Recenzje
Podręcznik Przygody Rowerowej
Nie jestem typem sportowca. Nie lubię biegać, wręcz nienawidzę gier zespołowych, a ideę dobrowolnego wysiłku fizycznego przeważnie uznaję za niedorzeczny wymysł. Zawsze jednak czerpałam przyjemność z przejażdżek rowerowych - nawet tych bez celu. Kiedy więc w ręce wpadł mi Podręcznik przygody rowerowej autorstwa Anny i Roberta Maciągów, nie mogłam odmówić sobie tak intrygującej lektury.
No bo podręcznik? Przygody? Cóż to właściwie ma znaczyć, czego powinnam się spodziewać? Sięgnęłam po książkę zaciekawiona, choć niepewna. Obawy minęły jednak jak ręką odjął już po pobieżnym przerzuceniu stron. Całość podzielono na części, a zaczynamy od Opowieści z drogi - relacji z wypraw znanych podróżników rowerowych. Następnie, z pomocą tychże, możemy zaplanować Trasę, gdybyśmy natchnieni sami chcieli wyruszyć jednośladem w świat. W kolejnych rozdziałach (Sprzęt, Zanim wyruszysz, W drodze i Wyzwania) znajdziemy natomiast mnóstwo cennych i - co najważniejsze - praktycznych wskazówek, przydatnych nie tylko na bezdrożach Azji czy piaskach pustyni, ale też na rodzimych, cudnej urody drogach.
Przyznam szczerze - nie oczekiwałam po Podręczniku rewelacji. Tym milsze było moje zaskoczenie, gdy nagle nie mogłam się od jego lektury oderwać! I choć poszczególne opowieści różniły się stylem: niektóre wręcz urzekały polotem, inne czytało się tylko nieźle, wszystkie wydały mi się jednakowo inspirujące. Okazało się, że wcale nie trzeba być bogaczem, by zwiedzić świat. A by dokonać tego na rowerze, nie trzeba mieć nawet kondycji olimpijczyka, wystarczą odpowiednie przygotowania i determinacja. Bałkany, Wietnam, a może Madagaskar? Co kto lubi - państwo Maciągowie i ich goście udowadniają, że wszystko leży w zasięgu naszej ręki. Mnie zainteresowała szczególnie gruzińska wyprawa Michała Sitarza, z której relacja okraszona została istotnymi informacjami: czy można tam podróżować bezpiecznie? kupić części do roweru? z jakimi zagrożeniami możemy się spotkać? Podobnych rad udzielają wszyscy podróżnicy, co niewątpliwie stanowi duży atut Podręcznika przygody rowerowej.
Autorzy nie koncentrują się jednak tylko i wyłącznie na przygodzie. Bazując zarówno na doświadczeniu swoim, jak i innych 'rowerzystów', podsuwają nam rozliczne wskazówki dotyczące sprzętu i podróży. Tłumaczą, jak wybrać odpowiedni rower, jak przygotować się do wyjazdu, ale także jak radzić sobie w sytuacjach kryzysowych. W drodze nie jest łatwo, zwłaszcza, gdy budżet nie pozwala na luksusowe hotele i najwyższej klasy pojazd. Jeśli chcecie dowiedzieć się, jak wyczarować prysznic w szczerym polu, jak samodzielnie naprawić rower i czy możecie wybrać się w świat z dzieckiem - odsyłam do książki. Znajdziecie tam proste, rzetelne odpowiedzi na nurtujące pytania - nawet takie, które jeszcze nie przyszły Wam do głowy;) Pomocne będą także zdjęcia i tabelki natury 'pokazuję i objaśniam', które czynią wszystko bardziej przejrzystym.
Podręcznik przygody rowerowej wciągnął mnie i zainspirował, nie będąc przy tym zbiorem surrealistycznych opowiastek o podróżach niemożliwych. Zawarte w nim porady mają charakter na wskroś praktyczny i są właściwie po amerykańsku 'gotowe do użycia' i zazwyczaj nieskomplikowane. Nie będę jednak ukrywać, że książka państwa Maciągów nie jest dla każdego: o ile przygody zainteresują szersze grono odbiorców, o tyle kwestie techniczne trafią do nielicznych. Polecam ją z pewnością cyklistom i podróżnikom, ale także ludziom o otwartym umyśle, którzy pragną uwierzyć, że wszystko jest możliwe. Ze względu na nietypowy charakter Podręcznika nie wystawię mu oceny, jednak jest to pozycja ze wszech miar godna uwagi. Polecam!
