Recenzje
Białoruś. Historia za miedzą. Wydanie 1
Kto usiłował zakupić w polskich księgarniach dobry przewodnik po Białorusi ten wie, że jest to zadanie wręcz karkołomne. Tę lukę wypełnił przewodnik Andrzeja Kłopotowskiego "Białoruś - historia za miedzą" wydany w 2014 roku przez Bezdroża.
Białoruś, mimo iż dzieli ją z Polską 418 km granicy, pozostaje dla nas wciąż mało znanym, tajemniczym i odległym krajem, chociaż odległym przede wszystkim mentalnościowo. Biała plama, jaką stanowi w świadomości Polaków Białoruś przekłada się na mizerotę wydawnictw na naszym księgarskim rynku. Do tej pory brak było kompleksowego przewodnika, który opisywałby atrakcje turystyczne na terenie całej Białorusi. Z reguły wydawnictwa ograniczały się do rejonów przygranicznych lub koncentrowały się na polskich śladach tzw. Kresów. Jedyną pozycją obejmującą obszar całej Białorusi był przewodnik National Geografic, ale można w nim znaleźć informacje dotyczące jedynie kilku największych miast. Tą lukę wypełnił przewodnik Andrzeja Kłopotowskiego "Białoruś - historia za miedzą" wydany w 2014 roku przez Bezdroża.
Wydanie wielkością zbliżone do kieszonkowego, w miękkich okładkach doskonale nadaje się do zabrania w podróż. Autor podszedł do zadania w sposób nadzwyczaj dokładny i szczegółowy. W rezultacie powstał wszechstronny i uniwersalny przewodnik dla każdego, który chciałby bliżej poznać naszego wschodniego sąsiada. Przewodnik Kłopotowskiego zawiera wszystko, co dobry przewodnik zawierać powinien - garść praktycznych informacji, opis ciekawych miejsc i zabytków, propozycje konkretnych tras, a wszystko to okraszone ciekawostkami i szczyptą historii. Co ważne autor nie zamęcza nas nadmiarem wiedzy teoretycznej czy zbyt długimi wywodami historycznymi, doskonale bilansując proporcje i w efekcie podając zgrabnie skonstruowany, treściwy i ciekawą pozycję.
Przewodnik otwiera rozdział dla najmniej cierpliwych i lubiących dostać całą wiedzę w pigułce. Jest to przedstawienie 9 przykładowych tras na terenie całej Białorusi zawierających krótki opis najważniejszych atrakcji, zabytków i miejsc, które należy odwiedzić. Dodatkową pomocą jest umieszczenie w ramkach wypunktowanych kilku-kilkunastu miejsc absolutnie priorytetowych dla turysty, który nie chciałby uronić nic z tego, co danym rejonie jest najważniejszego do zobaczenia. Autor nie ogranicza się jedynie do opisów zabytków czy miast - zamieszcza krótki kalendarz imprez artystycznych odbywających się w ciągu całego roku czy podaje listę stron i turystycznych i portali internetowych poświęconych Białorusi. Kolejny rozdział poświęcony jest informacjom praktycznym - formalnościom wizowo-paszportowym, komunikacji, walucie czy zabezpieczeniom medycznym. Podaje adresy konsulatów, hoteli, punktów informacji turystycznej a nawet bankomatów!
Podane informacje są wyczerpujące i bardzo dokładne, autor nie stroni od opisów nawet alternatywnych czy niszowych sposobów transportu, jakim jest zwiedzanie Białorusi... na statku! Nie zapomina o przejściach granicznych, na których granicę możemy przekroczyć kajakiem ( jak na Kanale Augustowskim) czy jedynie piechotą lub na rowerze ( jak w Puszczy Białowieskiej). Wielbicie dwóch kółek również nie powinni czuć się rozczarowani. Na Białorusi od kilku lat powstaje sieć - dostępnych także dla rowerów -zielonych szlaków greenways, ukazujących bogactwo przyrodniczo-kulturowe danego regionu. Opisy tych tras i atrakcji które oferują również nie zostały pominięte. Dużym plusem jest podawanie adresów i telefonów nie tylko do hoteli, ale też schronisk, hosteli a także gospodarstw agroturystycznych, które na Białorusi są zjawiskiem dość nowym i funkcjonują tu zaledwie od kilku lat, a więc po pierwsze nie jest ich dużo, a po drugie sieć reklamy i marketingu znajduje się jeszcze w powijakach, wskutek czego przewodnik Kłopotowskiego jest często jedynym źródłem informacji i adresów.
Autor poświęca też kilka stron na opisanie kuchni białoruskiej, zakupów i pamiątek, na które warto zwrócić uwagę. W tym temacie również nie jest gołosłowny, w przewodniku możemy znaleźć adresy knajpek i restauracji, które serwują lokalne specjały. Dużym plusem jest zwrócenie uwagi nie tylko na zabytki, ale też na zasoby przyrodnicze Białorusi - w przewodniku umieszczono informacje o klimacie, hydrografii, florze i faunie a także opisy najważniejszych parków narodowych. Autor nie omija tematów społecznych i kulturalnych, możemy pokrótce zapoznać się ze strukturą społeczną, religiami oraz życiem kulturalnym współczesnej Białorusi.
Główna i najobszerniejsza cześć dotyczy tras i atrakcji turystycznych. Autor opisuje je dzieląc Białoruś na pięć głównych regionów: Białoruś zachodnia, Polesie, Białoruś środkowa, północna i wschodnia oraz miasto stołeczne Mińsk. W każdym regionie wyszczególnia kilkanaście najważniejszych miast z opisami zabytków, atrakcji, szlaków turystycznych i miejsc w okolicy, które warto zobaczyć. Do opisów dołączone są dokładne mapki z naniesionymi zabytkami, muzeami itp. Opis każdego większego miasta zaopatrzono jest w krótki historyczny wstęp, a także dokładne informacje o dojeździe, połączeniach kolejowych i autobusowych, noclegach, wyżywieniu itp. Całości dopełniają ciekawostki, niezwykłe historie, czy ważne wydarzenia z przeszłości, które sprawiają, że lektóra przewodnika może być fascynująca! Niewielkim minusem jest mała liczba zdjęć - kilkadziesiąt kolorowych fotografii pozostawia pewien niedosyt. Plusem jest uporządkowana i przejrzysta forma, która pozwala szybko odnaleźć interesujące nas informacje. Przewodnik zamyka minisłowniczek oraz minirozmówki białoruskie.
"Białoruś - historia za miedzą" to udana próba skonstruowania pozycji zwięzłej a jednocześnie wyczerpującej, zawierającej wszystkie podstawowe informacje, których turysta wybierający się na zwiedzanie Białorusi może potrzebować. Cena przewodnika - 49,90 zł może wydawać się zbyt wygórowana, biorąc jednak pod uwagę wszystkie jego zalety - warto ją wydać. Podczas moich licznych wyjazdów na Białoruś przewodnik Andrzeja Kłopotowskiego znajduje się zawsze w plecaku, używany i czytany, przydatny w każdej sytuacji. Szczerze polecam.
Białoruś, mimo iż dzieli ją z Polską 418 km granicy, pozostaje dla nas wciąż mało znanym, tajemniczym i odległym krajem, chociaż odległym przede wszystkim mentalnościowo. Biała plama, jaką stanowi w świadomości Polaków Białoruś przekłada się na mizerotę wydawnictw na naszym księgarskim rynku. Do tej pory brak było kompleksowego przewodnika, który opisywałby atrakcje turystyczne na terenie całej Białorusi. Z reguły wydawnictwa ograniczały się do rejonów przygranicznych lub koncentrowały się na polskich śladach tzw. Kresów. Jedyną pozycją obejmującą obszar całej Białorusi był przewodnik National Geografic, ale można w nim znaleźć informacje dotyczące jedynie kilku największych miast. Tą lukę wypełnił przewodnik Andrzeja Kłopotowskiego "Białoruś - historia za miedzą" wydany w 2014 roku przez Bezdroża.
Wydanie wielkością zbliżone do kieszonkowego, w miękkich okładkach doskonale nadaje się do zabrania w podróż. Autor podszedł do zadania w sposób nadzwyczaj dokładny i szczegółowy. W rezultacie powstał wszechstronny i uniwersalny przewodnik dla każdego, który chciałby bliżej poznać naszego wschodniego sąsiada. Przewodnik Kłopotowskiego zawiera wszystko, co dobry przewodnik zawierać powinien - garść praktycznych informacji, opis ciekawych miejsc i zabytków, propozycje konkretnych tras, a wszystko to okraszone ciekawostkami i szczyptą historii. Co ważne autor nie zamęcza nas nadmiarem wiedzy teoretycznej czy zbyt długimi wywodami historycznymi, doskonale bilansując proporcje i w efekcie podając zgrabnie skonstruowany, treściwy i ciekawą pozycję.
