespieszne kontemplowanie krajobrazu… Spotykani po drodze ludzie najczęściej żyją bardzo skromnie, wielu z nich spędziło całe życie w jednym miejscu i niejednokrotnie musiało zmierzyć się ze śmiercią najbliższych. A mimo to bez wahania można określić ich mianem szczęśliwych. A Samborski uczy się od nich tego poczucia szczęścia.

Książka obfituje w zaskakujące, często komiczne szczegóły, takie jak scenki, w których Samborski dogaduje się z pogranicznikami, czy historia pewnego Amerykanina, który na afgańskim odludziu… postanowił otworzyć niewielki hotelik. Dodatkowo Samborski chętnie sięga po notatki Bronisława Grąbczewskiego, polskiego dziewiętnastowiecznego podróżnika i badacza Azji Środkowej, który eksplorował te same tereny. Zamieszczenie w książce cytatów z jego dziennika to naprawdę świetny pomysł, pozwalający na porównanie, jak na przestrzeni ponad stu lat zmienił się sposób podróżowania.

Choć w ogólnym rozrachunku książkę czyta się z przyjemnością, trudno czasem oprzeć się wrażeniu, że powstała ona z bardzo luźnych notatek, które nie do końca udało się połączyć w zgrabną całość. Tekst bywa nieco chaotyczny: niektóre wątki Samborski rozwija aż nadmiernie, podczas gdy inne „zbywa” zaledwie kilkoma zdaniami – zupełnie jakby nie mógł się zdecydować, czy pisze dla kompletnego laika, czy jednak dla czytelnika obeznanego już nieco z opisywaną przez niego krainą. Również liczba fotografii, najczęściej zajmujących całe strony, przyprawia czasem o ból głowy – tekst przetykany jest zdjęciami tak gęsto, że dość łatwo jest zgubić wątek. Nie można jednak odmówić im urody i z pewnością stanowią ważne dopełnienie całości, chociaż książka nie ucierpiałaby wcale, gdyby było ich nieco mniej.

Krzysztof Samborski ma to ogromne szczęście, że odnalazł już swoje miejsce na ziemi. A książka „Zjadłem Marco Polo” jest całkiem udaną próbą przybliżenia go czytelnikom.
mojeopinie.pl Marysia Kabat, 2014-04-02

Mołdawianie w kosmos nie lietajut biez wina

Jeżeli „Mołdawianie w kosmos nie lietajut biez wina” (wydawnictwo Bezdroża, 2014), miałoby mieć jakieś hasło przewodnie, to byłoby nim prawdopodobnie: „tu przecież nic nie ma”. Słowa powracające przez całą książkę, jak mantra powtarzane przez przyjezdnych, przejezdnych i samych mieszkańców. Ale czy aby na pewno? Przecież mamy przed sobą pełne 242 strony!

Mołdawia. Czyli nie Macedonia, ani tym bardziej nie Mongolia. Napis na półce, który za każdym razem mijamy, kiedy szukamy w supermarkecie wina. Absurdalna ojczyzna Bachusa, dziś trochę zapomniana przez bogów, winna ziemia obiecana, którą zjeździć można „marszrutką”. Judyta Sierakowska pisze o niej: kraj wina, mamałygi, słoneczników, tabaki i jednonerkowców (bo często, żeby mieć za co żyć, ludzie sprzedają własne organy).

Książka Sierakowskiej jest głównie o Gagauzji, czyli najbiedniejszym obszarze na południu Mołdawii. Autorka opisuje swój wyjazd do Komratu epizodami, poświęcając każdej z „przygód” po kilka stron, przez co tworzy właściwie nie spójny obraz, a chaotyczny kalejdoskop mołdawskich zwyczajów i zachowań. Ale taka właśnie wydaje się Gagauzja – wielki kocioł, do którego wrzucono szczątki tradycji rozmącone przez komunę, biedę, miłość do wina, dumę z języka, którego nie ma i wreszcie niesamowitą gościnność, tak bardzo kontrastującą z obcością współczesnej Europy. Tym samym „Mołdawianie...” to opowieść o kraju, który ciągle nie potrafi się jednoznacznie zdefiniować i określić oraz o jego mieszkańcach, szukających własnego miejsca w tym absurdalnym świecie, gdzie wszystko zagryza się chlebem i popija winem. I może dlatego właśnie, książka Sierakowskiej to również opowieść o tym trunku (który polewany jest nawet dzieciakom), bo wino jest w Gagauzji ważne, a Mołdawianie są z niego dumni przynajmniej tak bardzo, jak Polacy ze swoich wieszczów narodowych. Jest więc trochę o produkcji wina, trochę o tym jak się je w Komracie i okolicach chleje (bo przy tych ilościach na pewno już nie pije) i trochę o winnych festiwalach.