No bo podręcznik? Przygody? Cóż to właściwie ma znaczyć, czego powinnam się spodziewać? Sięgnęłam po książkę zaciekawiona, choć niepewna. Obawy minęły jednak jak ręką odjął już po pobieżnym przerzuceniu stron. Całość podzielono na części, a zaczynamy od Opowieści z drogi - relacji z wypraw znanych podróżników rowerowych. Następnie, z pomocą tychże, możemy zaplanować Trasę, gdybyśmy natchnieni sami chcieli wyruszyć jednośladem w świat. W kolejnych rozdziałach (Sprzęt, Zanim wyruszysz, W drodze i Wyzwania) znajdziemy natomiast mnóstwo cennych i - co najważniejsze - praktycznych wskazówek, przydatnych nie tylko na bezdrożach Azji czy piaskach pustyni, ale też na rodzimych, cudnej urody drogach.
Przyznam szczerze - nie oczekiwałam po Podręczniku rewelacji. Tym milsze było moje zaskoczenie, gdy nagle nie mogłam się od jego lektury oderwać! I choć poszczególne opowieści różniły się stylem: niektóre wręcz urzekały polotem, inne czytało się tylko nieźle, wszystkie wydały mi się jednakowo inspirujące. Okazało się, że wcale nie trzeba być bogaczem, by zwiedzić świat. A by dokonać tego na rowerze, nie trzeba mieć nawet kondycji olimpijczyka, wystarczą odpowiednie przygotowania i determinacja. Bałkany, Wietnam, a może Madagaskar? Co kto lubi - państwo Maciągowie i ich goście udowadniają, że wszystko leży w zasięgu naszej ręki. Mnie zainteresowała szczególnie gruzińska wyprawa Michała Sitarza, z której relacja okraszona została istotnymi informacjami: czy można tam podróżować bezpiecznie? kupić części do roweru? z jakimi zagrożeniami możemy się spotkać? Podobnych rad udzielają wszyscy podróżnicy, co niewątpliwie stanowi duży atut Podręcznika przygody rowerowej.
Autorzy nie koncentrują się jednak tylko i wyłącznie na przygodzie. Bazując zarówno na doświadczeniu swoim, jak i innych 'rowerzystów', podsuwają nam rozliczne wskazówki dotyczące sprzętu i podróży. Tłumaczą, jak wybrać odpowiedni rower, jak przygotować się do wyjazdu, ale także jak radzić sobie w sytuacjach kryzysowych. W drodze nie jest łatwo, zwłaszcza, gdy budżet nie pozwala na luksusowe hotele i najwyższej klasy pojazd. Jeśli chcecie dowiedzieć się, jak wyczarować prysznic w szczerym polu, jak samodzielnie naprawić rower i czy możecie wybrać się w świat z dzieckiem - odsyłam do książki. Znajdziecie tam proste, rzetelne odpowiedzi na nurtujące pytania - nawet takie, które jeszcze nie przyszły Wam do głowy;) Pomocne będą także zdjęcia i tabelki natury 'pokazuję i objaśniam', które czynią wszystko bardziej przejrzystym.