Przewodnik otwiera rozdział dla najmniej cierpliwych i lubiących dostać całą wiedzę w pigułce. Jest to przedstawienie 9 przykładowych tras na terenie całej Białorusi zawierających krótki opis najważniejszych atrakcji, zabytków i miejsc, które należy odwiedzić. Dodatkową pomocą jest umieszczenie w ramkach wypunktowanych kilku-kilkunastu miejsc absolutnie priorytetowych dla turysty, który nie chciałby uronić nic z tego, co danym rejonie jest najważniejszego do zobaczenia. Autor nie ogranicza się jedynie do opisów zabytków czy miast - zamieszcza krótki kalendarz imprez artystycznych odbywających się w ciągu całego roku czy podaje listę stron i turystycznych i portali internetowych poświęconych Białorusi. Kolejny rozdział poświęcony jest informacjom praktycznym - formalnościom wizowo-paszportowym, komunikacji, walucie czy zabezpieczeniom medycznym. Podaje adresy konsulatów, hoteli, punktów informacji turystycznej a nawet bankomatów!
Podane informacje są wyczerpujące i bardzo dokładne, autor nie stroni od opisów nawet alternatywnych czy niszowych sposobów transportu, jakim jest zwiedzanie Białorusi... na statku! Nie zapomina o przejściach granicznych, na których granicę możemy przekroczyć kajakiem ( jak na Kanale Augustowskim) czy jedynie piechotą lub na rowerze ( jak w Puszczy Białowieskiej). Wielbicie dwóch kółek również nie powinni czuć się rozczarowani. Na Białorusi od kilku lat powstaje sieć - dostępnych także dla rowerów -zielonych szlaków greenways, ukazujących bogactwo przyrodniczo-kulturowe danego regionu. Opisy tych tras i atrakcji które oferują również nie zostały pominięte. Dużym plusem jest podawanie adresów i telefonów nie tylko do hoteli, ale też schronisk, hosteli a także gospodarstw agroturystycznych, które na Białorusi są zjawiskiem dość nowym i funkcjonują tu zaledwie od kilku lat, a więc po pierwsze nie jest ich dużo, a po drugie sieć reklamy i marketingu znajduje się jeszcze w powijakach, wskutek czego przewodnik Kłopotowskiego jest często jedynym źródłem informacji i adresów.
Autor poświęca też kilka stron na opisanie kuchni białoruskiej, zakupów i pamiątek, na które warto zwrócić uwagę. W tym temacie również nie jest gołosłowny, w przewodniku możemy znaleźć adresy knajpek i restauracji, które serwują lokalne specjały. Dużym plusem jest zwrócenie uwagi nie tylko na zabytki, ale też na zasoby przyrodnicze Białorusi - w przewodniku umieszczono informacje o klimacie, hydrografii, florze i faunie a także opisy najważniejszych parków narodowych. Autor nie omija tematów społecznych i kulturalnych, możemy pokrótce zapoznać się ze strukturą społeczną, religiami oraz życiem kulturalnym współczesnej Białorusi.
Główna i najobszerniejsza cześć dotyczy tras i atrakcji turystycznych. Autor opisuje je dzieląc Białoruś na pięć głównych regionów: Białoruś zachodnia, Polesie, Białoruś środkowa, północna i wschodnia oraz miasto stołeczne Mińsk. W każdym regionie wyszczególnia kilkanaście najważniejszych miast z opisami zabytków, atrakcji, szlaków turystycznych i miejsc w okolicy, które warto zobaczyć. Do opisów dołączone są dokładne mapki z naniesionymi zabytkami, muzeami itp. Opis każdego większego miasta zaopatrzono jest w krótki historyczny wstęp, a także dokładne informacje o dojeździe, połączeniach kolejowych i autobusowych, noclegach, wyżywieniu itp. Całości dopełniają ciekawostki, niezwykłe historie, czy ważne wydarzenia z przeszłości, które sprawiają, że lektóra przewodnika może być fascynująca! Niewielkim minusem jest mała liczba zdjęć - kilkadziesiąt kolorowych fotografii pozostawia pewien niedosyt. Plusem jest uporządkowana i przejrzysta forma, która pozwala szybko odnaleźć interesujące nas informacje. Przewodnik zamyka minisłowniczek oraz minirozmówki białoruskie.
"Białoruś - historia za miedzą" to udana próba skonstruowania pozycji zwięzłej a jednocześnie wyczerpującej, zawierającej wszystkie podstawowe informacje, których turysta wybierający się na zwiedzanie Białorusi może potrzebować. Cena przewodnika - 49,90 zł może wydawać się zbyt wygórowana, biorąc jednak pod uwagę wszystkie jego zalety - warto ją wydać. Podczas moich licznych wyjazdów na Białoruś przewodnik Andrzeja Kłopotowskiego znajduje się zawsze w plecaku, używany i czytany, przydatny w każdej sytuacji. Szczerze polecam.
eastwestinfo.eu Ewa Zwierzyńska, 2014-06-25
Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima
Piotr Bernardyn o trzęsieniu ziemi, tsunami i awarii w elektrowni atomowej. Rzeczowo i wnikliwie, ale bez patosu i jednoznacznej oceny.
11 marca 2011 roku doszło w Japonii do tragedii. Wpierw zatrzęsła się ziemia, z siłą, której wcześniej w Japonii nie notowano. Kilkadziesiąt minut później przyszło tsunami, wysokie na ponad 10 metrów (miejscami fala dochodziła do prawie 30 metrów); wdzierając się głęboko w ląd, zniszczyło niemal całe wybrzeże regionu Tōhoku - niektóre miejscowości zwyczajnie przestały istnieć. Oprócz tych dwóch naturalnych katastrof zdarzyła się i katastrofa trzecia – awaria elektrowni atomowej w Fukushimie. O ile dwie pierwsze katastrofy zdarzyły się niezależnie od człowieka, w wyniku działania sił przyrody i trudno było je (dokładnie) przewidzieć, o tyle katastrofa nuklearna to zupełnie inna historia. Czy rzeczywiście awaria reaktorów była tylko skutkiem zalania przez wywołane trzęsieniem ziemi tsunami? Czy można było taką awarię przewidzieć i jej zapobiec? Kto zawinił i jak daleko sięgają poczynione przez człowieka zaniedbania? Piotr Bernardyn, dziennikarz od lat mieszkający w Tokio, w czasie katastrofy przebywał w Japonii. Nie uciekł, jak zrobiło to wielu obcokrajowców. Doświadczał, obserwował, odwiedzał poszkodowanych, doczytywał i poddawał analizie – swoje doświadczenia i dociekania zawarł w książce "Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima". Do pewnego momentu chciał po prostu napisać książkę o Japonii, tragedii z 11 marca poświęcając zaledwie rozdział. Później uznał, że materiał, który zebrał, jest zbyt obszerny i warto napisać książkę – temat był przecież chwytliwy. Jednakże, zadziałało coś jeszcze.
"Był także inny motyw do napisania tej książki. Mieszkałem co prawda w Tokio, ale śledziłem na bieżąco doniesienia zagranicznych mediów o katastrofie. Miałem często wrażenie, że kreowany w nich obraz różnił się od tego, co widzę na miejscu. O tym, że liczy się sensacja, że media ulegają stereotypom, wiadomo nie od dziś. Teraz miałem okazję dobitnie się o tym przekonać. [s. 10]"
Główną zaletą książki Bernardyna jest to, że łączy ogrom wiedzy z prostą formą przekazu, stając się tym samym lekturą dla szerszego grona odbiorców, niż tylko wąska grupa specjalistów. O tragedii z 11 marca autor pisze dwojako: z jednej strony podchodzi do tematu osobiście, opisując swoje doświadczenia i obserwacje w formie niemal dziennika (stając się tym samym kimś bliższym, kimś bardziej wiarygodnym w swym przekazie; nie patrzy z boku, nie pisze z dystansu – jest jak najbardziej w centrum wydarzeń i to nie jako obserwator zaledwie, ale uczestnik, jedna z ofiar), z drugiej zaś strony stara się pisać możliwie obiektywnie; nie oceniając poczynań człowieka jako jednostki, stara się pokazać, co działo się w czasie tragedii, jakie były jej realne skutki, a także – co do niej doprowadziło, zwłaszcza w kontekście wydarzeń wokół Fukushimy. Pokazuje początki energetyki jądrowej w Japonii, próbuje nam wyjaśnić – ale i samemu zrozumieć – jak doszło do tego, że elektrownie atomowe postawiono (i to w jakiej liczbie!) na terenie tak niestabilnym, jak Wyspy Japońskie, w państwie, które tyle przez atom wycierpiało.
