Recenzje
Słowacja północna. Travelbook. Wydanie 1
Słowacja coraz chętniej odwiedzana i poznawana jest przez polskich turystów. Ułatwiają im to kolejne, wydawane po niej przewodniki odkrywające uroki tego, tak nam bliskiego kraju. Ukazał się właśnie kolejny, z popularnej serii travelbooków Bezdroży, „Słowacja północna". To ograniczenie obszaru, jaki on obejmuje, jest zresztą trochę umowne, gdyż w części północno-zachodniej sięga na południe aż poza Zwoleń, zaś w przypadku Spiszu obejmuje także Smolnik położony o mniej niż 30 km od południowej granicy kraju. Zgodnie z koncepcją tej serii przewodników, również w tym otwierają go informacje o największych atrakcjach Słowacji północnej.
W podziale na: Dzieła natury (Kanion Maninska tiesňava, Demianowska Jaskinia Wolności, Słowacki Raj i Wodospady Zimnej Wody); Miasta i miasteczka (Lewocza, Spiskie Podgrodzie, Kremnica i Bardiów); Cuda architektury drewnianej (Čičmany, Vikolinec, Skansen w Martinie, Kościoły partykularne); Zamki i zamczyska (Zamek w Trenczynie, Hrad Likava, Zamek Orawski, Zamek w Bojnicach) oraz Kąpieliska termalne (Rajeckie Cieplice, Bardejovské Kúpele, Beszeniowa, Orawice). Można oczywiście dyskutować nad tym wyborem, a zwłaszcza ograniczeniem liczby tych atrakcji w każdej grupie tylko do czterech, ale generalnie jest on trafny.
Część ściśle przewodnikową poprzedzają Informacje Praktyczne na temat wyboru czasu podróży i związanych z tym formalności, dojazdu i poruszania się na miejscu oraz Informator A-Z. Następnie zaś Informacje krajoznawcze obejmujące przyrodę oraz kalendarium historyczne od epoki brązu do 2009 roku – wprowadzenia na Słowacji waluty euro. A także informacje o społeczeństwie, kulturze i sztuce oraz kuchni. W części przewodnikowej omawiane tereny kraju podzielone zostały na pięć części: Słowacja północno-zachodnia, Orawa, Liptów, Spisz i Słowacja północno-wschodnia.
A w nich prezentowane są, z mapkami i planami większych miejscowości, miasta i miasteczka, doliny i pasma górskie, np. Wysokie Tatry i Pieniny. Z krótkimi informacjami ogólnymi oraz o tym, co warto tam, ewentualnie również w okolicy, zobaczyć. Na końcu omawiania każdej miejscowości znajdują się informacje praktyczne o noclegach, wyżywieniu itp. Wszystkie bardzo zwięzłe. W tekst przewodnika włamano 5 dużych, dwustronicowych informacji monotematycznych: Wędrówki po Małej Fatrze, Góry Choczańskie – przez wapienne doliny, Doliną Hornadu, Wędrówki po Pieninach, W Wysokie Tatry.
Ponadto 50 mniejszych informacji w ramkach z ikonkami sygnalizującymi czego one dotyczą. Trasy rowerowe (rowerzysta), ścieżki dydaktyczne (liść), szlaki piesze (wspinający się turysta) kolejki górskie (szczyt góry) itp. Są to informacje ważne, jak np. Słowacja w Internecie, Numery alarmowe, Dni wolne od pracy, Sezonowe zamknięcie szlaków w Tatrach, Ochrona przyrody i wiele innych. Jak i ciekawostkowe. M.in. Studnia Miłości, Szlachetne trunki z Trenczyna, Mit założycielski Rużomberka, Tatrzański Ikar, Bratrzykowie, Andy Warhol – król pop artu.
Na końcu przewodnika znajdują się: Kalendarium kulturalne z wykazem stałych dorocznych imprez w poszczególnych miejscowościach, od marca do grudnia, Minirozmówki polsko-słowackie oraz Indeks nazw. Mocną stroną tego przewodnika są też liczne, wielobarwne dobre zdjęcia oraz wspomniane plany i mapki. A także poręczny format, dobry papier i ładna szata graficzna. Sądzę, że powinien cieszyć się sporym zainteresowaniem. Ja w każdym razie, znając nienajgorzej tamte strony, z przyjemnością mogę go polecić.
W podziale na: Dzieła natury (Kanion Maninska tiesňava, Demianowska Jaskinia Wolności, Słowacki Raj i Wodospady Zimnej Wody); Miasta i miasteczka (Lewocza, Spiskie Podgrodzie, Kremnica i Bardiów); Cuda architektury drewnianej (Čičmany, Vikolinec, Skansen w Martinie, Kościoły partykularne); Zamki i zamczyska (Zamek w Trenczynie, Hrad Likava, Zamek Orawski, Zamek w Bojnicach) oraz Kąpieliska termalne (Rajeckie Cieplice, Bardejovské Kúpele, Beszeniowa, Orawice). Można oczywiście dyskutować nad tym wyborem, a zwłaszcza ograniczeniem liczby tych atrakcji w każdej grupie tylko do czterech, ale generalnie jest on trafny.
Część ściśle przewodnikową poprzedzają Informacje Praktyczne na temat wyboru czasu podróży i związanych z tym formalności, dojazdu i poruszania się na miejscu oraz Informator A-Z. Następnie zaś Informacje krajoznawcze obejmujące przyrodę oraz kalendarium historyczne od epoki brązu do 2009 roku – wprowadzenia na Słowacji waluty euro. A także informacje o społeczeństwie, kulturze i sztuce oraz kuchni. W części przewodnikowej omawiane tereny kraju podzielone zostały na pięć części: Słowacja północno-zachodnia, Orawa, Liptów, Spisz i Słowacja północno-wschodnia.
