Recenzje
Czytaj dwa razy szybciej!
Przeglądasz codziennie setki stron dokumentów, a mimo to stos papierów (albo lista plików), które musisz przeczytać, stale rośnie? Pomocna może się okazać książka „Czytaj dwa razy szybciej” Marcina Matuszewskiego, poświęcona technikom szybkiego czytania. Uwaga, do czytania w zasadzie jest tu niewiele (co zapewne niektórych ucieszy). Autor nie wykłada teorii, zamiast tego proponuje mnóstwo ćwiczeń. Czytelnikowi radzi, by przed lekturą sprawdził tempo, w jakim czyta, i powtórzył ten test na zakończenie, żeby zweryfikować skuteczność zaprezentowanie, żeby zweryfikować skuteczność zaprezentowanych technik. Ćwiczenia można wykonywać wszędzie, przyda się jednak wskaźnik (choćby długopis). Dzięki serii diagramów – przypominających te do gry w sudoku – można poszerzyć pole widzenia, a szukając kolejnych cyfr w niewielkich, prostokątnych polach – poprawić spostrzegawczość. Do poczytania poezji ta metoda raczej się nie przyda, ale na pewno może ułatwić czytanie literatury fachowej.
Coaching 5/2012 (14)
Poniedziałkowe dzieci
„Nie dajesz w żyłę i nie jesteś lesbijką. To co ty właściwie robisz?” –pewnego razu zapytano Patti Smith. Mimo że jest jedną z najważniejszych osób w muzyce lat siedemdziesiątych, trudno w „Poniedziałkowych dzieciach” szukać ekscesów tak typowych dla tamtego kresu. Bo Smith jest w swej opowieści bardzo skromna, skupiona – wbrew wybujałym ego artystów – nie na sobie, ale na nim – Robercie Mapplethorpe i niesamowitym związku między nimi.
Ostatnio sporo zostało wydanych autobiografii, w których znani i znane opisują swoje barwne życie: sex, drugs and rock’n’roll. Każdy/każda z nich stawia siebie w centrum, próbując zaszokować czytelniczki i czytelników życiem pełnym szaleństw, a także mniej lub bardziej pikantnymi plotkami. Chodzi przecież o to, żeby sprzedać to, co jeszcze nie sprzedane. Nie znajdziemy tego u Patti Smith. Jej książka bowiem to narracja wyjątkowo osobista, w tle której znajdują się znane postaci, znane miejsca i znaczące wydarzenia.
Patti Smith rozpoczyna swoją historię od opowieści o dzieciństwie wśród kochających ją osób, ale w dość zamkniętej społeczności. Pierwsze niedopasowanie pojawia się dość szybko – w wieku kilkunastu lat zauważa: „Ze smutkiem patrzyłam, jak matka wypełnia swoje kobiece obowiązki przyglądałam się jej drobnemu ciału (…) Przez pewien czas nienawidziłam matki”. Życie według norm typowych dla kobiet w latach pięćdziesiątych – kuchnia, mąż, dzieci tym bardziej nie była dla niej, gdy w wieku 12 lat znalazła się wraz z ojcem w Muzeum Sztuk Pięknych w Filadelfii. Zrozumiała wtedy, że „być artystą oznacza widzieć to, czego nie widzą inni”. A że ona widziała o wiele więcej, wiedziała, że czeka ją tylko los artystki. Książka ta jest bowiem opowieścią o stawaniu się artystką/artystą, o dojrzewaniu do tej roli.
Jednak zanim się to stanie – czeka ją długa droga. Droga pełna biedy, bezdomności, wyrzeczeń. Ale także – los pełen niespodzianek, zaskakujących zakrętów. Los, który poprowadzi ją przez mekkę amerykańskiej sztuki – Nowy Jork. Smith w wyjątkowy sposób pokazuje swój stosunek słowa „artystka” czy „artysta”, z pełną świadomością jego ciężaru i historii. Jej skromność w tej kwestii jest w „Poniedziałkowych dzieciach” wręcz szokująca – to nie ona jest tu w centrum, wokół którego toczy się życie szalonych lat hippisowskich.