"Śledząc medialny przekaz po katastrofie, miałem często wrażenie, że opisuje on jakiś inny kraj, niż ten, w którym jestem, i innych ludzi niż ci, których spotykam. Co więcej, siła stereotypu może być tak duża, że ludzie jej poddani zaczynają naginać swoje postawy, by jej sprostać. [s. 39]"
Po katastrofie przez wiele tygodni oczy całego świata zwrócone były na Japonię. Pokazywano zniszczenia, jakich dokonał żywioł, podawano liczby ofiar, siłę i zasięg skażenia. Pokazywano bardzo wymowne zdjęcia z terenów zalanych przez tsunami, miasta, które przestały istnieć. I mówiono o samych Japończykach: o ich wytrzymałości, poświęcaniu się dla innych, braterstwie, opanowaniu. Japończycy są skryci. Japończycy są silni, podniosą się. Pokazywano ich spokój. "Pozwólcie mi się bać" – pisał w tym samym czasie na swoim blogu pisarz Kohei Muramatsu. I ten – jakże inny od medialnego przekazu – obraz Japończyków kreśli nam Bernardyn. Mówi o zjawisku calm panic, o życiu w hinanjo (miejscach ewakuacji), w których przecież zdarzały się i awantury, i konflikty, bo każdy jest tylko człowiekiem. O nudzie mówi, o odczuciu powolnego umierania. Ale i o strachu przed samotnością lub – z drugiej strony – strachu przed życiem z kimś, kto w chwili zdarzenia się katastrofy ucieka, nie myśląc o bliskich. O braku zaufania mówi, o rozpadających się małżeństwach. O obawach przed życiem w środowisku skażonym. Pokazuje Japończyków w sposób "zwyczajnie ludzki", pozbawiony patosu.
Książka Bernardyna podzielona jest jakoby na dwie części. Pierwsza, o czym wspominam powyżej, dotyczy "ludzkiego" wymiaru tragedii – skupia się na człowieku, któremu przyszło zmierzyć się z silnym trzęsieniem ziemi, ogromną falą tsunami i skutkami awarii w elektrowni atomowej. W drugiej części autor bierze pod lupę japońską energetykę jądrową: jej początki, mit bezpieczeństwa, nawarstwiające się z czasem uchybienia, zaniedbania, korupcję.
"Jednym z kuriozów energetyki jądrowej w Japonii było usytuowanie głównego regulatora (NISA) wewnątrz struktur Ministerstwa Gospodarki, Handlu i Przemysłu (METI). Urząd, który miał pilnować bezpieczeństwa energetyki jądrowej, podlega ministerstwu zajmującemu się jej promocją. Konflikt interesów w ramach jednej instytucji wydaje się nieunikniony. [s. 74]"
Bernardyn mówi o nuklearnej wiosce, czyli o środowiskowych powiązaniach mediów, polityki, świata biznesu, biurokracji i nauki. Przygląda się działaniom operatora energii w Fukushimie, TEPCO. Wspomina o filmie dokumentalnym "Nuklearna aleja" z roku 1995 (reż. Nicholas Rohl), w którym fotograf Kenji Higuchi opowiada o pracy w elektrowni atomowej "od środka" i bez mitologizowania; o pracy z narażeniem na napromieniowanie radioaktywne i związane z tym konsekwencje, jak choroby czy śmierć. Co ciekawe, opisując to wszystko, Bernardyn nie podąża za chóralnym okrzykiem: atom jest zły. Przedstawia argumenty za i przeciw; określając swoje stanowisko wobec elektrowni jądrowych, pozwala czytelnikowi na wyrobienie własnego zdania.
Książka "Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima" z pewnością nie wyczerpuje tematu związanego z tragedią, jaka miała miejsce w Japonii 11 marca 2011 roku; potrzeba wiele czasu, by cała prawda ujrzała światło dzienne – z historią tak już jest. Jednakże, publikacja ta daje pewien obraz wydarzeń z tamtego okresu. Obraz o tyle ciekawy, że nie narzucający czytelnikowi, co ma o tragedii myśleć i jak ma oceniać tak pojedynczych (zwykłych) ludzi, jak i wielkie organizacje, firmy i ich działania. Z pewnością jest to jedna z lepszych (jeśli nie jedyna tak obszerna na naszym rynku) publikacja na temat wydarzeń z 11 marca, a zarazem ciekawy głos w kwestii atomu. Warto do niej zajrzeć.
11 marca 2011 roku doszło w Japonii do tragedii. Wpierw zatrzęsła się ziemia, z siłą, której wcześniej w Japonii nie notowano. Kilkadziesiąt minut później przyszło tsunami, wysokie na ponad 10 metrów (miejscami fala dochodziła do prawie 30 metrów); wdzierając się głęboko w ląd, zniszczyło niemal całe wybrzeże regionu Tōhoku - niektóre miejscowości zwyczajnie przestały istnieć. Oprócz tych dwóch naturalnych katastrof zdarzyła się i katastrofa trzecia – awaria elektrowni atomowej w Fukushimie. O ile dwie pierwsze katastrofy zdarzyły się niezależnie od człowieka, w wyniku działania sił przyrody i trudno było je (dokładnie) przewidzieć, o tyle katastrofa nuklearna to zupełnie inna historia. Czy rzeczywiście awaria reaktorów była tylko skutkiem zalania przez wywołane trzęsieniem ziemi tsunami? Czy można było taką awarię przewidzieć i jej zapobiec? Kto zawinił i jak daleko sięgają poczynione przez człowieka zaniedbania? Piotr Bernardyn, dziennikarz od lat mieszkający w Tokio, w czasie katastrofy przebywał w Japonii. Nie uciekł, jak zrobiło to wielu obcokrajowców. Doświadczał, obserwował, odwiedzał poszkodowanych, doczytywał i poddawał analizie – swoje doświadczenia i dociekania zawarł w książce "Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima". Do pewnego momentu chciał po prostu napisać książkę o Japonii, tragedii z 11 marca poświęcając zaledwie rozdział. Później uznał, że materiał, który zebrał, jest zbyt obszerny i warto napisać książkę – temat był przecież chwytliwy. Jednakże, zadziałało coś jeszcze.
"Był także inny motyw do napisania tej książki. Mieszkałem co prawda w Tokio, ale śledziłem na bieżąco doniesienia zagranicznych mediów o katastrofie. Miałem często wrażenie, że kreowany w nich obraz różnił się od tego, co widzę na miejscu. O tym, że liczy się sensacja, że media ulegają stereotypom, wiadomo nie od dziś. Teraz miałem okazję dobitnie się o tym przekonać. [s. 10]"
Główną zaletą książki Bernardyna jest to, że łączy ogrom wiedzy z prostą formą przekazu, stając się tym samym lekturą dla szerszego grona odbiorców, niż tylko wąska grupa specjalistów. O tragedii z 11 marca autor pisze dwojako: z jednej strony podchodzi do tematu osobiście, opisując swoje doświadczenia i obserwacje w formie niemal dziennika (stając się tym samym kimś bliższym, kimś bardziej wiarygodnym w swym przekazie; nie patrzy z boku, nie pisze z dystansu – jest jak najbardziej w centrum wydarzeń i to nie jako obserwator zaledwie, ale uczestnik, jedna z ofiar), z drugiej zaś strony stara się pisać możliwie obiektywnie; nie oceniając poczynań człowieka jako jednostki, stara się pokazać, co działo się w czasie tragedii, jakie były jej realne skutki, a także – co do niej doprowadziło, zwłaszcza w kontekście wydarzeń wokół Fukushimy. Pokazuje początki energetyki jądrowej w Japonii, próbuje nam wyjaśnić – ale i samemu zrozumieć – jak doszło do tego, że elektrownie atomowe postawiono (i to w jakiej liczbie!) na terenie tak niestabilnym, jak Wyspy Japońskie, w państwie, które tyle przez atom wycierpiało.