A w nich prezentowane są, z mapkami i planami większych miejscowości, miasta i miasteczka, doliny i pasma górskie, np. Wysokie Tatry i Pieniny. Z krótkimi informacjami ogólnymi oraz o tym, co warto tam, ewentualnie również w okolicy, zobaczyć. Na końcu omawiania każdej miejscowości znajdują się informacje praktyczne o noclegach, wyżywieniu itp. Wszystkie bardzo zwięzłe. W tekst przewodnika włamano 5 dużych, dwustronicowych informacji monotematycznych: Wędrówki po Małej Fatrze, Góry Choczańskie – przez wapienne doliny, Doliną Hornadu, Wędrówki po Pieninach, W Wysokie Tatry.
Ponadto 50 mniejszych informacji w ramkach z ikonkami sygnalizującymi czego one dotyczą. Trasy rowerowe (rowerzysta), ścieżki dydaktyczne (liść), szlaki piesze (wspinający się turysta) kolejki górskie (szczyt góry) itp. Są to informacje ważne, jak np. Słowacja w Internecie, Numery alarmowe, Dni wolne od pracy, Sezonowe zamknięcie szlaków w Tatrach, Ochrona przyrody i wiele innych. Jak i ciekawostkowe. M.in. Studnia Miłości, Szlachetne trunki z Trenczyna, Mit założycielski Rużomberka, Tatrzański Ikar, Bratrzykowie, Andy Warhol – król pop artu.
Na końcu przewodnika znajdują się: Kalendarium kulturalne z wykazem stałych dorocznych imprez w poszczególnych miejscowościach, od marca do grudnia, Minirozmówki polsko-słowackie oraz Indeks nazw. Mocną stroną tego przewodnika są też liczne, wielobarwne dobre zdjęcia oraz wspomniane plany i mapki. A także poręczny format, dobry papier i ładna szata graficzna. Sądzę, że powinien cieszyć się sporym zainteresowaniem. Ja w każdym razie, znając nienajgorzej tamte strony, z przyjemnością mogę go polecić.
kurier365.pl Cezary Rudziński
Nowy Jork. Przewodnik-celownik. Wydanie 1
Między Wschodnią i Hudsona
Dwie rzeki oblewają serce Nowego Jorku Manhattan. Większość ludzi tę część miasta, zresztą najmniejszą, uznaje za jego serce. Choć wyspa jest już legendarna, pozostaje jednym z pięciu okręgów tworzących Nowy Jork. Gdy w 1898 roku aglomerację skonsolidowano, mieszkało w niej niewiele więcej niż trzy miliony mieszkańców. Dziś to ponad osiem milionów, przy czym nie liczba nowojorczyków, ale duch miasta sprawił, że ludzie śnią, by zobaczyć niezasypia-jący nigdy Manhattan, a najodważniejsi marzą, by tu osiągnąć karierę.
Miasto od dziesiątków lat cieszy się sławą centrum świata: sztuki, finansów i polityki. Tą ostatnią - od 1945 roku, gdy nowojorski multimi-lioner Rockefeller podarował siedem hektarów tworzącej się Organizacji Narodów Zjednoczonych. Od 2001 roku miasto naznaczone zostało stygmatem terroryzmu, gdy islami-ści zburzyli wieże WTO i rozpoczęła się wojna globalna.
Nowy Jork to niezwykłe miasto do zwiedzania. Gęste od śladów geniuszy, miasto najbogatszych galerii, muzeów, kultowych teatrów, mitycznych niemal scen. Wspaniałej i różnorodnej architektury. Miasto, w którym mówi się 40 językami, jego ulice mają ponad 10 tysięcy kilometrów długości, a metro dzień w dzień wozi 4,5 miliona pasażerów. Ma 25 miejskich elektrowni, które produkują prąd, kupowany co roku przez nowojorczyków za 12 mld dolarów. O mieście można opowiadać bez końca, bo gdy skończą się w pamięci fakty, na wierzch wychodzą wspomnienia i emocje, które mogły zrodzić się tylko tam. Na wzgórzach Brooklynu, na ławeczce w Battery Park, w cieniu kolorowych zarośli Central Parku, lub przy rzeźbie Charging Bull - szarżującego byka uosabiającego ducha walki nowojorskich... maklerów. Najnowszy przewodnik „Bezdroży" niewątpliwie ułatwi wakacje między rzekami East i Hudsona. Autorki starannie wyselekcjonowały 133 propozycje turystyczne, których „dotknięcie" sprawi, że życie stanie się już na zawsze inne.
Dwie rzeki oblewają serce Nowego Jorku Manhattan. Większość ludzi tę część miasta, zresztą najmniejszą, uznaje za jego serce. Choć wyspa jest już legendarna, pozostaje jednym z pięciu okręgów tworzących Nowy Jork. Gdy w 1898 roku aglomerację skonsolidowano, mieszkało w niej niewiele więcej niż trzy miliony mieszkańców. Dziś to ponad osiem milionów, przy czym nie liczba nowojorczyków, ale duch miasta sprawił, że ludzie śnią, by zobaczyć niezasypia-jący nigdy Manhattan, a najodważniejsi marzą, by tu osiągnąć karierę.
Miasto od dziesiątków lat cieszy się sławą centrum świata: sztuki, finansów i polityki. Tą ostatnią - od 1945 roku, gdy nowojorski multimi-lioner Rockefeller podarował siedem hektarów tworzącej się Organizacji Narodów Zjednoczonych. Od 2001 roku miasto naznaczone zostało stygmatem terroryzmu, gdy islami-ści zburzyli wieże WTO i rozpoczęła się wojna globalna.