Ta książka to hołd złożony jej niezwykłemu związkowi, dzięki któremu i ona, i Mapplethorpe odnaleźli siebie – zarówno w sztuce, jak i w życiu. Czasami pewne spotkania muszą się zdążyć po to, by nastąpiły kolejne wydarzenia, by to, co zapisane, ziściło się. Tak było też w ich przypadku – oboje odnaleźli swoje prawdziwe powołanie twórcze, oboje określili się społecznie. Mimo że ich drogi w jakiś sposób rozeszły się w pewnym momencie, to rozeszły się tylko na chwilę, tylko po to, by zmieć formę bycia razem. Na zawsze bowiem pozostali bratnimi duszami (słowo „przyjaciółmi” wydaje się tu zbyt płaskie).
„Poniedziałkowe dzieci” to opowieść o miłości bezgranicznej. Smith nawet przez chwilę nie pisze o Robercie inaczej niż słowami pełnymi szacunku, zrozumienia i niesamowitej tęsknoty. Dla mnie bowiem właśnie ta tęsknota, wynikając z upływu lat od jego śmierci, jest najmocniej rzucająca się w oczy w tej książce. I choć znajdziemy tu i historie o hotelu Chelsea i knajpach, w których spotkać można było znanych tamtych czasów (jest tu i Ginsberg, i Janis Joplin, i Hednrix), nie one przyciągają nasza uwagę. Sposób narracji Smith prowadzi nas bowiem po śladach relacji między nią a Mapplethorpem, po wspomnieniach, po drodze od marzeń do rzeczywistości. Nawet więc jeśli chcemy znaleźć tu jakiś skandal – jedynym chyba, który może nas na chwilę zatrzymać, oderwać od tej narracji, jest młodzieńcza ciąża Patti i oddanie dziecka obcemu małżeństwu – i tak nie skupiamy się na nim dłużej, dając dalej się ponieść wspomnieniom.
Miłość opisana w tej książce niezwykła jest także z powodu swej bezgraniczności. Nawet odkrycie przez Roberta swego homoseksualizmu, a potem zachorowanie na AIDS nie odsuwa go od Patti. Trwa przy nim, a ostatnie zdania „Poniedziałkowych dzieci” wskazują, że nawet śmierć nie była w stanie skończyć ich związku – po prostu zmieniła go.
Patti Smith ma niesamowity talent literacki – świadczą o tym jej wiersze, teksty, ale i ta właśnie książka. W zalewie autobiografii nastawionych na sprzedaż, plotki i skandale, wyróżnia się swoją skromnością, literackością i niezwykła opowieścią – zupełnie inną niż na początku można się spodziewać.
Ostatnio sporo zostało wydanych autobiografii, w których znani i znane opisują swoje barwne życie: sex, drugs and rock’n’roll. Każdy/każda z nich stawia siebie w centrum, próbując zaszokować czytelniczki i czytelników życiem pełnym szaleństw, a także mniej lub bardziej pikantnymi plotkami. Chodzi przecież o to, żeby sprzedać to, co jeszcze nie sprzedane. Nie znajdziemy tego u Patti Smith. Jej książka bowiem to narracja wyjątkowo osobista, w tle której znajdują się znane postaci, znane miejsca i znaczące wydarzenia.
Patti Smith rozpoczyna swoją historię od opowieści o dzieciństwie wśród kochających ją osób, ale w dość zamkniętej społeczności. Pierwsze niedopasowanie pojawia się dość szybko – w wieku kilkunastu lat zauważa: „Ze smutkiem patrzyłam, jak matka wypełnia swoje kobiece obowiązki przyglądałam się jej drobnemu ciału (…) Przez pewien czas nienawidziłam matki”. Życie według norm typowych dla kobiet w latach pięćdziesiątych – kuchnia, mąż, dzieci tym bardziej nie była dla niej, gdy w wieku 12 lat znalazła się wraz z ojcem w Muzeum Sztuk Pięknych w Filadelfii. Zrozumiała wtedy, że „być artystą oznacza widzieć to, czego nie widzą inni”. A że ona widziała o wiele więcej, wiedziała, że czeka ją tylko los artystki. Książka ta jest bowiem opowieścią o stawaniu się artystką/artystą, o dojrzewaniu do tej roli.