"Śledząc medialny przekaz po katastrofie, miałem często wrażenie, że opisuje on jakiś inny kraj, niż ten, w którym jestem, i innych ludzi niż ci, których spotykam. Co więcej, siła stereotypu może być tak duża, że ludzie jej poddani zaczynają naginać swoje postawy, by jej sprostać. [s. 39]"
Po katastrofie przez wiele tygodni oczy całego świata zwrócone były na Japonię. Pokazywano zniszczenia, jakich dokonał żywioł, podawano liczby ofiar, siłę i zasięg skażenia. Pokazywano bardzo wymowne zdjęcia z terenów zalanych przez tsunami, miasta, które przestały istnieć. I mówiono o samych Japończykach: o ich wytrzymałości, poświęcaniu się dla innych, braterstwie, opanowaniu. Japończycy są skryci. Japończycy są silni, podniosą się. Pokazywano ich spokój. "Pozwólcie mi się bać" – pisał w tym samym czasie na swoim blogu pisarz Kohei Muramatsu. I ten – jakże inny od medialnego przekazu – obraz Japończyków kreśli nam Bernardyn. Mówi o zjawisku calm panic, o życiu w hinanjo (miejscach ewakuacji), w których przecież zdarzały się i awantury, i konflikty, bo każdy jest tylko człowiekiem. O nudzie mówi, o odczuciu powolnego umierania. Ale i o strachu przed samotnością lub – z drugiej strony – strachu przed życiem z kimś, kto w chwili zdarzenia się katastrofy ucieka, nie myśląc o bliskich. O braku zaufania mówi, o rozpadających się małżeństwach. O obawach przed życiem w środowisku skażonym. Pokazuje Japończyków w sposób "zwyczajnie ludzki", pozbawiony patosu.
Książka Bernardyna podzielona jest jakoby na dwie części. Pierwsza, o czym wspominam powyżej, dotyczy "ludzkiego" wymiaru tragedii – skupia się na człowieku, któremu przyszło zmierzyć się z silnym trzęsieniem ziemi, ogromną falą tsunami i skutkami awarii w elektrowni atomowej. W drugiej części autor bierze pod lupę japońską energetykę jądrową: jej początki, mit bezpieczeństwa, nawarstwiające się z czasem uchybienia, zaniedbania, korupcję.
"Jednym z kuriozów energetyki jądrowej w Japonii było usytuowanie głównego regulatora (NISA) wewnątrz struktur Ministerstwa Gospodarki, Handlu i Przemysłu (METI). Urząd, który miał pilnować bezpieczeństwa energetyki jądrowej, podlega ministerstwu zajmującemu się jej promocją. Konflikt interesów w ramach jednej instytucji wydaje się nieunikniony. [s. 74]"
Bernardyn mówi o nuklearnej wiosce, czyli o środowiskowych powiązaniach mediów, polityki, świata biznesu, biurokracji i nauki. Przygląda się działaniom operatora energii w Fukushimie, TEPCO. Wspomina o filmie dokumentalnym "Nuklearna aleja" z roku 1995 (reż. Nicholas Rohl), w którym fotograf Kenji Higuchi opowiada o pracy w elektrowni atomowej "od środka" i bez mitologizowania; o pracy z narażeniem na napromieniowanie radioaktywne i związane z tym konsekwencje, jak choroby czy śmierć. Co ciekawe, opisując to wszystko, Bernardyn nie podąża za chóralnym okrzykiem: atom jest zły. Przedstawia argumenty za i przeciw; określając swoje stanowisko wobec elektrowni jądrowych, pozwala czytelnikowi na wyrobienie własnego zdania.
Książka "Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima" z pewnością nie wyczerpuje tematu związanego z tragedią, jaka miała miejsce w Japonii 11 marca 2011 roku; potrzeba wiele czasu, by cała prawda ujrzała światło dzienne – z historią tak już jest. Jednakże, publikacja ta daje pewien obraz wydarzeń z tamtego okresu. Obraz o tyle ciekawy, że nie narzucający czytelnikowi, co ma o tragedii myśleć i jak ma oceniać tak pojedynczych (zwykłych) ludzi, jak i wielkie organizacje, firmy i ich działania. Z pewnością jest to jedna z lepszych (jeśli nie jedyna tak obszerna na naszym rynku) publikacja na temat wydarzeń z 11 marca, a zarazem ciekawy głos w kwestii atomu. Warto do niej zajrzeć.
japonia-online.pl Agnieszka Markiewicz, 2014-07-24
Tatry z dzieckiem. Wydanie 2
Znam sporo ludzi, którzy dawniej dużo chodzili po górach, ale kiedy zostali rodzicami utknęli w domu. Rodzice często boją się iść z dzieckiem w góry, nie wiedzą jak się do tego przygotować. Mają wątpliwości jak dziecko zniesie takie wędrówki.
Rodzice, geografowie i zapaleni miłośnicy Tatr Anna i Marcin Szymczakowie wyszli naprzeciw tym lękom i niepewnościom pisząc przewodnik „Tatry z dzieckiem”. Wędrując po polskich i słowackich Tatrach przetestowali wraz z córką liczne trasy i miejsca, które teraz polecają w swojej książce.
Przewodnik rozpoczyna rozbudowany wstęp, którego nie powinniście opuścić. Znajdziecie tutaj wiele informacji praktycznych od tego jak się ubrać, jaki sprzęt turystyczny wziąć ze sobą po zachowanie w sytuacjach trudnych w górach. Oczywiście główny nacisk kładą na to jak wędrować z dzieckiem po takich górach jak Tatry i są to ważne uwagi, sama o wielu rzeczach bym nie pomyślała. Są tu również informacje co robić z dzieckiem, gdy pada deszcz oraz informator z najważniejszymi telefonami.
Autorzy rozwiewają wątpliwości – po górach można, a nawet trzeba chodzić z dziećmi od małego. Uczyć je miłości do przyrody, pogłębiać więź z rodziną, budować wiarę we własne siły. Co więcej okazuje się, że Tatry oferują nam całe bogactwo różnorodnych tras od najprostszych – na wózki i małe nóżki – po trudne i wymagające, ale ciekawe i pełne wrażeń.
Jak korzystać z przewodnika:
Trasy są podzielone na Tatry Polskie i Słowackie. Na początku każdego działu znajdziecie łatwe i krótkie spacery po górach, które nadają się dla rodziców z małymi dziećmi. Potem stopień trudności wzrasta.
Na początku każdej trasy jest mapka, informacja o stopniu trudności, czasie trwania, dojeździe, czy ewentualnych schroniskach. Opisy tras są szczegółowe i zawierają wiele potrzebnych informacji dla rodziców. Dodatkowo koło opisów tras znajdziecie ciekawostki o przyrodzie czy historii regionu oraz „wspomnienia mamy”, czyli krótkie relacje z wycieczek samych autorów. Są też, bardzo cenne podczas wędrówki, pomysły na zabawy, którymi możemy zająć dziecko.
Książka jest wydana w zeszytowym formacie, nie za duża – w sam raz do plecaka. W wewnętrznej stronie okładki znajdziecie mapę, na której zaznaczone są wszystkie miejsca opisane w przewodniku, co pozwala się szybko orientować w zawartości książki. Bardzo ładne zdjęcia i zabawne ilustracje o spójnej grafice są bez wątpienia mocną stroną tego przewodnika.
Jeżeli wybieracie się w Tatry z dzieckiem jest to pozycja obowiązkowa w Waszym plecaku, w Naszym na pewno będzie.
Rodzice, geografowie i zapaleni miłośnicy Tatr Anna i Marcin Szymczakowie wyszli naprzeciw tym lękom i niepewnościom pisząc przewodnik „Tatry z dzieckiem”. Wędrując po polskich i słowackich Tatrach przetestowali wraz z córką liczne trasy i miejsca, które teraz polecają w swojej książce.
Przewodnik rozpoczyna rozbudowany wstęp, którego nie powinniście opuścić. Znajdziecie tutaj wiele informacji praktycznych od tego jak się ubrać, jaki sprzęt turystyczny wziąć ze sobą po zachowanie w sytuacjach trudnych w górach. Oczywiście główny nacisk kładą na to jak wędrować z dzieckiem po takich górach jak Tatry i są to ważne uwagi, sama o wielu rzeczach bym nie pomyślała. Są tu również informacje co robić z dzieckiem, gdy pada deszcz oraz informator z najważniejszymi telefonami.
Autorzy rozwiewają wątpliwości – po górach można, a nawet trzeba chodzić z dziećmi od małego. Uczyć je miłości do przyrody, pogłębiać więź z rodziną, budować wiarę we własne siły. Co więcej okazuje się, że Tatry oferują nam całe bogactwo różnorodnych tras od najprostszych – na wózki i małe nóżki – po trudne i wymagające, ale ciekawe i pełne wrażeń.
Jak korzystać z przewodnika:
Trasy są podzielone na Tatry Polskie i Słowackie. Na początku każdego działu znajdziecie łatwe i krótkie spacery po górach, które nadają się dla rodziców z małymi dziećmi. Potem stopień trudności wzrasta.