Nowy Jork to niezwykłe miasto do zwiedzania. Gęste od śladów geniuszy, miasto najbogatszych galerii, muzeów, kultowych teatrów, mitycznych niemal scen. Wspaniałej i różnorodnej architektury. Miasto, w którym mówi się 40 językami, jego ulice mają ponad 10 tysięcy kilometrów długości, a metro dzień w dzień wozi 4,5 miliona pasażerów. Ma 25 miejskich elektrowni, które produkują prąd, kupowany co roku przez nowojorczyków za 12 mld dolarów. O mieście można opowiadać bez końca, bo gdy skończą się w pamięci fakty, na wierzch wychodzą wspomnienia i emocje, które mogły zrodzić się tylko tam. Na wzgórzach Brooklynu, na ławeczce w Battery Park, w cieniu kolorowych zarośli Central Parku, lub przy rzeźbie Charging Bull - szarżującego byka uosabiającego ducha walki nowojorskich... maklerów. Najnowszy przewodnik „Bezdroży" niewątpliwie ułatwi wakacje między rzekami East i Hudsona. Autorki starannie wyselekcjonowały 133 propozycje turystyczne, których „dotknięcie" sprawi, że życie stanie się już na zawsze inne.
Tygodnik Angora Ł. AZIK, 29/2015
Driven. Namiętność silniejsza niż ból
Niesamowite, jak jednostkowy twór kultury masowej, może w pewnym momencie stać się początkiem trendu. Chwytliwy, atrakcyjnie przedstawiony motyw może spowodować, że na tej samej fali powstanie wiele innych podobnych lub inspirujących się pierwowzorem utworów. W bardzo krótkim czasie rynek zostanie nimi wręcz zalany i w tym natłoku trudno będzie znaleźć coś, co jest zwyczajnie fajne, przyjemne w odbiorze i nie idzie tą samą drogą, co reszta.
Nie wiem, czy to z tego powodu że czytelnicy są mało wymagający, albo tworzący pisarze tak o nich myślą, ale większość tego co ostatnio proponuje nam literatura romansowa dla dorosłych, opiera się głównie po pierwsze na dominacji seksualnej, a po drugie na zasadzie, że im bardziej wyuzdane sceny seksu, tym lepiej. Szybko dochodzi do pewnego odwrócenia wartości i to co do tej pory było przeciwieństwem związku opartego na miłości i zaufaniu, bo bazującego głównie na toksycznym kontrolowaniu drugiej osoby (głównie kobiety), staje się obiektem marzeń i pragnień bohaterek. Inaczej mówiąc, im bardziej zwichrowany bohater męski, im bardziej uległa i naiwna bohaterka kobieca, tym lepiej dla całej historii. Przyszło mi do głowy, że takie historie powinny się podobać głównie mężczyznom, bo co może być przyjemnego dla czytelniczek płci żeńskiej w poznawaniu historii o tym, jak bohaterka znosi kolejne upokorzenia, robi rzeczy, na które wcześniej by się nigdy nie zdobyła, i połykając gorzkie łzy, wybacza raz za razem. A wszystko niby dlatego, że kocha i świecie wierzy, że on przecież z gruntu rzeczy jest dobry, a traktuje ją jak najgorszą, bo musi i nie umie inaczej. Ten trend w romansowych historiach zapoczątkowała rzecz jasna trylogia o Szarym, a potem to, jak już wszyscy wiemy, potoczyło się lawinowo.
W centrum moich czytelniczych zainteresowań znajduje się głównie fantastyka, ale jak każda kobieta, zwłaszcza w urlopowy czas, lubię czasem przeczytać jakiś romans. Po pierwszy tom trylogii Driven sięgnęłam pod wpływem wielu pochwał, które pod adresem serii kierowała Wiola z bloga Subiektywnie o książkach. Pomyślałam, a co mi tam, zobaczę i oto jestem już po pierwszym tomie.
Spokojna i raczej uporządkowana życiowo Rylee ma pracę, którą lubi i dzięki której czuje się potrzebna, przyjaciół, na których wsparcie może liczyć i w zasadzie niczego więcej od życia nie oczekuje. Swoją miłość, jak się jej wydaje, już przeżyła i bezpowrotnie straciła, dlatego nie szuka ani chłopaka, ani nowych, przelotnych znajomości. Dlatego kiedy zupełnie nieoczekiwanie zatrzaskuje się w małej komórce i niemal umiera na atak klaustrofobii, nagły ratunek ze strony aroganckiego nieznajomego, który najpierw ją obraża, a potem namiętnie całuje, przewraca cały jej uporządkowany świat do góry nogami. Od tej pory już nic nie będzie takie jak dotąd.
W ten sposób zaczyna się płomienna, pełna pikanterii znajomość Rylee z Coltonem Donovanem. Ona jest tą dobrą, choć, gdy trzeba pyskatą i stanowczą, z oddaniem zajmuje się porzuconymi dziećmi, pełniąc w Domu rolę opiekunki i nauczycielki. On to typowy bad boy skrywający w duszy bolesne rany zadane mu w dzieciństwie. Jak sam o sobie mówi, niszczy ludzi, a zwłaszcza kobiety, w związki nie wierzy, a wyżywa się w sypialni lub na torze wyścigowym. Zauroczona Rylee angażuje się w znajomość z Donovanem, choć wie, że przyszłości to nie ma i z pewnością nie skończy się ślubem i domkiem z ogrodem. Przyciąganie jest jednak tak silne, że bohaterowie nie potrafią się sobie oprzeć.
Tym co mi się podobało w budowie fabuły, było po pierwsze to, że bohaterowie nie wzięli się znikąd. Zanim się poznali mieli inne życie, doświadczenia, często bolesne, które teraz odciskają na nich piętno.
Druga sprawa jest taka, że z chwilą, gdy się poznają i zaczynają spotykać, nie zamiera ich życie prywatne ani towarzyskie i tutaj mam na myśli głównie Rylee, bo to z jej perspektywy śledzimy bieg akcji. Bohaterka nadal chodzi do pracy, zajmuje się zagubionymi chłopcami, pielęgnuje przyjaźń z Haddie. Jej życie nie zatrzymało się, ani nie zogniskowało jedynie na Coltonie. Próby zachowania przez Rylee odrębności oraz własnych zasad są naprawdę godne podziwu.