W sumie wina jest tam tyle, że książka mogłaby być jedną bełkotliwą, pijacką historyjką, ale zamiast tego, Judyta Sierakowska serwuje nam pisaną z przymrużeniem oka opowieść o kraju, gdzie czas się zatrzymał, a wszyscy tęsknią trochę za nie wiadomo czym. Autorka świetnie lawiruje pomiędzy tematami, przez co kolejne „rozdzialiki” nie nudzą, chociaż zdaje się, że wraz z numeracją stron rośnie też i poziom absurdu. Sierakowska nie jest „stuprocentową turystką” i nie patrzy na Komrat z zewnątrz, ale staje się prawie częścią rodziny Pana Sławka i Ludy, dzięki czemu opisuje prostą, mołdawską, domową codzienność, kontrastując ją z tradycją i kulturą Polski. To też stanowi ogromną zaletę książki, która przybliża czytelnika nie do abstrakcyjnego obrazu kraju „na pokaz”, ale do życia jego mieszkańców. Przekonajcie się!
monoloco.pl Anna Wyszyńska, 2014-05-04

Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima

Cała prawda o Japonii: Słońce jeszcze nie wzeszło

Po japońsku Fukushima oznacza zasobna wyspa i do niedawna, dzięki urokom krajobrazu i urodzajnym ziemiom, takie skojarzenia były całkiem na miejscu. Tu leży Iitate, wybrana kiedyś jedną z najpiękniejszych wiosek w kraju. Dzisiaj nikt w niej nie mieszka, Fukushima zaś długo, jeśli nie zawsze, kojarzyć się już będzie z czymś innym. [1]

Rocznica wydarzeń zawsze jest dobrym pretekstem do napisania książki (lub nakręcenia filmu), która przekaże ukrytą prawdę o minionych wydarzeniach. Pędząca codzienność sprawia, że ludzie których to nie dotyczy szybko zapominają o kolejnych tragediach - gdy media mówią o następnych, tych z innej części świata. Media zawsze mają znajdą nowy temat. Choć najczęściej nie przekazują całej prawdy, a skupiają się na jej małym ułamku.

Piotr Bernardyn od ponad dekady mieszka w Tokio. Tragedię przeżył na własnej skórze. Spędził sporo czasu wśród ludzi, których prawdziwy obraz jest ukryty gdzieś głęboko. Japończycy jawią się nam jako naród, który ma całkiem inne podejście do życia. Ich kultura mogłaby stanowić wzór odrębności. Każdy, kto miał okazję robić coś wspólnie z Japończykami (…) szybko zauważy gotowość do poświęcenia, chęć wniesienia własnej cząstki do wspólnego przedsięwzięcia, rodzaj altruizmu bez kalkulowania zysków i strat i oglądania się, czy inni robią to samo. Ma się nawet wrażenie, że Japończykom sprawia to satysfakcję. Po 11 marca takie zachowanie stało się bardziej widoczne. [2] Nie wdawajmy się jednak w dywagacje na temat przyczyny tego zjawiska. Autor reportażu bowiem wystarczająco dobrze radzi sobie z przedstawianiem nam prawdy o tym kraju i o jego mieszkańcach. Rozprawia się ze stereotypami i tłumaczy postępowanie Japończyków. Dzięki tej publikacji można naprawdę dobrze zrozumieć ich mentalność i wyjaśnić sobie przyczyny pewnych zachowań.