Na początku każdej trasy jest mapka, informacja o stopniu trudności, czasie trwania, dojeździe, czy ewentualnych schroniskach. Opisy tras są szczegółowe i zawierają wiele potrzebnych informacji dla rodziców. Dodatkowo koło opisów tras znajdziecie ciekawostki o przyrodzie czy historii regionu oraz „wspomnienia mamy”, czyli krótkie relacje z wycieczek samych autorów. Są też, bardzo cenne podczas wędrówki, pomysły na zabawy, którymi możemy zająć dziecko.
Książka jest wydana w zeszytowym formacie, nie za duża – w sam raz do plecaka. W wewnętrznej stronie okładki znajdziecie mapę, na której zaznaczone są wszystkie miejsca opisane w przewodniku, co pozwala się szybko orientować w zawartości książki. Bardzo ładne zdjęcia i zabawne ilustracje o spójnej grafice są bez wątpienia mocną stroną tego przewodnika.
Jeżeli wybieracie się w Tatry z dzieckiem jest to pozycja obowiązkowa w Waszym plecaku, w Naszym na pewno będzie.
podrozezmamaitata.wordpress.com 2014-07-09
Tatry z dzieckiem
Znam sporo ludzi, którzy dawniej dużo chodzili po górach, ale kiedy zostali rodzicami utknęli w domu. Rodzice często boją się iść z dzieckiem w góry, nie wiedzą jak się do tego przygotować. Mają wątpliwości jak dziecko zniesie takie wędrówki.
Rodzice, geografowie i zapaleni miłośnicy Tatr Anna i Marcin Szymczakowie wyszli naprzeciw tym lękom i niepewnościom pisząc przewodnik „Tatry z dzieckiem”. Wędrując po polskich i słowackich Tatrach przetestowali wraz z córką liczne trasy i miejsca, które teraz polecają w swojej książce.
Przewodnik rozpoczyna rozbudowany wstęp, którego nie powinniście opuścić. Znajdziecie tutaj wiele informacji praktycznych od tego jak się ubrać, jaki sprzęt turystyczny wziąć ze sobą po zachowanie w sytuacjach trudnych w górach. Oczywiście główny nacisk kładą na to jak wędrować z dzieckiem po takich górach jak Tatry i są to ważne uwagi, sama o wielu rzeczach bym nie pomyślała. Są tu również informacje co robić z dzieckiem, gdy pada deszcz oraz informator z najważniejszymi telefonami.
Autorzy rozwiewają wątpliwości – po górach można, a nawet trzeba chodzić z dziećmi od małego. Uczyć je miłości do przyrody, pogłębiać więź z rodziną, budować wiarę we własne siły. Co więcej okazuje się, że Tatry oferują nam całe bogactwo różnorodnych tras od najprostszych – na wózki i małe nóżki – po trudne i wymagające, ale ciekawe i pełne wrażeń.
Jak korzystać z przewodnika:
Trasy są podzielone na Tatry Polskie i Słowackie. Na początku każdego działu znajdziecie łatwe i krótkie spacery po górach, które nadają się dla rodziców z małymi dziećmi. Potem stopień trudności wzrasta.
Na początku każdej trasy jest mapka, informacja o stopniu trudności, czasie trwania, dojeździe, czy ewentualnych schroniskach. Opisy tras są szczegółowe i zawierają wiele potrzebnych informacji dla rodziców. Dodatkowo koło opisów tras znajdziecie ciekawostki o przyrodzie czy historii regionu oraz „wspomnienia mamy”, czyli krótkie relacje z wycieczek samych autorów. Są też, bardzo cenne podczas wędrówki, pomysły na zabawy, którymi możemy zająć dziecko.
Książka jest wydana w zeszytowym formacie, nie za duża – w sam raz do plecaka. W wewnętrznej stronie okładki znajdziecie mapę, na której zaznaczone są wszystkie miejsca opisane w przewodniku, co pozwala się szybko orientować w zawartości książki. Bardzo ładne zdjęcia i zabawne ilustracje o spójnej grafice są bez wątpienia mocną stroną tego przewodnika.
Jeżeli wybieracie się w Tatry z dzieckiem jest to pozycja obowiązkowa w Waszym plecaku, w Naszym na pewno będzie.
Rodzice, geografowie i zapaleni miłośnicy Tatr Anna i Marcin Szymczakowie wyszli naprzeciw tym lękom i niepewnościom pisząc przewodnik „Tatry z dzieckiem”. Wędrując po polskich i słowackich Tatrach przetestowali wraz z córką liczne trasy i miejsca, które teraz polecają w swojej książce.
Przewodnik rozpoczyna rozbudowany wstęp, którego nie powinniście opuścić. Znajdziecie tutaj wiele informacji praktycznych od tego jak się ubrać, jaki sprzęt turystyczny wziąć ze sobą po zachowanie w sytuacjach trudnych w górach. Oczywiście główny nacisk kładą na to jak wędrować z dzieckiem po takich górach jak Tatry i są to ważne uwagi, sama o wielu rzeczach bym nie pomyślała. Są tu również informacje co robić z dzieckiem, gdy pada deszcz oraz informator z najważniejszymi telefonami.
Autorzy rozwiewają wątpliwości – po górach można, a nawet trzeba chodzić z dziećmi od małego. Uczyć je miłości do przyrody, pogłębiać więź z rodziną, budować wiarę we własne siły. Co więcej okazuje się, że Tatry oferują nam całe bogactwo różnorodnych tras od najprostszych – na wózki i małe nóżki – po trudne i wymagające, ale ciekawe i pełne wrażeń.
Jak korzystać z przewodnika:
Trasy są podzielone na Tatry Polskie i Słowackie. Na początku każdego działu znajdziecie łatwe i krótkie spacery po górach, które nadają się dla rodziców z małymi dziećmi. Potem stopień trudności wzrasta.
Na początku każdej trasy jest mapka, informacja o stopniu trudności, czasie trwania, dojeździe, czy ewentualnych schroniskach. Opisy tras są szczegółowe i zawierają wiele potrzebnych informacji dla rodziców. Dodatkowo koło opisów tras znajdziecie ciekawostki o przyrodzie czy historii regionu oraz „wspomnienia mamy”, czyli krótkie relacje z wycieczek samych autorów. Są też, bardzo cenne podczas wędrówki, pomysły na zabawy, którymi możemy zająć dziecko.
Książka jest wydana w zeszytowym formacie, nie za duża – w sam raz do plecaka. W wewnętrznej stronie okładki znajdziecie mapę, na której zaznaczone są wszystkie miejsca opisane w przewodniku, co pozwala się szybko orientować w zawartości książki. Bardzo ładne zdjęcia i zabawne ilustracje o spójnej grafice są bez wątpienia mocną stroną tego przewodnika.
Jeżeli wybieracie się w Tatry z dzieckiem jest to pozycja obowiązkowa w Waszym plecaku, w Naszym na pewno będzie.
podrozezmamaitata.wordpress.com 2014-07-09
Henryka Sytnera Wakacje na Dwóch Kółkach
O tym dlaczego warto sięgać po pozycje "nie dla mnie": "Henryka Sytnera Wakacje na dwóch kółkach"
Początkowo nie byłam w stanie zrozumieć idei przyświecającej powstaniu książki, a do niej samej zabierałam się jak pies do jeża. Z jednej strony jest to kwestia niewiedzy. Z innej – oczekiwań czy też ich braku. Podczas przewracania kartek szybko zmieniłam o tej pozycji zdanie. Sądzę nawet, że podobnych tytułów powinno powstawać więcej.
Niezwykle trudno w jednym słowie przedstawić, o czym dokładnie pisze autor książki Henryka Sytnera Wakacje na dwóch kółkach. Można pomyśleć, że tytuł mówi wszystko. Byłoby to jednak zbyt wielkim uogólnieniem. Z całą pewnością jest to przebieżka przez kolejne lata konkursu – dziecka pana Henryka. Swoista kronika ukazująca niemal 45 lat. Wiele w tym czasie się zmieniło: zarówno w sensie politycznym jak i w podejściu laureatów do wygranej. Ale za to zaparcie twórcy radiowego dorocznego rajdu powinno być drogowskazem dla wielu.
Książka wydawnictwa Bezdroża nie zamyka się w jednym gatunku. Czytelnik znajdzie w niej nutę biograficzną, elementy literatury podróżniczej, a także tzw. pisanie o tworzeniu, czyli fragmenty mówiące o tym, jak Robert Maciąg zabierał się do szukania informacji o kolejnych laureatach. Ale jest to także – a może przede wszystkim – świetne porównanie dwóch różnych światów. Może nie jest to publicystyka pierwszej klasy, ale jest za to napisana w sposób przystępny i przez to rewelacyjnie oddający ducha lat 80., 90., czy nam współczesnych. Autor porównuje i tym samym świetnie uświadamia, że pośród tak wielu zmian zachodzących w otoczeniu, niektóre sprawy mogą funkcjonować tak samo.