Podręcznik przygody rowerowej wciągnął mnie i zainspirował, nie będąc przy tym zbiorem surrealistycznych opowiastek o podróżach niemożliwych. Zawarte w nim porady mają charakter na wskroś praktyczny i są właściwie po amerykańsku 'gotowe do użycia' i zazwyczaj nieskomplikowane. Nie będę jednak ukrywać, że książka państwa Maciągów nie jest dla każdego: o ile przygody zainteresują szersze grono odbiorców, o tyle kwestie techniczne trafią do nielicznych. Polecam ją z pewnością cyklistom i podróżnikom, ale także ludziom o otwartym umyśle, którzy pragną uwierzyć, że wszystko jest możliwe. Ze względu na nietypowy charakter Podręcznika nie wystawię mu oceny, jednak jest to pozycja ze wszech miar godna uwagi. Polecam!
bonesmadeofglass.blogspot.com Carrie, 2012-07-13
Tajski epizod z dreszczykiem
Ilu ludzi pracujących w korporacjach ma momentami wszystkiego dosyć i marzy tylko o wyrwaniu się z tej szarej rzeczywistości? A ilu z nas myślało kiedykolwiek o rzuceniu wszystkiego w diabły i wyjechaniu do odległego, egzotycznego kraju? I w końcu, ile osób ma faktycznie odwagę do tego, żeby to zrobić?
Marek Lenarcik miał. Przebywając w Irlandii, pracując dla Microsoftu, pewnego dnia doszedł do wniosku, że wcale nie chce, by tak wyglądała reszta jego życia. Rezygnując z dobrze płatnej pracy, bezpiecznego i wygodnego życia, zdecydował się na wyjazd do Tajlandii, by po zrobieniu odpowiednich kursów, zająć się tam nauczaniem języka angielskiego.
Niestety, mam wrażenie, że zamiast na egzotyce tego kraju, cała książka opiera się na uciechach cielesnych autora. Nie do końca rozumiem cel takiego uzewnętrzniania się. Nie wiem, może mężczyźni już tak mają, że muszą się pochwalić ile to orgazmów dostarczyli swojej partnerce albo co zrobiła im urocza Tajka na środku sceny nocnego klubu, ale mnie, jako kobiety, zupełnie to nie zachwyca. Przykro mi.
Wiadomo, początkowo próbowałam sobie tłumaczyć to wszystko prostym To jest Tajlandia, a o Tajlandii przecież nie można pisać bez seksu. Ale im dalej tym bardziej mnie to dziwne dowartościowywanie się autora zaczynało nudzić, a czasem i drażnić. Tym częściej dochodziłam do wniosku, że można przecież o seksie pisać bez szczegółów. Że ok, to Tajlandia, to kluby z ping-pong show, to ladyboys, to chick with dick i inne kulturowo dość ciekawe zjawiska, ale o ekscesach Lenarcika z jego własną niby dziewczyną wcale czytać nie chcę. I z każdym kolejnym epizodzikiem myślałam sobie o raaany, znowu? kogo to obchodzi?
Momentami śmiać mi się też chciało, że jakiś facet może być aż tak naiwny, że może aż tak dać się tak wykorzystywać. Ja wiem, dla dobrego seksu można pewnie zrobić wszystko, ale znosić dziwne wybuchy zazdrości, przyjąć do siebie kobietę z dzieckiem i wcale nie najlepiej wyglądającą przeszłością, a przy okazji z byłym mężem pojawiającym się od czasu do czasu i jego rodziną, która pod żadnym pozorem nie ma zamiaru zgadzać się na żaden inny związek synowej, no i pakować w tą kobietę kupę kasy? Po co? Ale może tu faktycznie trzeba pozostać przy tym, że to Tajka, taka jest jej natura, a skoro autorowi zapewnia co i rusz najlepsze numerki w jego życiu, to po co się czepiać.
Inna sprawa, że mimo tego seksu wylewającego się z każdej strony, w gruncie rzeczy dobrze mi się tę książkę czytało i pochłonęłam ją właściwie w dwa dni, a pewnie pochłonęłabym szybciej, gdybym miała więcej czasu. Lenarcik zdecydowanie nie dba o piękno językowe, Tajski epizod z dreszczykiem nasycony jest kolokwializmami do granic możliwości i chyba właśnie to sprawia, że czyta się go tak, jakby słuchało się dobrego znajomego. Choć pozostaje jeszcze pytanie ile można słuchać o jednym i tym samym? Bo podejrzewam, że choć odrobinę więcej nie byłabym w stanie znieść.