Jednak zanim się to stanie – czeka ją długa droga. Droga pełna biedy, bezdomności, wyrzeczeń. Ale także – los pełen niespodzianek, zaskakujących zakrętów. Los, który poprowadzi ją przez mekkę amerykańskiej sztuki – Nowy Jork. Smith w wyjątkowy sposób pokazuje swój stosunek słowa „artystka” czy „artysta”, z pełną świadomością jego ciężaru i historii. Jej skromność w tej kwestii jest w „Poniedziałkowych dzieciach” wręcz szokująca – to nie ona jest tu w centrum, wokół którego toczy się życie szalonych lat hippisowskich.
Ta książka to hołd złożony jej niezwykłemu związkowi, dzięki któremu i ona, i Mapplethorpe odnaleźli siebie – zarówno w sztuce, jak i w życiu. Czasami pewne spotkania muszą się zdążyć po to, by nastąpiły kolejne wydarzenia, by to, co zapisane, ziściło się. Tak było też w ich przypadku – oboje odnaleźli swoje prawdziwe powołanie twórcze, oboje określili się społecznie. Mimo że ich drogi w jakiś sposób rozeszły się w pewnym momencie, to rozeszły się tylko na chwilę, tylko po to, by zmieć formę bycia razem. Na zawsze bowiem pozostali bratnimi duszami (słowo „przyjaciółmi” wydaje się tu zbyt płaskie).
„Poniedziałkowe dzieci” to opowieść o miłości bezgranicznej. Smith nawet przez chwilę nie pisze o Robercie inaczej niż słowami pełnymi szacunku, zrozumienia i niesamowitej tęsknoty. Dla mnie bowiem właśnie ta tęsknota, wynikając z upływu lat od jego śmierci, jest najmocniej rzucająca się w oczy w tej książce. I choć znajdziemy tu i historie o hotelu Chelsea i knajpach, w których spotkać można było znanych tamtych czasów (jest tu i Ginsberg, i Janis Joplin, i Hednrix), nie one przyciągają nasza uwagę. Sposób narracji Smith prowadzi nas bowiem po śladach relacji między nią a Mapplethorpem, po wspomnieniach, po drodze od marzeń do rzeczywistości. Nawet więc jeśli chcemy znaleźć tu jakiś skandal – jedynym chyba, który może nas na chwilę zatrzymać, oderwać od tej narracji, jest młodzieńcza ciąża Patti i oddanie dziecka obcemu małżeństwu – i tak nie skupiamy się na nim dłużej, dając dalej się ponieść wspomnieniom.
Miłość opisana w tej książce niezwykła jest także z powodu swej bezgraniczności. Nawet odkrycie przez Roberta swego homoseksualizmu, a potem zachorowanie na AIDS nie odsuwa go od Patti. Trwa przy nim, a ostatnie zdania „Poniedziałkowych dzieci” wskazują, że nawet śmierć nie była w stanie skończyć ich związku – po prostu zmieniła go.
Patti Smith ma niesamowity talent literacki – świadczą o tym jej wiersze, teksty, ale i ta właśnie książka. W zalewie autobiografii nastawionych na sprzedaż, plotki i skandale, wyróżnia się swoją skromnością, literackością i niezwykła opowieścią – zupełnie inną niż na początku można się spodziewać.
szuflada.net Anna Godzińska
Poniedziałkowe dzieci
W tym samym roku kiedy misja Apollo 11 miała zakończyć się powodzeniem a Neil Armstrong wypowiedzieć legendarne słowa „To jest mały krok człowieka, ale wielki krok ludzkości” Patti Smith i Robert Mapplethorpe wprowadzili się do niewielkiego pokoiku w Hotelu Chelsea. Miejsce, które od zawsze dawało wikt i opierunek tęgim umysłom i niebagatelnym osobowościom epoki, także dla tych dwojga młodych ludzi miało stać się początkiem wszystkiego. Przyczółkiem, z którego wyruszą w szeroko pojętą artystyczną drogę. W tę podróż w nieznane Patti Smith zabrała jedną podniszczoną walizkę i całkiem spory bagaż doświadczeń, ale także i co być może najważniejsze – niezachwianą pewność, że jest posiadaczką wielkiego talentu. Jednak nowojorskie ulice nie od razu będą dla niej hojne. Pierwsze miesiące okupione głodem i bezdomnością stanowiły swoisty glejt, przepustkę do świata spełnionych nadziei i marzeń. Okup, który należało zapłacić miastu cudowności. Lecz zanim słodkie sny się urzeczywistniły, zanim przyszedł czas spełnienia… najpierw nastąpiło przypadkowe spotkanie w księgarni i następne na brooklyńskiej ulicy, które jak się okazało było początkiem wszystkiego: wielkiej miłości, wielkiej sztuki, ale też przede wszystkim wielkiej przyjaźni. Dwoje niewinnych dzieciaków, którzy postanowili trwać razem mimo przeciwności losu. Cudowne i niezwykłe zderzenie dwóch planet.