Robert Maciąg na pewno jest znany fanom literatury podróżniczej. Zapalony fan dwóch kółek. Rowerem przejechał Kambodżę, Indie, Chiny i wiele więcej. Któż jak nie on mógłby postarać się przedstawić historię Trójkowego konkursu?
Henryk Sytner to dla odmiany zupełnie inna broszka. Współczesna młodzież ma prawo go nie znać. A tymczasem dla wielu stał się bohaterem: przeniósł niemal fantastyczny (wówczas) pomysł wyjazdu zagranicę do rzeczywistości. Pokazał, że Polak potrafi. W ten sposób w roku 1970 wraz z nim wyjechała pierwsza grupa. Do egzotycznego NRD. Młodzi ludzie pokonywali kolejne rowerowe kilometry pomimo przeszkód w postaci przepustek, pozwoleń, kontroli drogowych i godziny milicyjnej. Spanie na dziko w namiocie było wykroczeniem. Podróż do innego województwa bez przepustki byłą niemożliwa, chyba że ktoś wybrał leśną drogę, ale złapany bez przepustki popełniał kolejne wykroczenie. Nikomu nie było łatwo. Niektórzy bali się tak bardzo, że nie wychodzili z domu, jeżeli nie musieli. Co innego dzieciaki na wsi. Dla nich cała ta sytuacja z wojskiem i milicją była czymś, co oglądało się w telewizji. Przecież u nich nie stał czołg i nie pilnował porządku. To działo się w miastach. [1]
Nie był to konkurs z rodzaju tych banalnych. Nie wystarczyło wysłać SMSa. Trzeba było mocno się postarać. Henryk szukał młodzieży z niewielkich miasteczek, bez doświadczenia i z wielkimi ambicjami. To właśnie dla nich był ten konkurs, a ludzie z PTTK byli przy nich zawodowcami. [2] Mieli oni za zadanie przygotować kronikę z wyprawy rowerowej. Wygrywały te najlepsze. Niekoniecznie pod względem treści – czasami wystarczył bardzo dobry pomysł, pozwalający wyróżnić się w tłumie.
Do Trójki trzeba było być wychowanym i mieć do niej serce. O ile na początku lat 90. była motywatorem, a zagraniczny wyjazd wisienką na konkursowym torcie, o tyle pod koniec tej dekady wszystko zaczęło się gwałtownie zmieniać. [3] Przyznam się bez bicia, dla mnie książka była w pewnym stopniu taką samą egzotyką, jak wyjazd poza Polskę dla pierwszych laureatów. W moim domu nigdy Trójki się nie słuchało. Choć mam prawo pamiętać czasy PRLu. Henryk Sytner do niedawna był dla mnie znakiem zapytania. Potraktujcie to jako dowód na to, że książka może okazać się bardzo interesująca dla osób, które nie urodziły się w tamtych latach. Publikacja tym samym okaże się ilustracją czasów młodości naszych rodziców. Obrazkiem o zupełnie innym wydźwięku. Dla kogoś, kto dziś ma nie więcej niż 30 lat, ich reakcja (…) może się wydawać naiwna i nawet śmieszna, ale tacy właśnie byliśmy. Zauroczeni kolorami i wszystkim, co zachodnie. Sami znaliśmy ten świat ze sklepów Pewex i z paczek od rodziny mieszkającej na Zachodzie. [4] Cudownie było wejść w ten świat trudów podróży i doświadczania prawie niemożliwego. Początkowe poznawania państw bloku socjalistycznego, by później wytyczać kolejne granice.
Pomiędzy wspomnienia, anegdoty czy wypowiedzi kolejnych pokoleń wpleciono wiele ilustracji. Znajdzie się tutaj miejsce na pocztówki, telegramy, archiwalne zdjęcia z kolejnych wypraw. Fragmenty pamiętnika czy zdjęcia z sesji dla sponsorów. Opisy kolejnych przeżyć, chwil lepszych i gorszych. (…) napoje marki Schweppes. Smak Zachodu. W dodatku za darmo. Dla dzieciaków to był Pewex w przestworzach. Nawet oliwki podawane do kolacji, choć nikomu nie smakowały, były wyśmienite. [5]
Dla starszego czytelnika książka będzie nostalgicznym (mniej lub bardziej) powrotem w lata młodości. Gdy granice były zamknięte, wyjazd z Henrykiem był szczytem marzeń. Każdy, kto wyjeżdżał pierwszy raz, był szalenie wdzięczny. Każdy czuł się wyróżniony, a cała ta wdzięczność spływała na Henryka jako na tego, który fizycznie zabierał młodzież za granicę. Tymczasem dla młodzieży lat 90. wszystko zdążyło się już zmienić. Sklepy były pełne kolorów, a Europa stała się całkiem bliska. [6] Dla tych nieco młodszych miłym wspomnieniem. W czasach, gdy każde zdjęcie było na wagę złota, bo w każdej chwili mogła się skończyć klisza, a na nową nie było pomiędzy, Włochy były dla nich tak cudowne, że robili rolkę za rolką. [7] Dla najmłodszych być może pozostanie motywacją. Do przemierzania świata na rowerze, do słuchania Trójki, do udziału w konkursie. Wreszcie: pretekstem do rozmowy o czasach nieznanych, których nie mają prawa pamiętać. Polecam ją wszystkim grupom wiekowym, bo każdy jest w stanie odnaleźć w niej coś dla siebie.
Początkowo nie byłam w stanie zrozumieć idei przyświecającej powstaniu książki, a do niej samej zabierałam się jak pies do jeża. Z jednej strony jest to kwestia niewiedzy. Z innej – oczekiwań czy też ich braku. Podczas przewracania kartek szybko zmieniłam o tej pozycji zdanie. Sądzę nawet, że podobnych tytułów powinno powstawać więcej.
Niezwykle trudno w jednym słowie przedstawić, o czym dokładnie pisze autor książki Henryka Sytnera Wakacje na dwóch kółkach. Można pomyśleć, że tytuł mówi wszystko. Byłoby to jednak zbyt wielkim uogólnieniem. Z całą pewnością jest to przebieżka przez kolejne lata konkursu – dziecka pana Henryka. Swoista kronika ukazująca niemal 45 lat. Wiele w tym czasie się zmieniło: zarówno w sensie politycznym jak i w podejściu laureatów do wygranej. Ale za to zaparcie twórcy radiowego dorocznego rajdu powinno być drogowskazem dla wielu.
Książka wydawnictwa Bezdroża nie zamyka się w jednym gatunku. Czytelnik znajdzie w niej nutę biograficzną, elementy literatury podróżniczej, a także tzw. pisanie o tworzeniu, czyli fragmenty mówiące o tym, jak Robert Maciąg zabierał się do szukania informacji o kolejnych laureatach. Ale jest to także – a może przede wszystkim – świetne porównanie dwóch różnych światów. Może nie jest to publicystyka pierwszej klasy, ale jest za to napisana w sposób przystępny i przez to rewelacyjnie oddający ducha lat 80., 90., czy nam współczesnych. Autor porównuje i tym samym świetnie uświadamia, że pośród tak wielu zmian zachodzących w otoczeniu, niektóre sprawy mogą funkcjonować tak samo.
Robert Maciąg na pewno jest znany fanom literatury podróżniczej. Zapalony fan dwóch kółek. Rowerem przejechał Kambodżę, Indie, Chiny i wiele więcej. Któż jak nie on mógłby postarać się przedstawić historię Trójkowego konkursu?
Henryk Sytner to dla odmiany zupełnie inna broszka. Współczesna młodzież ma prawo go nie znać. A tymczasem dla wielu stał się bohaterem: przeniósł niemal fantastyczny (wówczas) pomysł wyjazdu zagranicę do rzeczywistości. Pokazał, że Polak potrafi. W ten sposób w roku 1970 wraz z nim wyjechała pierwsza grupa. Do egzotycznego NRD. Młodzi ludzie pokonywali kolejne rowerowe kilometry pomimo przeszkód w postaci przepustek, pozwoleń, kontroli drogowych i godziny milicyjnej. Spanie na dziko w namiocie było wykroczeniem. Podróż do innego województwa bez przepustki byłą niemożliwa, chyba że ktoś wybrał leśną drogę, ale złapany bez przepustki popełniał kolejne wykroczenie. Nikomu nie było łatwo. Niektórzy bali się tak bardzo, że nie wychodzili z domu, jeżeli nie musieli. Co innego dzieciaki na wsi. Dla nich cała ta sytuacja z wojskiem i milicją była czymś, co oglądało się w telewizji. Przecież u nich nie stał czołg i nie pilnował porządku. To działo się w miastach. [1]
Nie był to konkurs z rodzaju tych banalnych. Nie wystarczyło wysłać SMSa. Trzeba było mocno się postarać. Henryk szukał młodzieży z niewielkich miasteczek, bez doświadczenia i z wielkimi ambicjami. To właśnie dla nich był ten konkurs, a ludzie z PTTK byli przy nich zawodowcami. [2] Mieli oni za zadanie przygotować kronikę z wyprawy rowerowej. Wygrywały te najlepsze. Niekoniecznie pod względem treści – czasami wystarczył bardzo dobry pomysł, pozwalający wyróżnić się w tłumie.