Na plus zaliczam także ogromną szczerość i bezpośredniość autora, które widać właściwie w każdym zdaniu (choć przyznam, że czytając wywiad przeprowadzony z nim i zamieszczony na końcu książki i porównując go z wcześniejszymi fragmentami na temat szkoły w której pracował, zaczęłam w to jednak wątpić, ale tłumaczę sobie tym, że wywiad przeprowadzany był zaraz na początku jego pracy). W zasadzie to dobrze, że potrafi pisać o wszystkim, bez jakichkolwiek zahamowań, choć nadal pozostanę przy zdaniu, że o niektóre sprawy są tak intymne, że niekoniecznie muszą czytać o nich wszyscy (nie)znajomi.
I pozostaje mi zastanowić się czy książka bardziej przypadłaby mi do gustu, gdybym była mężczyzną i w trakcie czytania zżerałaby mnie zazdrość z powodu tego, że to Lenarcik, nie ja, miał okazję oglądać piłeczki pin-pongowe wypuszczane z najintymniejszych części kobiecego ciała.
Marek Lenarcik miał. Przebywając w Irlandii, pracując dla Microsoftu, pewnego dnia doszedł do wniosku, że wcale nie chce, by tak wyglądała reszta jego życia. Rezygnując z dobrze płatnej pracy, bezpiecznego i wygodnego życia, zdecydował się na wyjazd do Tajlandii, by po zrobieniu odpowiednich kursów, zająć się tam nauczaniem języka angielskiego.
Niestety, mam wrażenie, że zamiast na egzotyce tego kraju, cała książka opiera się na uciechach cielesnych autora. Nie do końca rozumiem cel takiego uzewnętrzniania się. Nie wiem, może mężczyźni już tak mają, że muszą się pochwalić ile to orgazmów dostarczyli swojej partnerce albo co zrobiła im urocza Tajka na środku sceny nocnego klubu, ale mnie, jako kobiety, zupełnie to nie zachwyca. Przykro mi.
Wiadomo, początkowo próbowałam sobie tłumaczyć to wszystko prostym To jest Tajlandia, a o Tajlandii przecież nie można pisać bez seksu. Ale im dalej tym bardziej mnie to dziwne dowartościowywanie się autora zaczynało nudzić, a czasem i drażnić. Tym częściej dochodziłam do wniosku, że można przecież o seksie pisać bez szczegółów. Że ok, to Tajlandia, to kluby z ping-pong show, to ladyboys, to chick with dick i inne kulturowo dość ciekawe zjawiska, ale o ekscesach Lenarcika z jego własną niby dziewczyną wcale czytać nie chcę. I z każdym kolejnym epizodzikiem myślałam sobie o raaany, znowu? kogo to obchodzi?
Momentami śmiać mi się też chciało, że jakiś facet może być aż tak naiwny, że może aż tak dać się tak wykorzystywać. Ja wiem, dla dobrego seksu można pewnie zrobić wszystko, ale znosić dziwne wybuchy zazdrości, przyjąć do siebie kobietę z dzieckiem i wcale nie najlepiej wyglądającą przeszłością, a przy okazji z byłym mężem pojawiającym się od czasu do czasu i jego rodziną, która pod żadnym pozorem nie ma zamiaru zgadzać się na żaden inny związek synowej, no i pakować w tą kobietę kupę kasy? Po co? Ale może tu faktycznie trzeba pozostać przy tym, że to Tajka, taka jest jej natura, a skoro autorowi zapewnia co i rusz najlepsze numerki w jego życiu, to po co się czepiać.
Inna sprawa, że mimo tego seksu wylewającego się z każdej strony, w gruncie rzeczy dobrze mi się tę książkę czytało i pochłonęłam ją właściwie w dwa dni, a pewnie pochłonęłabym szybciej, gdybym miała więcej czasu. Lenarcik zdecydowanie nie dba o piękno językowe, Tajski epizod z dreszczykiem nasycony jest kolokwializmami do granic możliwości i chyba właśnie to sprawia, że czyta się go tak, jakby słuchało się dobrego znajomego. Choć pozostaje jeszcze pytanie ile można słuchać o jednym i tym samym? Bo podejrzewam, że choć odrobinę więcej nie byłabym w stanie znieść.