Któż nie zna Patti Smith, jej albumu „Horses” i lekko chrypiącego głosu? Królowa punk rocka, która wytyczyła gatunkowi całkiem nową, intelektualną drogę. Malarka, rysowniczka, poetka, która nie bała się eksperymentować i szokować. Chociażby przytoczyć jeden z najbardziej znanych fragmentów jej poezji: „Chrystus umarł za cudze grzechy/ale nie za moje”, który do dziś brzmi jak wyzwanie rzucone konserwatywnej Ameryce. Ale jest też druga ważna, czy oby nie najważniejsza postać tej książki – Robert Mapplethorpe – artysta fotografik. To jemu teoretycznie autorka poświęca swoją opowieść, tworząc niezwykły mariaż autobiografii i biografii zarazem. Opowieść o dwojgu wspaniałych i uzdolnionych młodych ludziach, którym przyszło żyć w niezwykłych czasach i miejscu. Którzy nie bali się mówić otwarcie o swoich zdolnościach, którzy wierzyli w to, co robią, którzy mając „u boku” chociażby takie osoby jak Andy Warhol, czy Janis Joplin eksplorowali własne obszary sztuki okraszając te specyficzne wyprawy dużą dozą przemyśleń i refleksji. Jak zauważa autorka:
W chwilach przygnębienia zastanawiałam się, jak sens kryje się w tworzeniu sztuki. Dla kogo? Czy naśladujemy Boga? Mówimy wyłącznie do siebie? Jaki jest ostateczny cel? Po co? Żeby dzieło znalazło się w klatce jednego z wielkich artystycznych zoo – Muzeum Sztuki Nowoczesnej, Metropolitan albo Luwru? Łaknęłam uczciwości, a jednak odkrywałam w sobie fałsz. Po co poświęcać się sztuce? Żeby się spełnić czy dla niej samej? Jeśli nie dajemy ludziom iluminacji, powiększanie tego nadmiaru poprzez własną twórczość wydaje się egocentryzmem. Często zasiadałam do wiersza albo rysunku, ale cała ta gorączkowa aktywność na ulicach, w połączeniu z wojną w Wietnamie, sprawiała, że moje wysiłki wydawały się bezsensowne.
Pięknie i niewinnie brzmią te słowa z perspektywy tylu lat. Zdewaluowane dziś pojęcie artysty, wtedy miało wymiar bardziej szczery i sensualny. Jak szczere i sensualne mogą być tylko dzieci:
Śmialiśmy się z naszych dziecięcych wersji samych siebie, mówiąc, że byłam złą dziewczynką, która starała się być dobra, a on był dobrym chłopcem, który próbował być zły.
Dwoje przyjaciół, których połączył symbol niebieskiej gwiazdy i poszukiwanie własnego środka wyrazu. Dla Patti stała się nim poezja i muzyka, dla Roberta wyzywająca i nowatorska fotografia.