Pod przykrywką ogromnej tragedii jaka spotkała Japonię autor przedstawia nam wszystko to co powinniśmy wiedzieć o ludziach i ich życiu po trudnych wydarzeniach. Nie ma tutaj wyraźnej granicy pomiędzy tym co przed i tym co po 11 marca 2011 roku. Jednak Piotr Bernardyn bardzo dogłębnie przedstawia zarówno obraz po trzęsieniu, po tsunami i po dramacie Fukushimy, jak i próbuje wyjaśnić, dlaczego w ogóle doszło do tak ogromnych konsekwencji. To błędy człowieka stały się słabym punktem energetyki jądrowej. [3]

Piotr Bernardyn wziął pod uwagę spory materiał źródłowy: wypowiedzi polityków, naukowców i zwykłych ludzi, których tragedia najmocniej dotknęła, inne publikacje, audycje radiowe, ale także ważne dokumenty, jak raporty, w tym niezależnej komisji śledczej (którego fragment znajduje się na końcu wydania). Książka została podzielona na kilka części. Powoli poznajemy prawdziwy, ludzki obraz tragedii. Autor stara się utrzymać chronologię wydarzeń. Początkowo przypomina strach po trzęsieniu oraz próbuje ubrać w słowa chaos związany z tsunami. Możemy pamiętać wiele katastrof naturalnych, jedna nachodzi w drugą, mieszają się ze sobą. Sprzed trzech lat pamiętamy tylko ogólny zarys wydarzeń. W końcu Japonia to odległy rejon, w którym samo trzęsienie ziemi zdarza się częściej (oczywiście nie o tak wielkiej sile). Publikacja Bezdroży pozwoli nam postawić się na miejscu ludzi, którzy to wydarzenie (oraz jego konsekwencje) przeżyli. Autor bierze pod uwagę czynniki kształtujące ich kulturę i odnosi je do tragedii. Pokazuje – jeśli można tak napisać – ludzki obraz Japończyków (nie jednej osobie naród ten kojarzy się z robotami, którzy działają rutynowo i w sposób automatyczny; autor także o tym wspomina). W Japonii mówi się czasem, że człowiek umiera dla razy: najpierw gdy dusza oddziela się od ciała, potem gdy ciało ulega kremacji lub zostaje pochowane. Do tej ostatniej drogi trzeba je jednak odpowiednio przygotować. [s. 49] Japończycy w większości nie uważają się za osoby religijne, nie roztrząsają na co dzień kwestii metafizycznych. Wielką rolę odgrywa jednak rytuał, czynności, gesty, które należy wykonać w stosownych okolicznościach. Ich niedopełnienie jest bolesne, złamanie etykiety bywa równoznaczne z naruszeniem tabu. Oznacza to, że wobec tych kilku tysięcy pochłoniętych przez wodę, a wciąż nieodnalezionych ciał najbliższe rodziny nie mogą dokonać ostatniej posługi. [4]
W Słońce jeszcze nie wzeszło widzimy, że w przypadku takiego zdarzania nie ma rozróżnienia międzykulturowego. Słowa te mogą wydać się banalne, ale jednak ukazuje, że Japończycy od Europejczyków czy Amerykanów niewiele się różnią. Choć kultura sama w sobie jest zdecydowanie inna.

W dalszej części książki autor omawia kwestie związane z energetyką jądrową i dramatem w Fukushimie. Pokazuje jak wiele czynników do niej doprowadziło. Choć wszystko skupia się wokół jednego: czynniku ludzkim i niechęci do przyznania się do błędów czy niewiedzy. Piotr Bernardyn przedstawia obraz skażonej Japonii, ukazuje dramaty ludzkie i ekologiczne. Dotyka bardzo delikatnych spraw. Pokazuje palcem nie tylko na yakuzę, ale także na wielu polityków, naukowców i cała nuklearną wioskę. O tym, że mafia jest częścią nuklearnego biznesu, wiadomo nie od dziś. Rekrutuje ona ludzi do pracy w elektrowniach, niektórzy odpracowują tam dla niej swoje długi. (…) O ile w dużych miastach policja jest ostatnio mniej wyrozumiała dla mafiosów, o tyle na dalekiej prowincji proceder ma często jawny charakter. [5] Piotr Bernardyn tłumaczy czytelnikom, że do tej tragedii przyczyniło się wiele osób. Nawet pracowników, którzy na to wszystko się godzili. Pisze o wszystkim tym, co powinno otworzyć oczy. Pisze także o korupcji, o władzy, o polityce, o pędzie za pieniądzem. Kosztem prostych ludzi, którzy stracili sens życia. Prostych ludzi, którzy żyli z ziemi i morza, a które teraz nie nadają się do użytku. Entuzjastyczne opinie o energii jądrowej nie wystarczyły, równie ważna była negatywna kampania wobec tych naukowców, którzy mieli odmienne zdanie. Odsuwano ich na bok, ośmieszano, blokowano drogę kariery. W departamencie energii METI śledzono wszelkie krytyczne głosy na temat atomu, a specjalny fundusz umożliwiał od razu podjęcie kontrakcji. Ten zaś, kto na serio wdał się w działalność antynuklearną, prędzej czy później spotkał na swojej drodze jakuzę – japońską mafię, która metody nękania i zastraszania ma dobrze opanowane. Ktoś musiał tych ludzi opłacać. [6]