Na plus zaliczam także ogromną szczerość i bezpośredniość autora, które widać właściwie w każdym zdaniu (choć przyznam, że czytając wywiad przeprowadzony z nim i zamieszczony na końcu książki i porównując go z wcześniejszymi fragmentami na temat szkoły w której pracował, zaczęłam w to jednak wątpić, ale tłumaczę sobie tym, że wywiad przeprowadzany był zaraz na początku jego pracy). W zasadzie to dobrze, że potrafi pisać o wszystkim, bez jakichkolwiek zahamowań, choć nadal pozostanę przy zdaniu, że o niektóre sprawy są tak intymne, że niekoniecznie muszą czytać o nich wszyscy (nie)znajomi.
I pozostaje mi zastanowić się czy książka bardziej przypadłaby mi do gustu, gdybym była mężczyzną i w trakcie czytania zżerałaby mnie zazdrość z powodu tego, że to Lenarcik, nie ja, miał okazję oglądać piłeczki pin-pongowe wypuszczane z najintymniejszych części kobiecego ciała.
lekturyreportera.pl Izabela Raducka, 2012-08-06
Chorwacja. W kraju lawendy i wina. Wyd. 6
Czasem rozmawiając o podróżach spotykam się z opinią, że nie trzeba się już ruszać z domu, aby podziwiać piękno miejsc oddalonych wiele kilometrów od naszego domu. Wirtualna rzeczywistość, odpowiednie programy mogą zastąpić wyjazd, omijając jego trudy – zmęczenie, ciężar walizki, uwierający but. Może nawet istnieje taka możliwość, żeby poczuć na twarzy podmuch wiatru znad oceanu, czy zapach egzotycznej roślinności. Możliwe. Zawsze jednak będą to odczucia zaprogramowane przez kogoś innego.
Czy tak tradycyjne medium jak książkowy przewodnik może zastąpić podróż? Oczywiście, że nie, co więcej wcale się od niego nie oczekuje. Dlatego właśnie wybieram przewodnik książkowy niż wirtualny.
Czego natomiast po wydawnictwie przewodnikowym zwykle się spodziewam? Rzeczowych informacji odnośnie kwestii praktycznych związanych z możliwością dojazdu, przejazdu, zwrócenia uwagi na interesujące elementy zwłaszcza miast, w których się zatrzymuję, informacji o godzinach otwarcia obiektów wartych oglądnięcia. To przewodnikowe podstawy. Książki wydane przez Bezdroża dają o wiele więcej. Lubię w nich wiadomości historyczne. Nie zawsze przed wyjazdem zdążę rozczytać się w literaturze omawiającej dzieje zwiedzanego kraju, a bez tego jego ogląd jest pozbawiony nieco wnikliwszego spojrzenia niż tylko estetyczne „ochy” i „achy” na widok pięknej architektury. Lubię ciekawostki kulturoznawcze w szarych ramkach wplecione w tekst. Lubię też noty o autorach. Noty te dają delikatne poczucie, że daję się prowadzić znajomym, których pasją jest właśnie ten kraj, w którym się znajduję. To oni odkrywają przede mną to, czego dotychczas nie znałem – ciekawostki krajobrazowe, najbardziej interesujące punkty architektury. Autorzy jednak nie są nachalni, ich osobowości, ich doradztwo nie przytłacza mnie aż tak bardzo, bym nie mógł dostać tego, co w podróży cenie najwyżej – własne doświadczenie przestrzeni.
Przewodnik „Chorwacja. W kraju lawendy i wina” Zuzanny Brusić i Salomei Pamuły był mi pomocny zwłaszcza w większych miastach kraju, gdzie tłum turystów i upalna pogoda stają się często czynnikiem dezorientującym. Często w podróży po przybyciu do miejsc chętnie odwiedzanych przez turystów pod wpływem zmęczenia omiatałem jedynie wzrokiem budowle w centrum i zasiadałem przy piwie, jeszcze bardziej rozleniwiającym. W ten sposób przy pierwszej mojej wizycie w Dubrowniku nie zobaczyłem wnętrza kościoła sv. Vlaho, nie przespacerowałem wzdłuż fortyfikacji miejskich, o zobaczeniu z bliska imponującego fortu Lovrijenac nie wspomnę.