Po trzecie relacja między dwojgiem bohaterów nie ogranicza się tylko do igraszek łóżkowo - sypialnianych. Po pierwszym spotkaniu bohaterowie nie pędzą od razu do sypialni, by tam oddawać się wymyślnym, bolesnym pieszczotom, a ich znajomość nie polega tylko na wzajemnym spotykaniu się i świntuszeniu do ucha. Są spotkania, wspólne wyjścia, spacery i, co ważne, rozmowy na różne tematy. Jest zabawnie, muzycznie, bo często teksty ulubionych piosenek bohaterów mówią wyraźniej niż słowa, pikantnie i romantycznie.
Zarówno Rylee i Colton mają swoje bagaże, jak to nazywają i właśnie te bagaże utrudniają im zawarcie normalnej i zdrowej relacji. Oczywiście od razu wiadomo, że w gorszej sytuacji znajduje się Colton i przeżycia z dzieciństwa uczyniły go takim człowiekiem, jakim jest teraz. Nie jest jednak maniakiem z przesadną potrzebą kontroli i inwigilacji, a raczej bananowym, złotym dzieckiem sławnych rodziców Hollywoodu, o czym sam szczerze mówi.
Rylee, jak już wspomniałam, decyduje się na romans, który nie będzie dla niej korzystny i bohaterka dobrze o tym wie, ale się łudzi, o czym też dobrze wie. Co z tego wyniknie? Czy zapłaci cenę, podobną innym blondwłosym chudzielcom, z którym publicznie pokazywał się Colton? A może...?
Na koniec dodam jeszcze, że książka nie jest gruba, co tego typu historiom wychodzi zdecydowanie na dobre. 700-stronicowe tomiszcza dobrze sprawdzają się tylko w przypadku sag rodzinnych lub romansów historycznych.
Trochę nie przypadło mi do gustu polskie tłumaczenie tytułu oraz opis wydawcy odnośnie Rylee. Czytając go, wzięłam Rylee za nie wiadomo jakiego wampa, a bohaterka zdecydowanie taka nie jest, ten opis jest więc nieco krzywdzący.
Tak, czy siak, pierwsza część Driven umiliła mi deszczowe popołudnie i chętnie dowiem się co dalej.
Nie wiem, czy to z tego powodu że czytelnicy są mało wymagający, albo tworzący pisarze tak o nich myślą, ale większość tego co ostatnio proponuje nam literatura romansowa dla dorosłych, opiera się głównie po pierwsze na dominacji seksualnej, a po drugie na zasadzie, że im bardziej wyuzdane sceny seksu, tym lepiej. Szybko dochodzi do pewnego odwrócenia wartości i to co do tej pory było przeciwieństwem związku opartego na miłości i zaufaniu, bo bazującego głównie na toksycznym kontrolowaniu drugiej osoby (głównie kobiety), staje się obiektem marzeń i pragnień bohaterek. Inaczej mówiąc, im bardziej zwichrowany bohater męski, im bardziej uległa i naiwna bohaterka kobieca, tym lepiej dla całej historii. Przyszło mi do głowy, że takie historie powinny się podobać głównie mężczyznom, bo co może być przyjemnego dla czytelniczek płci żeńskiej w poznawaniu historii o tym, jak bohaterka znosi kolejne upokorzenia, robi rzeczy, na które wcześniej by się nigdy nie zdobyła, i połykając gorzkie łzy, wybacza raz za razem. A wszystko niby dlatego, że kocha i świecie wierzy, że on przecież z gruntu rzeczy jest dobry, a traktuje ją jak najgorszą, bo musi i nie umie inaczej. Ten trend w romansowych historiach zapoczątkowała rzecz jasna trylogia o Szarym, a potem to, jak już wszyscy wiemy, potoczyło się lawinowo.
W centrum moich czytelniczych zainteresowań znajduje się głównie fantastyka, ale jak każda kobieta, zwłaszcza w urlopowy czas, lubię czasem przeczytać jakiś romans. Po pierwszy tom trylogii Driven sięgnęłam pod wpływem wielu pochwał, które pod adresem serii kierowała Wiola z bloga Subiektywnie o książkach. Pomyślałam, a co mi tam, zobaczę i oto jestem już po pierwszym tomie.
Spokojna i raczej uporządkowana życiowo Rylee ma pracę, którą lubi i dzięki której czuje się potrzebna, przyjaciół, na których wsparcie może liczyć i w zasadzie niczego więcej od życia nie oczekuje. Swoją miłość, jak się jej wydaje, już przeżyła i bezpowrotnie straciła, dlatego nie szuka ani chłopaka, ani nowych, przelotnych znajomości. Dlatego kiedy zupełnie nieoczekiwanie zatrzaskuje się w małej komórce i niemal umiera na atak klaustrofobii, nagły ratunek ze strony aroganckiego nieznajomego, który najpierw ją obraża, a potem namiętnie całuje, przewraca cały jej uporządkowany świat do góry nogami. Od tej pory już nic nie będzie takie jak dotąd.
W ten sposób zaczyna się płomienna, pełna pikanterii znajomość Rylee z Coltonem Donovanem. Ona jest tą dobrą, choć, gdy trzeba pyskatą i stanowczą, z oddaniem zajmuje się porzuconymi dziećmi, pełniąc w Domu rolę opiekunki i nauczycielki. On to typowy bad boy skrywający w duszy bolesne rany zadane mu w dzieciństwie. Jak sam o sobie mówi, niszczy ludzi, a zwłaszcza kobiety, w związki nie wierzy, a wyżywa się w sypialni lub na torze wyścigowym. Zauroczona Rylee angażuje się w znajomość z Donovanem, choć wie, że przyszłości to nie ma i z pewnością nie skończy się ślubem i domkiem z ogrodem. Przyciąganie jest jednak tak silne, że bohaterowie nie potrafią się sobie oprzeć.