Słowa autora reportażu pozostaną w nas długo. Tego obrazu szybko nie wymażemy z pamięci. Zwłaszcza kilka fragmentów, które poruszą nawet osoby, które nie są w stanie wyobrazić sobie ogromu ludzkiej tragedii związanej z takim czy innym zdarzeniem losowym.

Książka okaże się rewelacyjną publikacją dla tych, którzy cenią dobry reportaż. Otworzy oczy na wiele zjawisk. Pokaże prawdę o kraju tak odległym, że aż dziwnym. Przeczytać tutaj można o wszystkim, czego media nie powiedzą. Bo się boją, bo nie mają na to czasu, bo ich to nie obchodzi, bo są inne tematy. Nie ma tu taniej sensacji. Jest prawdziwy obraz, który niejednokrotnie wzruszy i dotknie a nawet oburzy. Dziesięć lat stanowić ma granicę, za którą pamięć o tsunami słabnie na tyle, że górę bierze wygoda życia na płaskim, blisko morza. (…) Ci, którzy wracają, mówią sobie, że tsunami już nie nadejdzie, przynajmniej za ich życia. I mogą mięć rację, kłopot mają jednak następne pokolenia. [7]

Jest to zdecydowanie ważna pozycja, którą wielu powinno poznać. Zwłaszcza Ci, którzy uważają, że atom jest czymś najlepszym, co można podarować ludzkości. Proszę nie myśleć, że w tym tytule zawarta jest nagonka na biznes atomowy. Autor bardzo obiektywnie przedstawia wszystko to, co się z nim wiąże, I jakie są jego wieloletnie konsekwencje.

Całość – mimo poważnego tematu – czyta się szybko. Język jest dość przystępny, choć niejednokrotnie fachowy. Autor wplata w tekst wiele japońskich słów, wyrażeń. Dla mnie nie są one większym uatrakcyjnieniem, ale dla japonistów na pewno okażą się przydatne. Zawarte na końcu publikacji fragmenty raportu dopełniają obraz, który kształtuje się słowami Piotra Bernardyna.

Do nabrzeża podszedł chłopiec taszczący latarnię, zapalił ją, położył na tafli wody i popchnął. Widać było napis czarnym tuszem: "Miejmy nadzieję, że przyjdzie dzień, kiedy Tohoku znowu wypełni się śmiechem." [8]

Jeżeli:
* cenisz dobry reportaż * pasjonuje cię Japonia z każdego punktu widzenia * chcesz poznać kulisy ogromnych tragedii * lubisz mieć pojecie o ważnych wydarzeniach i chcesz sobie wyrobić zdanie na temat energii atomowej *chcesz poznać Japończyków z innej perspektywy niż przedstawia się ich w literaturze podróżniczej * chcesz wejść wśród ludzi i w ich emocje w trakcie i na krótko po trzęsieniu, tsunami i awarii w Fukushimie

"Słońce jeszcze nie wzeszło" jest książką właśnie dla Ciebie!
swiatwslowachiobrazach.blogspot.com 2014-04-21

Syberyjski Sen. Opowieść bezdrożna

“Idziemy systemem 20/10. 20 minut marszu, 10 odpoczynku. Ten system pozwala przetrwać.(…) Mięśnie, nieprzywykłe do takiego wysiłku niecierpliwie czekają na przerwę. (…) Idąc z plecakiem widzę tylko drogę i skupiona jestem na sygnałach płynacych od ciała. Czuję naprężone ciało, niemalże widzę, jak pracują poszczególne elementy stawu kolanowego. (…) Mam wrażenie, że nogi stawiam siłą woli. Pot spływa z czoła….”