W przewodniku nie ma fotografii moich ulubionych dubrownickich podwórek, zakątka za skałą w miejscowości Orasac gdzie rozbiłem namiot, ani kafejki w Hvarze, w której prócz mnie przesiadywali od rana do nocy tylko miejscowi. Tych niezapomnianych punktów podróży nie znalazłam w przewodniku Bezdroży. I bardzo dobrze, bo w ogóle nie powinno ich tam być. Dobry przewodnik zostawia miejsce na to, by podróżny mógł sam powęszyć, przeżyć, odkryć.
Taki właśnie jest przewodnik „Chorwacja. W kraju lawendy i wina” – cichy towarzysz podróży, odzywający się wtedy, kiedy trzeba, nie gadający za dużo, ale konkretnie.
Czy tak tradycyjne medium jak książkowy przewodnik może zastąpić podróż? Oczywiście, że nie, co więcej wcale się od niego nie oczekuje. Dlatego właśnie wybieram przewodnik książkowy niż wirtualny.
Czego natomiast po wydawnictwie przewodnikowym zwykle się spodziewam? Rzeczowych informacji odnośnie kwestii praktycznych związanych z możliwością dojazdu, przejazdu, zwrócenia uwagi na interesujące elementy zwłaszcza miast, w których się zatrzymuję, informacji o godzinach otwarcia obiektów wartych oglądnięcia. To przewodnikowe podstawy. Książki wydane przez Bezdroża dają o wiele więcej. Lubię w nich wiadomości historyczne. Nie zawsze przed wyjazdem zdążę rozczytać się w literaturze omawiającej dzieje zwiedzanego kraju, a bez tego jego ogląd jest pozbawiony nieco wnikliwszego spojrzenia niż tylko estetyczne „ochy” i „achy” na widok pięknej architektury. Lubię ciekawostki kulturoznawcze w szarych ramkach wplecione w tekst. Lubię też noty o autorach. Noty te dają delikatne poczucie, że daję się prowadzić znajomym, których pasją jest właśnie ten kraj, w którym się znajduję. To oni odkrywają przede mną to, czego dotychczas nie znałem – ciekawostki krajobrazowe, najbardziej interesujące punkty architektury. Autorzy jednak nie są nachalni, ich osobowości, ich doradztwo nie przytłacza mnie aż tak bardzo, bym nie mógł dostać tego, co w podróży cenie najwyżej – własne doświadczenie przestrzeni.
Przewodnik „Chorwacja. W kraju lawendy i wina” Zuzanny Brusić i Salomei Pamuły był mi pomocny zwłaszcza w większych miastach kraju, gdzie tłum turystów i upalna pogoda stają się często czynnikiem dezorientującym. Często w podróży po przybyciu do miejsc chętnie odwiedzanych przez turystów pod wpływem zmęczenia omiatałem jedynie wzrokiem budowle w centrum i zasiadałem przy piwie, jeszcze bardziej rozleniwiającym. W ten sposób przy pierwszej mojej wizycie w Dubrowniku nie zobaczyłem wnętrza kościoła sv. Vlaho, nie przespacerowałem wzdłuż fortyfikacji miejskich, o zobaczeniu z bliska imponującego fortu Lovrijenac nie wspomnę.
W przewodniku nie ma fotografii moich ulubionych dubrownickich podwórek, zakątka za skałą w miejscowości Orasac gdzie rozbiłem namiot, ani kafejki w Hvarze, w której prócz mnie przesiadywali od rana do nocy tylko miejscowi. Tych niezapomnianych punktów podróży nie znalazłam w przewodniku Bezdroży. I bardzo dobrze, bo w ogóle nie powinno ich tam być. Dobry przewodnik zostawia miejsce na to, by podróżny mógł sam powęszyć, przeżyć, odkryć.