Tym co mi się podobało w budowie fabuły, było po pierwsze to, że bohaterowie nie wzięli się znikąd. Zanim się poznali mieli inne życie, doświadczenia, często bolesne, które teraz odciskają na nich piętno.
Druga sprawa jest taka, że z chwilą, gdy się poznają i zaczynają spotykać, nie zamiera ich życie prywatne ani towarzyskie i tutaj mam na myśli głównie Rylee, bo to z jej perspektywy śledzimy bieg akcji. Bohaterka nadal chodzi do pracy, zajmuje się zagubionymi chłopcami, pielęgnuje przyjaźń z Haddie. Jej życie nie zatrzymało się, ani nie zogniskowało jedynie na Coltonie. Próby zachowania przez Rylee odrębności oraz własnych zasad są naprawdę godne podziwu.
Po trzecie relacja między dwojgiem bohaterów nie ogranicza się tylko do igraszek łóżkowo - sypialnianych. Po pierwszym spotkaniu bohaterowie nie pędzą od razu do sypialni, by tam oddawać się wymyślnym, bolesnym pieszczotom, a ich znajomość nie polega tylko na wzajemnym spotykaniu się i świntuszeniu do ucha. Są spotkania, wspólne wyjścia, spacery i, co ważne, rozmowy na różne tematy. Jest zabawnie, muzycznie, bo często teksty ulubionych piosenek bohaterów mówią wyraźniej niż słowa, pikantnie i romantycznie.
Zarówno Rylee i Colton mają swoje bagaże, jak to nazywają i właśnie te bagaże utrudniają im zawarcie normalnej i zdrowej relacji. Oczywiście od razu wiadomo, że w gorszej sytuacji znajduje się Colton i przeżycia z dzieciństwa uczyniły go takim człowiekiem, jakim jest teraz. Nie jest jednak maniakiem z przesadną potrzebą kontroli i inwigilacji, a raczej bananowym, złotym dzieckiem sławnych rodziców Hollywoodu, o czym sam szczerze mówi.
Rylee, jak już wspomniałam, decyduje się na romans, który nie będzie dla niej korzystny i bohaterka dobrze o tym wie, ale się łudzi, o czym też dobrze wie. Co z tego wyniknie? Czy zapłaci cenę, podobną innym blondwłosym chudzielcom, z którym publicznie pokazywał się Colton? A może...?
Na koniec dodam jeszcze, że książka nie jest gruba, co tego typu historiom wychodzi zdecydowanie na dobre. 700-stronicowe tomiszcza dobrze sprawdzają się tylko w przypadku sag rodzinnych lub romansów historycznych.
Trochę nie przypadło mi do gustu polskie tłumaczenie tytułu oraz opis wydawcy odnośnie Rylee. Czytając go, wzięłam Rylee za nie wiadomo jakiego wampa, a bohaterka zdecydowanie taka nie jest, ten opis jest więc nieco krzywdzący.
Tak, czy siak, pierwsza część Driven umiliła mi deszczowe popołudnie i chętnie dowiem się co dalej.
W Pępku Trójmiasta Edyta
Jesteś marką. Jak odnieść sukces i pozostać sobą
Marka to nie towar, logo czy nazwa. To zdecydowanie więcej. To obietnica jakości, idea łącząca ludzi o podobnym stylu życia lub identyfikujących się z określonymi wartościami oraz tworzenie tradycji opartej na zaufaniu i przywiązaniu. Przy wyborze towarów i usług kierujemy się często właśnie marką. Dlaczego?
Ekspertka w dziedzinie kreowania marki osobistej, Jesteś markąkomunikacji i zarządzania, Joanna Malinowska-Parzydło, wyjaśnia w swojej książce „Jesteś marką”, czym marka jest, a czym nie jest, jakie niesie z sobą korzyści i zobowiązania. Udowadnia też, że każdy z nas jest marką, tyle że nie produktową, a osobową. Definiuje markę osobistą jako kombinację wrażeń, wywołanych przez nas w odbiorcy, odczuć, skojarzeń, emocji, opinii o nas w oparciu o naszą reputację, wiarygodność, zaufanie do nas, spójność deklarowanych przez nas wartości z naszymi działaniami. Krótko mówiąc – nasza marka osobista to całokształt postrzegania nas przez innych, zarówno w życiu zawodowym, jak i osobistym. Jeśli wypracowaliśmy silną markę, będziemy postrzegani przez innych jako osoby, z którymi warto wchodzić w relacje, które warto zatrudniać lub dla których chce się pracować, które są dobrymi partnerami życiowymi, wnoszą coś unikalnego w życie innych ludzi, w otoczenie i miejsce pracy. Aby jednak mieć tak cenioną wśród innych markę, trzeba być sobą i siebie samego poznać. Odkryć i dopracować swoje mocne strony, ujednolicić przekaz, dotrzymywać obietnic, postawić sobie cele i co równie ważne – nauczyć się komunikować innym, kim jesteśmy i czego mogą od nas oczekiwać. Cały ten proces autorka rozłożyła na etapy, przez które przeprowadza nas w swojej książce, pomagając w postawieniu diagnozy (samouświadomienie, rozpoznanie sytuacji) i opracowaniu strategii.
Joanna Malinowska-Parzydło to między innymi trenerka biznesu i doradca w kwestii zarządzania kapitałem intelektualnym przedsiębiorstw, osoba z bogatym doświadczeniem, założycielka Personal Brand Institute, w którym realizuje swój autorski proces budowania marki osobistej BrandYourName© oraz Polskiego Stowarzyszenia Mentoringu, blogerka, mama, żona, wykładowca akademicki, niegdyś dyrektor personalny w TVN S.A. i można wymieniać dalej, ponieważ jest osobą niezwykle aktywną zawodowo. Dzięki ściśle sprecyzowanym celom i świetnej samoorganizacji, potrafi pogodzić karierę z życiem osobistym, mającym dla niej ogromną wartość. Bardzo chętnie dzieli się swoją wiedzą, doświadczeniem i sposobami, dzięki którym jest osiągalne to, co dla wielu wydaje się niemożliwe – spełnienie w pracy i życiu osobistym, jedno i drugie na wysoce satysfakcjonującym poziomie. Jak to zrobić, możemy dowiedzieć się z książki „Jesteś marką”, w której znajdziemy także adresy stron WWW oraz bezpośredni kontakt mailowy. Sama siebie nazywa koneserką życia i głęboko wierzy w to, że jego jakość w dużej mierze zależy od naszych wyborów.