Jest i trzeci bohater tej historii - Nowy Jork przełomu lat 60. i 70. XX wieku. Legendarne miasto, centrum kulturowego i politycznego wszechświata. Narkotykowe szalone noce, wolna miłość, mieszanka katolicyzmu i tantryzmu, studio Jima Hendrixa, koncerty The Rolling Stones, wprawki do woodstockowego festiwalu, manifest Johna i Yoko o końcu wojny…
W końcu uznaliśmy, że na tę noc porzucimy troski. Wzięliśmy trochę pieniędzy z naszych oszczędności i ruszyliśmy na Dwudziestą Czwartą Ulicę. Zatrzymaliśmy się przy kabinie fotograficznej w Playland i zrobiliśmy sobie zdjęcia – pasek czterech ujęć za ćwierć dolara. U Benedicta kupiliśmy hot doga i napój z papai, a potem wmieszaliśmy się w tłum. Marynarze na przepustkach, prostytutki, zbiegowie, wycyckani turyści i najrozmaitsze ofiary uprowadzeń przez kosmitów. Był to miejski deptak, przy którym ciągnęły się kina, stragany z pamiątkami, kubańskie jadłodajnie, bary ze striptizem i nocne lombardy. Za pół dolara można się było wślizgnąć do kina z fotelami wyłożonymi poplamionym aksamitem i obejrzeć zagraniczny film okraszony miękką pornografią. Dopadliśmy straganów z używanymi książkami – wytłuszczone szmirowate powieści i czasopisma z kociakami…
***
„Poniedziałkowe dzieci” to przepięknie (nie bójmy się tego słowa!) napisana opowieść o prawdziwej przyjaźni. O przyjaźni naznaczonej poświęceniem i oddaniem. Proza Patti Smith tak bliska jest poetyckiej frazie, że nie sposób oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z literaturą naprawdę wybitną. Magiczny świat wykreowany przez autorkę oferuje nam nie tylko wspaniałą i arcyciekawą narracyjną ucztę, ale także prawdziwe intelektualne święto. A ja poproszę o więcej takiego klepania:
Truman Capote zarzucił kiedyś Kerouacowi, że klepie w maszynę, a nie pisze. Ale Kerouac nasycił arkusze papieru swoim istnieniem, chociaż być może walił w klawisze. Ja zaś tylko klepałam.
Któż nie zna Patti Smith, jej albumu „Horses” i lekko chrypiącego głosu? Królowa punk rocka, która wytyczyła gatunkowi całkiem nową, intelektualną drogę. Malarka, rysowniczka, poetka, która nie bała się eksperymentować i szokować. Chociażby przytoczyć jeden z najbardziej znanych fragmentów jej poezji: „Chrystus umarł za cudze grzechy/ale nie za moje”, który do dziś brzmi jak wyzwanie rzucone konserwatywnej Ameryce. Ale jest też druga ważna, czy oby nie najważniejsza postać tej książki – Robert Mapplethorpe – artysta fotografik. To jemu teoretycznie autorka poświęca swoją opowieść, tworząc niezwykły mariaż autobiografii i biografii zarazem. Opowieść o dwojgu wspaniałych i uzdolnionych młodych ludziach, którym przyszło żyć w niezwykłych czasach i miejscu. Którzy nie bali się mówić otwarcie o swoich zdolnościach, którzy wierzyli w to, co robią, którzy mając „u boku” chociażby takie osoby jak Andy Warhol, czy Janis Joplin eksplorowali własne obszary sztuki okraszając te specyficzne wyprawy dużą dozą przemyśleń i refleksji. Jak zauważa autorka:
W chwilach przygnębienia zastanawiałam się, jak sens kryje się w tworzeniu sztuki. Dla kogo? Czy naśladujemy Boga? Mówimy wyłącznie do siebie? Jaki jest ostateczny cel? Po co? Żeby dzieło znalazło się w klatce jednego z wielkich artystycznych zoo – Muzeum Sztuki Nowoczesnej, Metropolitan albo Luwru? Łaknęłam uczciwości, a jednak odkrywałam w sobie fałsz. Po co poświęcać się sztuce? Żeby się spełnić czy dla niej samej? Jeśli nie dajemy ludziom iluminacji, powiększanie tego nadmiaru poprzez własną twórczość wydaje się egocentryzmem. Często zasiadałam do wiersza albo rysunku, ale cała ta gorączkowa aktywność na ulicach, w połączeniu z wojną w Wietnamie, sprawiała, że moje wysiłki wydawały się bezsensowne.
Pięknie i niewinnie brzmią te słowa z perspektywy tylu lat. Zdewaluowane dziś pojęcie artysty, wtedy miało wymiar bardziej szczery i sensualny. Jak szczere i sensualne mogą być tylko dzieci:
Śmialiśmy się z naszych dziecięcych wersji samych siebie, mówiąc, że byłam złą dziewczynką, która starała się być dobra, a on był dobrym chłopcem, który próbował być zły.
Dwoje przyjaciół, których połączył symbol niebieskiej gwiazdy i poszukiwanie własnego środka wyrazu. Dla Patti stała się nim poezja i muzyka, dla Roberta wyzywająca i nowatorska fotografia.