Taki właśnie jest przewodnik „Chorwacja. W kraju lawendy i wina” – cichy towarzysz podróży, odzywający się wtedy, kiedy trzeba, nie gadający za dużo, ale konkretnie.
travelstory.pl Stanisław Krzaczyński
Objective-C. Podstawy
Objective-C. Podstawy" to publikacja, od której adepci programowania mobilnych urządzeń Apple'a powinni zacząć. Autorzy przedstawili solidne podstawy wiedzy. Skupili się na istocie sprawy - języku Objective-C, w którym powstają programy na wszystkie urządzenia pracujące pod kontrolą systemu iOS. Tym, którzy już mają wiedzę dotyczącą programowania, polecamy „Objective-C. Leksykon profesjonalisty". Autor w zwięzły sposób opisuje podstawowe działania i struktury języka Objective-C.
PC Format AS, 2012-09-01
Zen Steve'a Jobsa
Steve Jobs to mityczny bohater współczesności. Jego życiorys, filozofia życiowa, historia kariery i produktów, które wprowadził na rynek, to z kolei niemalże cała mitologia, jeśli nie religia. Nic dziwnego, że niedługo po śmierci tego arcywspółczesnego wizjonera wysypały się jak grzyby po deszczu jego biografie, zapisy wspomnień, publikacje z wywiadami czy nawet poradniki uczące czytelnika, jak być nowym Jobsem. Można by z tych publikacji stworzyć osobny regał, tak jak osobne półki stawia się poszczególnym gatunkom literatury. Gdzieś w gąszczu tych wielu słów, często opasłych tomów i wielkich ksiąg o komputerowym rewolucjoniście znalazła się również ta książeczka – skromna, ascetycznie wydana, objętością nie sięgającą nawet stu stron. Ale co najważniejsze – warta uwagi. „Zen Steve’a Jobsa” to nic innego jak komiks. Udany.
Niewątpliwie karkołomnym zadaniem byłaby próba ujęcia całego życia Jobsa w jednym komiksowym albumie. Być może zadanie to powiodłoby się, gdyby zrobić ze Steve’a superbohatera, a jego „przygody” rozłożyć na wiele tasiemcowych zeszytów. Twórcy „Zenu”, Caleb Melby z „Forbesa” oraz agencja JESS3 wyznaczyli sobie jednak inne zadanie. Postanowili krótko, zwięźle i jak najbardziej esencjonalnie ująć w komiksie jedną gałąź, a raczej gałązkę z życia twórcy Apple’a. Rzecz dotyczy jego szczególnej więzi z buddyjskim kapłanem Zen – Kobunem Chino Otogawą. Melby tłumaczy swój pomysł na komiks nie tylko własną fascynacją Jobsem i jego inspirującą przyjaźnią z buddystą, ale ogromnymi podobieństwami między dwójką z pozoru różnych ludzi. Jak sam pisze w posłowiu: „Kobun był dla buddyzmu tym, kim Steve był dla przemysłu komputerowego – buntownikiem i indywidualistą”.
Udało mu się tu zgrabnie i jasno zarysować kontury tej specyficznej więzi, gdzie być może nie było pełnej zgody i harmonii, ale wzajemny wpływ uczynił wiele dobrego. Historia ta fajnie pokazuje jak wszystko to, co poznajemy, czego się uczymy i dowiadujemy się o świecie może przyczynić się do naszych sukcesów w dziedzinach zupełnie z tą wiedzą niezwiązanych. Jobs przecież w rewolucyjny sposób czerpał z nauk buddyzmu inspirację w projektowaniu technologicznych perełek. Jego historia dowodzi, że nic, czego się uczymy, nie idzie w las, niezależnie od poziomu użyteczności tejże wiedzy.