Do Trójki trzeba było być wychowanym i mieć do niej serce. O ile na początku lat 90. była motywatorem, a zagraniczny wyjazd wisienką na konkursowym torcie, o tyle pod koniec tej dekady wszystko zaczęło się gwałtownie zmieniać. [3] Przyznam się bez bicia, dla mnie książka była w pewnym stopniu taką samą egzotyką, jak wyjazd poza Polskę dla pierwszych laureatów. W moim domu nigdy Trójki się nie słuchało. Choć mam prawo pamiętać czasy PRLu. Henryk Sytner do niedawna był dla mnie znakiem zapytania. Potraktujcie to jako dowód na to, że książka może okazać się bardzo interesująca dla osób, które nie urodziły się w tamtych latach. Publikacja tym samym okaże się ilustracją czasów młodości naszych rodziców. Obrazkiem o zupełnie innym wydźwięku. Dla kogoś, kto dziś ma nie więcej niż 30 lat, ich reakcja (…) może się wydawać naiwna i nawet śmieszna, ale tacy właśnie byliśmy. Zauroczeni kolorami i wszystkim, co zachodnie. Sami znaliśmy ten świat ze sklepów Pewex i z paczek od rodziny mieszkającej na Zachodzie. [4] Cudownie było wejść w ten świat trudów podróży i doświadczania prawie niemożliwego. Początkowe poznawania państw bloku socjalistycznego, by później wytyczać kolejne granice.
Pomiędzy wspomnienia, anegdoty czy wypowiedzi kolejnych pokoleń wpleciono wiele ilustracji. Znajdzie się tutaj miejsce na pocztówki, telegramy, archiwalne zdjęcia z kolejnych wypraw. Fragmenty pamiętnika czy zdjęcia z sesji dla sponsorów. Opisy kolejnych przeżyć, chwil lepszych i gorszych. (…) napoje marki Schweppes. Smak Zachodu. W dodatku za darmo. Dla dzieciaków to był Pewex w przestworzach. Nawet oliwki podawane do kolacji, choć nikomu nie smakowały, były wyśmienite. [5]
Dla starszego czytelnika książka będzie nostalgicznym (mniej lub bardziej) powrotem w lata młodości. Gdy granice były zamknięte, wyjazd z Henrykiem był szczytem marzeń. Każdy, kto wyjeżdżał pierwszy raz, był szalenie wdzięczny. Każdy czuł się wyróżniony, a cała ta wdzięczność spływała na Henryka jako na tego, który fizycznie zabierał młodzież za granicę. Tymczasem dla młodzieży lat 90. wszystko zdążyło się już zmienić. Sklepy były pełne kolorów, a Europa stała się całkiem bliska. [6] Dla tych nieco młodszych miłym wspomnieniem. W czasach, gdy każde zdjęcie było na wagę złota, bo w każdej chwili mogła się skończyć klisza, a na nową nie było pomiędzy, Włochy były dla nich tak cudowne, że robili rolkę za rolką. [7] Dla najmłodszych być może pozostanie motywacją. Do przemierzania świata na rowerze, do słuchania Trójki, do udziału w konkursie. Wreszcie: pretekstem do rozmowy o czasach nieznanych, których nie mają prawa pamiętać. Polecam ją wszystkim grupom wiekowym, bo każdy jest w stanie odnaleźć w niej coś dla siebie.
swiatwslowachiobrazach.blogspot.com Joanna Kulik, 2014-07-29
Henryka Sytnera Wakacje na Dwóch Kółkach
Co łączy „Tysiąc szklanek herbaty. Spotkania na Jedwabnym szlaku” i „Henryka Sytnera Wakacje na dwóch kółkach”? Obie są autorstwa Roberta „Robba” Maciąga. Z pierwszą z nich odbyłam fascynującą książkowo- rowerową podróż historycznym Jedwabnym Szlakiem, z drugą – sentymentalną podróż w czas mojego dzieciństwa i dorastania, w czas, gdy ulice miast, miasteczek i wsie pustoszały, a kto żyw zasiadał przed radiowym odbiornikiem, by w napięciu śledzić zmagania kolarzy w Wyścigu Pokoju. Polska w tamtych czasach była kolarską potęgą, toteż na fali niewiarygodnej popularności i sukcesów Szurkowskiego, Szozdy i innych – jak pisze „Robb” Maciąg – „niemal każdy na rowerze jeździł lub o rowerze marzył.”
Na tej samej fali popularności JEDEN człowiek wymyślił i realizuje nieprzerwanie od 44 lat największy masowy konkurs w historii Polski, w którym wzięły już udział tysiące uczestników (np. w 1975 r.- 10.000, a rok wcześniej – 9.000 uczestników!). Konkurs zresztą „dorobił” się 530 laureatów.
Wakacje na dwóch kółkach- bo tak brzmi jego nazwa – tym razem adresowany był nie do zawodowców, lecz amatorów – młodych ludzi z maleńkich miasteczek i wsi, bez doświadczenia, jak pisze Maciąg, za to z wielkimi ambicjami.
Wakacje na dwóch kółkach od dawna już warte były tego, by sięgnąć do coraz odleglejszych jego początków i ocalić je od przemijania, by odszukać choć część z przeszło półtysięcznej „armii” zwycięzców, z których najstarsi dobiegają dziś...sześćdziesiątki! I by wreszcie przedstawić Bohatera Nr 1 – HENRYKA SYTNERA, który od 1962 roku nieprzerwanie pracuje w Polskim Radiu popularyzując zdrowy tryb życia i Wakacje na dwóch kółkach.
Zadania tego podjął się Robert „Robb” Maciąg - podróżnik i zapalony rowerzysta, który poznaje świat z siodełka. Czytając jego obecną książkę odnoszę wrażenie, że nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, na co się porywa i z czym przyjdzie mu się mierzyć. Tym większa więc wdzięczność, że 12- miesięczna praca przyniosła tak obfity i dojrzały plon. Maciąg przekopuje się przez sterty prasy ( brawo biblioteki, które ocaliły stare roczniki gazet i czasopism!), czyta niemal od deski do deski, by spośród mnogości informacji wyłowić te, które go interesują. Szuka na Naszej Klasie i innych forach internetowych zwycięzców i tak oto w wyniku mozolnej - jak sam pisze – detektywistycznej pracy – powstaje w końcu katalog miejsc, zdarzeń i laureatów.
Kontakt zwłaszcza z tymi najdawniejszymi jest dla Autora nagrodą za włożony trud, okazuje się bowiem, że laureaci sprzed 20 i 30 lat pamiętają więcej niż ci najmłodsi! Reportaże z kolejnych wyjazdów utrwalone na wciąż przechowywanych szpulowych taśmach magnetofonowych, fotografie, „wiecznie żywe wspomnienia” w postaci dyplomów, koszulki, spodenki, które przetrwały w szafach i szufladach od lat osiemdziesiątych! Maciąg pisze: „Bez laureatów, ich pamięci i ogromnej radości z powstawania książki nigdy niczego bym nie napisał”.
Autor nie tylko śledzi dalsze losy laureatów Wakacji na dwóch kółkach, lecz sprawdza też, jak tamta nagroda odmieniła ich życie.
Popedałowałam wraz z laureatami w czasy pierwszych konkursów i wyjazdów, w…miniony wiek, w lata mej młodości!:) Młody Czytelniku, czy potrafisz sobie wyobrazić, że w tamtych czasach nie było sms-ów ani meili, ale były pocztówki! Nikt nie miał w szufladzie paszportu, a i o Europie bez granic nikt nawet nie marzył, toteż Bułgaria, gdzie pierwsi laureaci Wakacji na dwóch kółkach jechali w nagrodę, była dla nich „tak egzotyczna jak dziś Tajlandia. Była dalekim krajem nieznanym”. ( wszystkie cytaty – z książki).