Jest i trzeci bohater tej historii - Nowy Jork przełomu lat 60. i 70. XX wieku. Legendarne miasto, centrum kulturowego i politycznego wszechświata. Narkotykowe szalone noce, wolna miłość, mieszanka katolicyzmu i tantryzmu, studio Jima Hendrixa, koncerty The Rolling Stones, wprawki do woodstockowego festiwalu, manifest Johna i Yoko o końcu wojny…
W końcu uznaliśmy, że na tę noc porzucimy troski. Wzięliśmy trochę pieniędzy z naszych oszczędności i ruszyliśmy na Dwudziestą Czwartą Ulicę. Zatrzymaliśmy się przy kabinie fotograficznej w Playland i zrobiliśmy sobie zdjęcia – pasek czterech ujęć za ćwierć dolara. U Benedicta kupiliśmy hot doga i napój z papai, a potem wmieszaliśmy się w tłum. Marynarze na przepustkach, prostytutki, zbiegowie, wycyckani turyści i najrozmaitsze ofiary uprowadzeń przez kosmitów. Był to miejski deptak, przy którym ciągnęły się kina, stragany z pamiątkami, kubańskie jadłodajnie, bary ze striptizem i nocne lombardy. Za pół dolara można się było wślizgnąć do kina z fotelami wyłożonymi poplamionym aksamitem i obejrzeć zagraniczny film okraszony miękką pornografią. Dopadliśmy straganów z używanymi książkami – wytłuszczone szmirowate powieści i czasopisma z kociakami…
***
„Poniedziałkowe dzieci” to przepięknie (nie bójmy się tego słowa!) napisana opowieść o prawdziwej przyjaźni. O przyjaźni naznaczonej poświęceniem i oddaniem. Proza Patti Smith tak bliska jest poetyckiej frazie, że nie sposób oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z literaturą naprawdę wybitną. Magiczny świat wykreowany przez autorkę oferuje nam nie tylko wspaniałą i arcyciekawą narracyjną ucztę, ale także prawdziwe intelektualne święto. A ja poproszę o więcej takiego klepania:
Truman Capote zarzucił kiedyś Kerouacowi, że klepie w maszynę, a nie pisze. Ale Kerouac nasycił arkusze papieru swoim istnieniem, chociaż być może walił w klawisze. Ja zaś tylko klepałam.
Lubimy Czytać Monika Długa
Poniedziałkowe dzieci
Czyta się to wszystko jak opis idealistycznego marzenia zamieniającego się w rzeczywistość, ale też jako wyjątkowy romans, dla którego motorem jest sztuka.
Już wcześniej Patti Smith złożyła literacki hołd swojemu długoletniemu przyjacielowi Robertowi Mapplethorpe’owi. Napisała, a po latach wykonała na scenie razem z gitarzystą Kevinem Shieldsem z My Bloody Valentine utwór „The Coral Sea”. To było metaforyczne i niezwykle emocjonalne pożegnanie zmarłego na AIDS fotografa. „Poniedziałkowe dzieci” są pożegnaniem refleksyjnym i kronikarskim – pokazują wspólny świat dwojga aspirujących artystów wchodzących razem w dorosłe życie i w krąg nowojorskiej bohemy końca lat 60. Czasem nie starczało na jedzenie, ale za to wielcy bohaterowie byli na wyciągnięcie ręki – choćby w słynnym hotelu Chelsea, gdzie Patti i Robert wspólnie pomieszkiwali. „Gregory Corso, Allen Ginsberg i William Burroughs byli moimi nauczycielami, a każdy przewinął się przez lobby Chelsea” – wspomina punkowa poetka. Jej książka to zapis ducha pokolenia – obserwuje proces tworzenia materiału na słynną płytę „Pearl” Janis Joplin, podpowiada nawet przypadkiem jej tytuł. Gdy kupuje własną gitarę, nie chce jej się nawet uczyć strojenia instrumentu – przecież zawsze może go podsunąć któremuś z mieszkających w Chelsea artystów z prośbą, by coś zagrał, a ten nastroi w mig.