Historia Jobsa i Kobuna jest niewątpliwie interesująca i złożona. Trudno jednak oczekiwać od komiksu, by oddał całą głębię psychologicznej więzi i przedstawił biograficzną opowieść w najmniejszych szczegółach. Melby tworzy zatem „wywar”, bardzo jednak wyrazisty i czytelny, a to ogromny plus tej publikacji. Sprawne i zgrabne dialogi oraz płynnie poprowadzona narracja, mimo że skonstruowana z oderwanych od siebie klocków, tworzą ze sobą spójną całość. Swoje dokładają też „czyste”, skromne kadry, czyniąc komiks jeszcze bardziej symbolicznym i jasnym w przekazie. Czyta się to świetnie, z zaciekawieniem i z pełnym zrozumieniem, nic tu nie zgrzyta, wszystko do siebie pasuje. Historia ta, choć w gruncie rzeczy smutna (nad przyjaźnią Jobsa i Kobuna zawisną w końcu czarne chmury), krótka i uproszczona – potrafi zainspirować i wywołuje ciepły uśmiech na twarzy czytelnika, niezależnie od jego sympatii do iPodów czy iPhonów. Być może przy komiksie tym uśmiechnąłby się sam Jobs, a ze względu na jego chorobliwy wręcz perfekcjonizm, byłoby to nie lada osiągnięcie.
Niewątpliwie karkołomnym zadaniem byłaby próba ujęcia całego życia Jobsa w jednym komiksowym albumie. Być może zadanie to powiodłoby się, gdyby zrobić ze Steve’a superbohatera, a jego „przygody” rozłożyć na wiele tasiemcowych zeszytów. Twórcy „Zenu”, Caleb Melby z „Forbesa” oraz agencja JESS3 wyznaczyli sobie jednak inne zadanie. Postanowili krótko, zwięźle i jak najbardziej esencjonalnie ująć w komiksie jedną gałąź, a raczej gałązkę z życia twórcy Apple’a. Rzecz dotyczy jego szczególnej więzi z buddyjskim kapłanem Zen – Kobunem Chino Otogawą. Melby tłumaczy swój pomysł na komiks nie tylko własną fascynacją Jobsem i jego inspirującą przyjaźnią z buddystą, ale ogromnymi podobieństwami między dwójką z pozoru różnych ludzi. Jak sam pisze w posłowiu: „Kobun był dla buddyzmu tym, kim Steve był dla przemysłu komputerowego – buntownikiem i indywidualistą”.
Udało mu się tu zgrabnie i jasno zarysować kontury tej specyficznej więzi, gdzie być może nie było pełnej zgody i harmonii, ale wzajemny wpływ uczynił wiele dobrego. Historia ta fajnie pokazuje jak wszystko to, co poznajemy, czego się uczymy i dowiadujemy się o świecie może przyczynić się do naszych sukcesów w dziedzinach zupełnie z tą wiedzą niezwiązanych. Jobs przecież w rewolucyjny sposób czerpał z nauk buddyzmu inspirację w projektowaniu technologicznych perełek. Jego historia dowodzi, że nic, czego się uczymy, nie idzie w las, niezależnie od poziomu użyteczności tejże wiedzy.
Historia Jobsa i Kobuna jest niewątpliwie interesująca i złożona. Trudno jednak oczekiwać od komiksu, by oddał całą głębię psychologicznej więzi i przedstawił biograficzną opowieść w najmniejszych szczegółach. Melby tworzy zatem „wywar”, bardzo jednak wyrazisty i czytelny, a to ogromny plus tej publikacji. Sprawne i zgrabne dialogi oraz płynnie poprowadzona narracja, mimo że skonstruowana z oderwanych od siebie klocków, tworzą ze sobą spójną całość. Swoje dokładają też „czyste”, skromne kadry, czyniąc komiks jeszcze bardziej symbolicznym i jasnym w przekazie. Czyta się to świetnie, z zaciekawieniem i z pełnym zrozumieniem, nic tu nie zgrzyta, wszystko do siebie pasuje. Historia ta, choć w gruncie rzeczy smutna (nad przyjaźnią Jobsa i Kobuna zawisną w końcu czarne chmury), krótka i uproszczona – potrafi zainspirować i wywołuje ciepły uśmiech na twarzy czytelnika, niezależnie od jego sympatii do iPodów czy iPhonów. Być może przy komiksie tym uśmiechnąłby się sam Jobs, a ze względu na jego chorobliwy wręcz perfekcjonizm, byłoby to nie lada osiągnięcie.
experymentt.wordpress.com Dorota Jędrzejewska, 2012-08-04