Nakładem Wydawnictwa Helion ukazała książka Joanny Malinowskiej-Parzydło „Jesteś marką. Jak odnieść sukces i pozostać sobą”, która jest świetnym i wyczerpującym poradnikiem, inicjującym proces budowania marki osobistej. Twarda oprawa, bardzo przydatna zakładka z tasiemki, szeroka interlinia ułatwiająca czytanie, rozdziały zakończone podsumowaniem, pozwalającym na utrwalenie i uporządkowanie przeczytanej treści. Ambasadorką książki została Martyna Wojciechowska.
To wręcz podręcznik, tyle że napisany przyjaznym językiem i wzbogacony osobistym doświadczeniem oraz życzliwymi radami autorki. Warto tę książkę nie tyle przeczytać, co przeanalizować.
Ekspertka w dziedzinie kreowania marki osobistej, Jesteś markąkomunikacji i zarządzania, Joanna Malinowska-Parzydło, wyjaśnia w swojej książce „Jesteś marką”, czym marka jest, a czym nie jest, jakie niesie z sobą korzyści i zobowiązania. Udowadnia też, że każdy z nas jest marką, tyle że nie produktową, a osobową. Definiuje markę osobistą jako kombinację wrażeń, wywołanych przez nas w odbiorcy, odczuć, skojarzeń, emocji, opinii o nas w oparciu o naszą reputację, wiarygodność, zaufanie do nas, spójność deklarowanych przez nas wartości z naszymi działaniami. Krótko mówiąc – nasza marka osobista to całokształt postrzegania nas przez innych, zarówno w życiu zawodowym, jak i osobistym. Jeśli wypracowaliśmy silną markę, będziemy postrzegani przez innych jako osoby, z którymi warto wchodzić w relacje, które warto zatrudniać lub dla których chce się pracować, które są dobrymi partnerami życiowymi, wnoszą coś unikalnego w życie innych ludzi, w otoczenie i miejsce pracy. Aby jednak mieć tak cenioną wśród innych markę, trzeba być sobą i siebie samego poznać. Odkryć i dopracować swoje mocne strony, ujednolicić przekaz, dotrzymywać obietnic, postawić sobie cele i co równie ważne – nauczyć się komunikować innym, kim jesteśmy i czego mogą od nas oczekiwać. Cały ten proces autorka rozłożyła na etapy, przez które przeprowadza nas w swojej książce, pomagając w postawieniu diagnozy (samouświadomienie, rozpoznanie sytuacji) i opracowaniu strategii.
Joanna Malinowska-Parzydło to między innymi trenerka biznesu i doradca w kwestii zarządzania kapitałem intelektualnym przedsiębiorstw, osoba z bogatym doświadczeniem, założycielka Personal Brand Institute, w którym realizuje swój autorski proces budowania marki osobistej BrandYourName© oraz Polskiego Stowarzyszenia Mentoringu, blogerka, mama, żona, wykładowca akademicki, niegdyś dyrektor personalny w TVN S.A. i można wymieniać dalej, ponieważ jest osobą niezwykle aktywną zawodowo. Dzięki ściśle sprecyzowanym celom i świetnej samoorganizacji, potrafi pogodzić karierę z życiem osobistym, mającym dla niej ogromną wartość. Bardzo chętnie dzieli się swoją wiedzą, doświadczeniem i sposobami, dzięki którym jest osiągalne to, co dla wielu wydaje się niemożliwe – spełnienie w pracy i życiu osobistym, jedno i drugie na wysoce satysfakcjonującym poziomie. Jak to zrobić, możemy dowiedzieć się z książki „Jesteś marką”, w której znajdziemy także adresy stron WWW oraz bezpośredni kontakt mailowy. Sama siebie nazywa koneserką życia i głęboko wierzy w to, że jego jakość w dużej mierze zależy od naszych wyborów.
Nakładem Wydawnictwa Helion ukazała książka Joanny Malinowskiej-Parzydło „Jesteś marką. Jak odnieść sukces i pozostać sobą”, która jest świetnym i wyczerpującym poradnikiem, inicjującym proces budowania marki osobistej. Twarda oprawa, bardzo przydatna zakładka z tasiemki, szeroka interlinia ułatwiająca czytanie, rozdziały zakończone podsumowaniem, pozwalającym na utrwalenie i uporządkowanie przeczytanej treści. Ambasadorką książki została Martyna Wojciechowska.
To wręcz podręcznik, tyle że napisany przyjaznym językiem i wzbogacony osobistym doświadczeniem oraz życzliwymi radami autorki. Warto tę książkę nie tyle przeczytać, co przeanalizować.
urodaizdrowie.pl Iwona Marczewska
Kontrolowanie wewnętrznego krytyka. Efektywne ćwiczenia praktyczne
„Nie popełnia błędów ten, kto nic nie robi” – mawiał Theodore Roosevelt. Dlaczego zatem nasz Wewnętrzny Krytyk bywa dla nas tak surowy i karze nas za najmniejsze słabości? Dlaczego odbiera radość z sukcesów, wciąż wytykając niedoskonałości? A następnie, poddaje je bezlitosnej katastrofizacji, która ma destrukcyjny wpływ na naszą samoocenę („Popełniłem błąd podczas prezentacji przed zarządem. Na pewno prezes obetnie mi za to premię, a – kto wie – może nawet zdegraduje”.)