Pierwszy lot samolotem, pierwszy wyjazd za granicę, zdjęcia pstrykane NIE w ilościach hurtowych, skoro rolka filmu zawierała raptem..36 klatek! Z rozrzewnieniem czytam, jak jeden z uczestników przywiózł z wyprawy do Bułgarii…arbuz, by obdzielić tym nieznanym wówczas owocem całą klasę!
Maciąg pisze: „Bez Henryka Wakacje na dwóch kółkach nigdy by nie zaistniały, ale bez laureatów Henryk nie miałby z kim jeździć”, a ja po lekturze książki dodałabym jeszcze TRZECIEGO jej bohatera. To rodzice młodych uczestników konkursowych zmagań, którzy swym pociechom zaszczepili miłość do radiowej Trójki. Wielu uczestników i laureatów konkursu pochodzi z domów, gdzie „słuchanie Trójki było czymś naturalnym i już od małego słuchało się relacji Henryka Sytnera z kolejnych wyjazdów.” Nie dziwi więc, gdy czytamy, że jednym ze zwycięzców w 2006 roku został chłopak, którego tata wygrał 26 lat wcześniej! Inną laureatką została dziewczyna (2006 r.), której mama znalazła się w zwycięskiej trzynastce 22 lata przed nią ( rok 1980). Dwa lata po mamie w nagrodę z Henrykiem pojechali: kuzyn i kuzynka i tylko tacie się nie poszczęściło, bo choć startował, jego praca nie znalazła się w gronie nagrodzonych. Maciąg pisze: „Połowa laureatów to jedna wielka rodzina – dosłownie lub na poziomie koleżeńsko – przyjacielskim”, a dowodem tych słów – wcale nierzadkie małżeństwa byłych laureatów, których potomkowie – jak już napisałam – także startowali w konkursie i też zostawali jego laureatami.
Robert „Robb” Maciąg sumuje rok swej pracy słowami, że pisanie tej książki było fajną zabawą. Dla mnie – jej czytanie też. : )Dziękuję Autorowi za mrówczą pracę, dzięki której powstała książka ocalająca od zapomnienia Ważny Czas, Ważne Zdarzenia, a przede wszystkim - WAŻNEGO CZŁOWIEKA, któremu życzę, by spełniło się Jego kolejne marzenie o japońskich tym razem Wakacjach na dwóch kółkach i wieszczę, że do nieba Henryk Sytner pójdzie nie pieszo, lecz wjedzie z wigorem Mu właściwym na ukochanych dwóch kółkach!: )
Kończę, bo za chwilę 15.05 – pora zatem włączyć program III PR i wysłuchać codziennej audycji pana Henryka.
Na tej samej fali popularności JEDEN człowiek wymyślił i realizuje nieprzerwanie od 44 lat największy masowy konkurs w historii Polski, w którym wzięły już udział tysiące uczestników (np. w 1975 r.- 10.000, a rok wcześniej – 9.000 uczestników!). Konkurs zresztą „dorobił” się 530 laureatów.
Wakacje na dwóch kółkach- bo tak brzmi jego nazwa – tym razem adresowany był nie do zawodowców, lecz amatorów – młodych ludzi z maleńkich miasteczek i wsi, bez doświadczenia, jak pisze Maciąg, za to z wielkimi ambicjami.
Wakacje na dwóch kółkach od dawna już warte były tego, by sięgnąć do coraz odleglejszych jego początków i ocalić je od przemijania, by odszukać choć część z przeszło półtysięcznej „armii” zwycięzców, z których najstarsi dobiegają dziś...sześćdziesiątki! I by wreszcie przedstawić Bohatera Nr 1 – HENRYKA SYTNERA, który od 1962 roku nieprzerwanie pracuje w Polskim Radiu popularyzując zdrowy tryb życia i Wakacje na dwóch kółkach.
Zadania tego podjął się Robert „Robb” Maciąg - podróżnik i zapalony rowerzysta, który poznaje świat z siodełka. Czytając jego obecną książkę odnoszę wrażenie, że nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, na co się porywa i z czym przyjdzie mu się mierzyć. Tym większa więc wdzięczność, że 12- miesięczna praca przyniosła tak obfity i dojrzały plon. Maciąg przekopuje się przez sterty prasy ( brawo biblioteki, które ocaliły stare roczniki gazet i czasopism!), czyta niemal od deski do deski, by spośród mnogości informacji wyłowić te, które go interesują. Szuka na Naszej Klasie i innych forach internetowych zwycięzców i tak oto w wyniku mozolnej - jak sam pisze – detektywistycznej pracy – powstaje w końcu katalog miejsc, zdarzeń i laureatów.
Kontakt zwłaszcza z tymi najdawniejszymi jest dla Autora nagrodą za włożony trud, okazuje się bowiem, że laureaci sprzed 20 i 30 lat pamiętają więcej niż ci najmłodsi! Reportaże z kolejnych wyjazdów utrwalone na wciąż przechowywanych szpulowych taśmach magnetofonowych, fotografie, „wiecznie żywe wspomnienia” w postaci dyplomów, koszulki, spodenki, które przetrwały w szafach i szufladach od lat osiemdziesiątych! Maciąg pisze: „Bez laureatów, ich pamięci i ogromnej radości z powstawania książki nigdy niczego bym nie napisał”.
Autor nie tylko śledzi dalsze losy laureatów Wakacji na dwóch kółkach, lecz sprawdza też, jak tamta nagroda odmieniła ich życie.
Popedałowałam wraz z laureatami w czasy pierwszych konkursów i wyjazdów, w…miniony wiek, w lata mej młodości!:) Młody Czytelniku, czy potrafisz sobie wyobrazić, że w tamtych czasach nie było sms-ów ani meili, ale były pocztówki! Nikt nie miał w szufladzie paszportu, a i o Europie bez granic nikt nawet nie marzył, toteż Bułgaria, gdzie pierwsi laureaci Wakacji na dwóch kółkach jechali w nagrodę, była dla nich „tak egzotyczna jak dziś Tajlandia. Była dalekim krajem nieznanym”. ( wszystkie cytaty – z książki).
Pierwszy lot samolotem, pierwszy wyjazd za granicę, zdjęcia pstrykane NIE w ilościach hurtowych, skoro rolka filmu zawierała raptem..36 klatek! Z rozrzewnieniem czytam, jak jeden z uczestników przywiózł z wyprawy do Bułgarii…arbuz, by obdzielić tym nieznanym wówczas owocem całą klasę!
Maciąg pisze: „Bez Henryka Wakacje na dwóch kółkach nigdy by nie zaistniały, ale bez laureatów Henryk nie miałby z kim jeździć”, a ja po lekturze książki dodałabym jeszcze TRZECIEGO jej bohatera. To rodzice młodych uczestników konkursowych zmagań, którzy swym pociechom zaszczepili miłość do radiowej Trójki. Wielu uczestników i laureatów konkursu pochodzi z domów, gdzie „słuchanie Trójki było czymś naturalnym i już od małego słuchało się relacji Henryka Sytnera z kolejnych wyjazdów.” Nie dziwi więc, gdy czytamy, że jednym ze zwycięzców w 2006 roku został chłopak, którego tata wygrał 26 lat wcześniej! Inną laureatką została dziewczyna (2006 r.), której mama znalazła się w zwycięskiej trzynastce 22 lata przed nią ( rok 1980). Dwa lata po mamie w nagrodę z Henrykiem pojechali: kuzyn i kuzynka i tylko tacie się nie poszczęściło, bo choć startował, jego praca nie znalazła się w gronie nagrodzonych. Maciąg pisze: „Połowa laureatów to jedna wielka rodzina – dosłownie lub na poziomie koleżeńsko – przyjacielskim”, a dowodem tych słów – wcale nierzadkie małżeństwa byłych laureatów, których potomkowie – jak już napisałam – także startowali w konkursie i też zostawali jego laureatami.
Robert „Robb” Maciąg sumuje rok swej pracy słowami, że pisanie tej książki było fajną zabawą. Dla mnie – jej czytanie też. : )Dziękuję Autorowi za mrówczą pracę, dzięki której powstała książka ocalająca od zapomnienia Ważny Czas, Ważne Zdarzenia, a przede wszystkim - WAŻNEGO CZŁOWIEKA, któremu życzę, by spełniło się Jego kolejne marzenie o japońskich tym razem Wakacjach na dwóch kółkach i wieszczę, że do nieba Henryk Sytner pójdzie nie pieszo, lecz wjedzie z wigorem Mu właściwym na ukochanych dwóch kółkach!: )
Kończę, bo za chwilę 15.05 – pora zatem włączyć program III PR i wysłuchać codziennej audycji pana Henryka.
http://mumagstravellers.blogspot.com/ majka em, 2014-06-29