Kiedy zaczęłam czytać wspomnienia Zofii Piłasiewicz “Syberyjski sen”, natychmiast nasunęło mi się porównanie z inną książką, “Dziką drogą” Cheryl Strayed, o pieszej wędrówce samotnej kobiety północnoamerykańską ponad 1100-milową trasą (Pacific Crest Trail) od pustyni Mojave do granicy między Oregonem i Waszyngtonem .
Obydwie autorki doskonale rozumiem. Znam to uczucie przeraźliwego zmęczenia, kiedy liczy się każdy kolejny krok, a ciężar przybija do ziemi. Kiedy po postoju nie ma się siły podnieść plecaka z ziemi i kiedy wydaje się, że kiedy za bardzo odchyli się do tyłu, upadnie się na plecy… Dlatego obydwie książki odbieram bardzo osobiście.
Autorkami i bohaterkami obydwu są kobiety. Jedna idzie pieszo, samotnie przez Amerykę, druga z przyjaciółmi przedziera się przez tajgę, a potem płynie katamaranem syberyjską rzeką. Ale obydwie opisując wędrówkę skupiają się na wysiłku fizycznym, ograniczeniach ciała, które trzeba pokonać. Ten fizyczny ból, który sprawia,że każdy kolejny krok stawia się nadludzkim wysiłkiem, zajmuje ważną część wspomnień obydwu kobiet.
Do tego walka z naturą, dziką przyrodą, bo obydwie trasy – syberyjska i amerykańska, to nie szlaki, gdzie co kilkanaście kilometrów czeka bar albo schronisko. Czasem to ścieżka, wydeptana przez konie, czasem trzeba iść na azymut. Ze sobą dźwiga się zapasy żywności, namioty, śpiwory, a w wypadku grupy syberyjskiej – także kajaki, które posłużą do zbudowania katamaranów.
Spływ rzeką , kiedy już zdejmie się ciężar z pleców będzie wymagać użycia innych mięśni, tym razem podczas wiosłowania.
Wędrówki z plecakiem, z pełnym obciążeniem (i to w czasach, kiedy namioty i śpiwory ważyły więcej niż dziś) nie są mi obce. Zdarza mi się ruszać “na szlak” i dziś (choć teraz już lajtowo, do 10 kg na plecach), ale po książkę Zofii Piłasiewicz sięgnęłam z jeszcze innego powodu. Chciałam sobie przypomnieć klimat tajgi i Syberii.

Syberyjski sen Zofii Piłasiewicz i moja Syberia

Spędziłam tam z plecakiem trzy tygodnie prawie dziesięć lat temu. Ja wtedy poruszałam się trochę pieszo, trochę marszrutkami, a trochę rybackim kutrem (to po Bajkale). Obrazy tajgi i marszu z Piku Czerskiego, kiedy po całodniowej ulewie tak przybrały strumienie, że brodziliśmy po pas w wodzie, mam przed oczami do dziś. Tym bardziej “czuję” i potrafię sobie wyobrazić klimat opisywany w książce Zofii Piłasiewicz “Syberyjski sen”.
I ekipa Zofii i moja zaczęła wyprawę od dworca w nadbajkalskiej Sliudance. Tyle tylko, że my poszliśmy się wspinać na Pik Czerskeigo, a potem ruszyliśmy do buriackiego Arszanu, a ekipa Zofii pojechała dalej na zachód, minęła Buriację i przedzierała się przez Tuwę.
I kiedy my płynęliśmy przez Bajkał kutrem, a wysokie fale były problemem wynajętego przez nas kapitana, oni wiosłowali sami, walcząc z progami i “białą wodą”, gdzie każdy błąd mógł kosztować życie.

Ale kiedy czytam, jak Zofia z przyjaciółmi rozbija obóz na brzegu rzeki, jak palą ognisko, przygotowują złowione ryby a potem patrzą w rozgwieżdżone niebo, to mam przed oczami moje wieczory i wszystkie moje “kostiory” nad brzegiem Bajkału…
Podobnie znajomo wyglądają opisy syberyjskich, drewnianych wsi, zaniedbanych, ale z obowiązkowo misternie rzeźbionymi obramowaniami okien.
I podobnie pijani Buriaci…
I podobne wrażenia z podróży koleją transsyberyjską…

Nieprawdopodobną przyjemność sprawiła mi ta lektura.