Surowość Wewnętrznego Krytyka może brać się z kilku przyczyn. Jedną z nich jest warunkowa akceptacja w dzieciństwie. Mamy z nią do czynienia wtedy, gdy rodzice doceniają dzieci wyłącznie za osiągnięcia i sukcesy, a nie za to kim są. Powodem mogą być także zbyt wysokie standardy oceny własnej lub negatywne komunikaty, jakie otrzymujemy od osób znaczących. Za karzącym głosem Wewnętrznego Krytyka stoją często zniekształcenia poznawcze. Myślenie powinnościowe („Muszę…”, „Powinienem…”, „Wypada…”), czarno-białe widzenie świata („albo jestem perfekcyjny – albo beznadziejny”) wspierane selektywną uwagą, która wychwytuje z otoczenia informacje potwierdzające naszą bezwartościowość – to doskonała pożywka dla Wewnętrznego Krytyka.
Krytyk blokuje nasz potencjał i sprawia, że zaprzeczamy własnym potrzebom. Zaczynamy wycofywać się z nowych działań, obawiając się, że ewentualna porażka jeszcze bardziej nadszarpnie poczucie naszej wartości. Jeśli w parze z negatywną samooceną idzie widzenie świata jako miejsca pełnego zagrożeń i postrzeganie przyszłości w ciemnych barwach, łatwo osunąć się w depresję. Aby odczarować Wewnętrznego Krytyka i zdjąć z siebie ciężar jego codziennych pretensji, warto przyjrzeć się kilku przydatnym narzędziom. Zostały one zebrane w książce „Kontrolowanie Wewnętrznego Krytyka. Efektywne ćwiczenia praktyczne” Steve’a Andreasa.
Zanim zaczniemy pracować z Wewnętrznym Krytykiem, trzeba uświadomić sobie jego obecność. Użyteczną metodą jest wizualizacja. Wystarczy wziąć do ręki kartkę papieru lub kawałek plasteliny i postarać się narysować lub ulepić Wewnętrznego Krytyka zgodnie z naszymi wyobrażeniami. Czasem już samo stworzenie figurki czy rysunku pozwala go oddemonizować. Widząc jego nieporadność, koślawość czy odstające uszy, łatwiej jest nam zdystansować się do jego karzącego głosu.
Po wizualizacji warto wsłuchać się w to, co mówi do nas Wewnętrzny Krytyk. W książce Steve’a Andreasa znajdziemy wiele wskazówek, jak identyfikować jego głos i rejestrować zdania, które do nas wypowiada. Warto wypisać na kartce te, które słyszymy najczęściej. Zwykle rozpoczynają się od wielkich kwantyfikatorów takich jak: zawsze, nigdy („Zawsze zawalam w pracy ważne projekty”). Psychologowie poznawczy nazywają ten mechanizm uogólnianiem. Gdy go u siebie zaobserwujemy, warto wejść w dyskusję z Wewnętrznym Krytykiem i zapytać, czy aby na pewno ZAWSZE tak jest? Czy nigdy nie udało mi się ukończyć żadnego projektu z sukcesem? A zeszłoroczna premia za raport finansowy? A pochwała od prezesa? Zbieranie takich kontrargumentów daje nam potężną broń w zbijaniu oskarżeń Wewnętrznego Krytyka.
Cennym narzędziem przywoływanym na kartach książki „Kontrolowanie Wewnętrznego Krytyka. Efektywne ćwiczenia praktyczne” jest technika „jak gdyby”. To interwencja stworzona przez wybitnego psychoterapeutę Miltona Ericksona, która ma szerokie zastosowanie w terapii. Można ją również stosować podczas samodzielnych ćwiczeń. Na początku należy się zastanowić, jaką etykietę najczęściej przykleja nam Wewnętrzny Krytyk. Powiedzmy, że brzmi ona w następujący sposób: „Jesteś nieśmiały. Nigdy nie poznasz interesującej dziewczyny”. Gdy myślimy o sobie w ten sposób, zaczyna działać mechanizm samospełniającej się przepowiedni. Postrzegając siebie jako osobę nieśmiałą, często nawet nie podejmujemy prób, by podejść do nowo poznanej osoby czy zaprosić ją na spotkanie. Bo przecież „i tak się nie uda, a jeszcze na dodatek się skompromituję”. Nie dość, że nie realizujemy swoich celów, to jeszcze utwierdzamy się w przekonaniu o własnej nieśmiałości. Technika „jak gdyby” pozwala przełamać ten impas. Wystarczy założyć sobie, że przez krótki czas, na przykład podczas wyjścia na najbliższą imprezę będę zachowywał się „jak gdybym” nie był nieśmiały. Tylko na czas imprezy, potem będę mógł wrócić do status quo. Takie podejście pozwala nam eksperymentować z nowymi zachowaniami na bezpiecznych warunkach. Bo zawsze mogę wrócić do „starego siebie”. Nie muszę przebudowywać swojej osobowości, nie muszę odwracać swojego życia do góry nogami. Mogę za to uświadomić sobie, że dysponuję o wiele większym repertuarem zachowań niż mi się wydawało. Nie muszęa usztywniać się w „byciu nieśmiałym”, bo usztywnienie w żadnej postawie czy cesze nie służy zdrowiu.
W zależności od tego, jak bardzo wrogi i uparty jest nasz Wewnętrzny Krytyk, praca z nim może być bardziej lub mniej żmudna. Zawsze jednak powinna rozpocząć się od uważności na własne potrzeby i bycia dla siebie samego życzliwym. Wielu z nas zatraciło tę umiejętność w pogoni za sukcesem i w narcystycznym dążeniu do doskonałości. A umiejętność samokojenia, czyli zaopiekowania się sobą i samodzielnego udzielania sobie wsparcia, stanowi niezbędny składnik zdrowia i higieny psychicznej.