Najważniejsza jest jednak nie autobiografia Smith, tylko opis jej związku z Mapplethorpe’em. Gdy ona słuchała muzyki, recenzowała płyty i pisała wiersze, on tuż obok robił naszyjniki, wycinał kolaże ze zdjęć, potem sam fotografował. Zresztą za namową Patti, która była jego recenzentką i modelką. Pierwsze ich wspólne zdjęcia wykonywał w kabinie fotograficznej na ulicy. Potem prostym polaroidem. Byli kochankami, później tylko przyjaciółmi – i tak na zmianę, bo fotograf zmagał się z własną seksualnością. „Pociągali go silnie mężczyźni, ale nigdy nie czułam się przez to mniej kochana” – notuje Patti. Czyta się to wszystko jak opis idealistycznego marzenia zamieniającego się w rzeczywistość, ale też jako wyjątkowy romans, dla którego motorem jest nie pożądanie, tylko sztuka.
Już wcześniej Patti Smith złożyła literacki hołd swojemu długoletniemu przyjacielowi Robertowi Mapplethorpe’owi. Napisała, a po latach wykonała na scenie razem z gitarzystą Kevinem Shieldsem z My Bloody Valentine utwór „The Coral Sea”. To było metaforyczne i niezwykle emocjonalne pożegnanie zmarłego na AIDS fotografa. „Poniedziałkowe dzieci” są pożegnaniem refleksyjnym i kronikarskim – pokazują wspólny świat dwojga aspirujących artystów wchodzących razem w dorosłe życie i w krąg nowojorskiej bohemy końca lat 60. Czasem nie starczało na jedzenie, ale za to wielcy bohaterowie byli na wyciągnięcie ręki – choćby w słynnym hotelu Chelsea, gdzie Patti i Robert wspólnie pomieszkiwali. „Gregory Corso, Allen Ginsberg i William Burroughs byli moimi nauczycielami, a każdy przewinął się przez lobby Chelsea” – wspomina punkowa poetka. Jej książka to zapis ducha pokolenia – obserwuje proces tworzenia materiału na słynną płytę „Pearl” Janis Joplin, podpowiada nawet przypadkiem jej tytuł. Gdy kupuje własną gitarę, nie chce jej się nawet uczyć strojenia instrumentu – przecież zawsze może go podsunąć któremuś z mieszkających w Chelsea artystów z prośbą, by coś zagrał, a ten nastroi w mig.
Najważniejsza jest jednak nie autobiografia Smith, tylko opis jej związku z Mapplethorpe’em. Gdy ona słuchała muzyki, recenzowała płyty i pisała wiersze, on tuż obok robił naszyjniki, wycinał kolaże ze zdjęć, potem sam fotografował. Zresztą za namową Patti, która była jego recenzentką i modelką. Pierwsze ich wspólne zdjęcia wykonywał w kabinie fotograficznej na ulicy. Potem prostym polaroidem. Byli kochankami, później tylko przyjaciółmi – i tak na zmianę, bo fotograf zmagał się z własną seksualnością. „Pociągali go silnie mężczyźni, ale nigdy nie czułam się przez to mniej kochana” – notuje Patti. Czyta się to wszystko jak opis idealistycznego marzenia zamieniającego się w rzeczywistość, ale też jako wyjątkowy romans, dla którego motorem jest nie pożądanie, tylko sztuka.
Polityka Bartek Chaciński, 2012-09-04
Skrypty powłoki systemu Linux. Receptury
Powłoka jest interfejsem służącym do komunikacji z systemem i sprawowania kontroli nad nim. Studiując książkę, czytelnik pozna zasady tworzenia skryptów w stopniu pozwalającym na sprawne administrowanie systemem. Wśród nich znajdzie receptury realizujące polecenia dotyczące tworzenia kopii zapasowych, monitorowania, rejestrowania i raportowania działania systemu, a także wysyłania komunikatów do użytkowników, masowej zmiany wymiarów obrazów i dostępu do baz danych z poziomu powłoki. Pozna procedury obsługujące sieć, w tym funkcje logowania protokołu SSH, przesyłania plików poprzez sieć, wyświetlania aktywnych komputerów w sieci i rozsyłania komunikatów do węzłów sieci. Zrozumie sposób interakcji z aplikacjami internetowymi w zakresie gromadzenia danych z witryn, ich analizy oraz obsługi żądań kierowanych do stron internetowych. Zamieszczone w publikacji przykłady receptur są dokładne, łatwe do analizy i wyczerpująco skomentowane.
NetWorld Piotr Kociatkiewicz, 2012-09-01