Polecam ją także:

- wszystkim tym, którzy nie potrafią spędzać wakacji pod parasolem na leżaku
- ciekawym opisów pierwotnej, nieskażonej przyrody, gdzie spotkanie niedźwiedzia nie jest niczym niezwykłym
- tym, którzy chcą wiedzieć, jak żyją Rosjanie i inni obywatele Rosji na krańcach imperium i jak zmienił się kraj (czy w ogóle się zmienił) od czasów sowieckich
- Oczywiście także tym, którzy kiedykolwiek otarli się o Syberię (nieważne jaką jej część), a szczególnie tym, którzy zawędrowali tam z plecakiem
- wszystkim przeszłym i przyszłym pasażerom kolei transsyberyjskiej

Książka „Syberyjski sen” nosi podtytuł: opowieść bezdrożna. Wydana została przez wydawnictwo Bezdroża. Jej autorka, Zofia Piłasiewicz relacjonuje w niej swoje dwukrotne spływy rzekami syberyjskiej republiki Tuwy (w 2003 i 2005 roku).

Na koniec wyjaśnienie dotyczące głównego zdjęcia: drzewa obwieszanego wstążeczkami. Podobne drzewa opisuje także Zofia Piłasiewicz w „Syberyjskim śnie”. Spotkać je można w Buriacji. To „święte drzewa”, szarfy oznaczają modlitwy. Pierwotna religią Buriatów, jak widać do dzisiaj popularną, jest szamanizm. To szamani zawieszają te szarfy-modlitwy.
blogi.dziennikzachodni.pl Anna Ładuniuk, 2014-04-21

Mistrz sprzedaży. Wydanie 3 poszerzone

Ze sprzedażą jest jak ze sportem. Albo będziesz amatorem, zadowalającym się słabymi lub średnimi wynikami, albo przerzucić się na zawodowstwo i zaczniesz intensywny, regularny trening.

Jak tego dokonać? Warto zacząć od lektury książek autorstwa sprzedawców, którzy odnieśli sukces w swoim fachu. Na pewno zalicza się do nich Arkadiusz Bednarski. W „Mistrzu Sprzedaży” dzieli się on własnym, wieloletnim doświadczeniem. Najpierw jako sprzedawcy, potem trenera i mentora tysięcy osób, chcących doskonalić kwalifikacje i wspinać się coraz wyżej w dyscyplinie zwanej „sprzedażą”.

Nie będę wnikał w szczegóły, żeby recenzja nie rozrosła się do rozmiarów kilkustronicowej rozprawki, np. o skutecznym przeprowadzeniu rozmowy telefonicznej czy etapach sprzedaży. Techniki i porady znajdziesz czytelniku w „Mistrzu Sprzedaży”. To, na co chciałbym zwrócić uwagę to dwie kwestie.

Pierwsza, podręcznik napisany jest w przystępny, treściwy sposób. Druga, jest szczerym świadectwem o tym, że skuteczna sprzedaż nie powstaje po dotknięciu magicznej różdżki czy pogłaskaniu tej czy innej mądrej książki. To ciężka i systematyczna praca, jak w sporcie, przynosząca satysfakcję i rezultaty. Jeżeli tylko tego chcesz i wejdziesz na tą drogę.
Z życia książek Przemek Opłocki, 2014-04-29
Płatności obsługuje:
Ikona płatności Alior Bank Ikona płatności Apple Pay Ikona płatności Bank PEKAO S.A. Ikona płatności Bank Pocztowy Ikona płatności Banki Spółdzielcze Ikona płatności BLIK Ikona płatności Crédit Agricole e-przelew Ikona płatności dawny BNP Paribas Bank Ikona płatności Google Pay Ikona płatności ING Bank Śląski Ikona płatności Inteligo Ikona płatności iPKO Ikona płatności mBank Ikona płatności Millennium Ikona płatności Nest Bank Ikona płatności Paypal Ikona płatności PayPo | PayU Płacę później Ikona płatności PayU Płacę później Ikona płatności Plus Bank Ikona płatności Płacę z Citi Handlowy Ikona płatności Płacę z Getin Bank Ikona płatności Płać z BOŚ Ikona płatności Płatność online kartą płatniczą Ikona płatności Santander Ikona płatności Visa Mobile