Surowość Wewnętrznego Krytyka może brać się z kilku przyczyn. Jedną z nich jest warunkowa akceptacja w dzieciństwie. Mamy z nią do czynienia wtedy, gdy rodzice doceniają dzieci wyłącznie za osiągnięcia i sukcesy, a nie za to kim są. Powodem mogą być także zbyt wysokie standardy oceny własnej lub negatywne komunikaty, jakie otrzymujemy od osób znaczących. Za karzącym głosem Wewnętrznego Krytyka stoją często zniekształcenia poznawcze. Myślenie powinnościowe („Muszę…”, „Powinienem…”, „Wypada…”), czarno-białe widzenie świata („albo jestem perfekcyjny – albo beznadziejny”) wspierane selektywną uwagą, która wychwytuje z otoczenia informacje potwierdzające naszą bezwartościowość – to doskonała pożywka dla Wewnętrznego Krytyka.
Krytyk blokuje nasz potencjał i sprawia, że zaprzeczamy własnym potrzebom. Zaczynamy wycofywać się z nowych działań, obawiając się, że ewentualna porażka jeszcze bardziej nadszarpnie poczucie naszej wartości. Jeśli w parze z negatywną samooceną idzie widzenie świata jako miejsca pełnego zagrożeń i postrzeganie przyszłości w ciemnych barwach, łatwo osunąć się w depresję. Aby odczarować Wewnętrznego Krytyka i zdjąć z siebie ciężar jego codziennych pretensji, warto przyjrzeć się kilku przydatnym narzędziom. Zostały one zebrane w książce „Kontrolowanie Wewnętrznego Krytyka. Efektywne ćwiczenia praktyczne” Steve’a Andreasa.
Zanim zaczniemy pracować z Wewnętrznym Krytykiem, trzeba uświadomić sobie jego obecność. Użyteczną metodą jest wizualizacja. Wystarczy wziąć do ręki kartkę papieru lub kawałek plasteliny i postarać się narysować lub ulepić Wewnętrznego Krytyka zgodnie z naszymi wyobrażeniami. Czasem już samo stworzenie figurki czy rysunku pozwala go oddemonizować. Widząc jego nieporadność, koślawość czy odstające uszy, łatwiej jest nam zdystansować się do jego karzącego głosu.
Po wizualizacji warto wsłuchać się w to, co mówi do nas Wewnętrzny Krytyk. W książce Steve’a Andreasa znajdziemy wiele wskazówek, jak identyfikować jego głos i rejestrować zdania, które do nas wypowiada. Warto wypisać na kartce te, które słyszymy najczęściej. Zwykle rozpoczynają się od wielkich kwantyfikatorów takich jak: zawsze, nigdy („Zawsze zawalam w pracy ważne projekty”). Psychologowie poznawczy nazywają ten mechanizm uogólnianiem. Gdy go u siebie zaobserwujemy, warto wejść w dyskusję z Wewnętrznym Krytykiem i zapytać, czy aby na pewno ZAWSZE tak jest? Czy nigdy nie udało mi się ukończyć żadnego projektu z sukcesem? A zeszłoroczna premia za raport finansowy? A pochwała od prezesa? Zbieranie takich kontrargumentów daje nam potężną broń w zbijaniu oskarżeń Wewnętrznego Krytyka.
Cennym narzędziem przywoływanym na kartach książki „Kontrolowanie Wewnętrznego Krytyka. Efektywne ćwiczenia praktyczne” jest technika „jak gdyby”. To interwencja stworzona przez wybitnego psychoterapeutę Miltona Ericksona, która ma szerokie zastosowanie w terapii. Można ją również stosować podczas samodzielnych ćwiczeń. Na początku należy się zastanowić, jaką etykietę najczęściej przykleja nam Wewnętrzny Krytyk. Powiedzmy, że brzmi ona w następujący sposób: „Jesteś nieśmiały. Nigdy nie poznasz interesującej dziewczyny”. Gdy myślimy o sobie w ten sposób, zaczyna działać mechanizm samospełniającej się przepowiedni. Postrzegając siebie jako osobę nieśmiałą, często nawet nie podejmujemy prób, by podejść do nowo poznanej osoby czy zaprosić ją na spotkanie. Bo przecież „i tak się nie uda, a jeszcze na dodatek się skompromituję”. Nie dość, że nie realizujemy swoich celów, to jeszcze utwierdzamy się w przekonaniu o własnej nieśmiałości. Technika „jak gdyby” pozwala przełamać ten impas. Wystarczy założyć sobie, że przez krótki czas, na przykład podczas wyjścia na najbliższą imprezę będę zachowywał się „jak gdybym” nie był nieśmiały. Tylko na czas imprezy, potem będę mógł wrócić do status quo. Takie podejście pozwala nam eksperymentować z nowymi zachowaniami na bezpiecznych warunkach. Bo zawsze mogę wrócić do „starego siebie”. Nie muszę przebudowywać swojej osobowości, nie muszę odwracać swojego życia do góry nogami. Mogę za to uświadomić sobie, że dysponuję o wiele większym repertuarem zachowań niż mi się wydawało. Nie muszęa usztywniać się w „byciu nieśmiałym”, bo usztywnienie w żadnej postawie czy cesze nie służy zdrowiu.
W zależności od tego, jak bardzo wrogi i uparty jest nasz Wewnętrzny Krytyk, praca z nim może być bardziej lub mniej żmudna. Zawsze jednak powinna rozpocząć się od uważności na własne potrzeby i bycia dla siebie samego życzliwym. Wielu z nas zatraciło tę umiejętność w pogoni za sukcesem i w narcystycznym dążeniu do doskonałości. A umiejętność samokojenia, czyli zaopiekowania się sobą i samodzielnego udzielania sobie wsparcia, stanowi niezbędny składnik zdrowia i higieny psychicznej.
Opsychologii.pl - Porta i centrum praktyków psychologii Marta Kondys