Recenzje
Ostatni maraton
- Zimą 2010 roku miałem dość biegania - to zaskakujące wyznanie Piotra Kuryły, doskonałego długodystansowca, maratończyka, rozpoczyna jego „Ostatni maraton", opowieść obiegu dookoła świata. Dlaczego postanowił rzucić to, co kochał, a jednocześnie ruszył w morderczy bieg Zadecydowały o tym - jak pisze -trzy sprawy. Zubożenie rodziny po ośmiu latach fanatycznego biegania, bójka o honor żony, a także ludzka zawiść... - Chodziłem nerwowo po pokoju, znalazłem gdzieś globus i prędko narysowałem na nim okrąg wzdłuż równoleżników. Ta trasa wokół kuli ziemskiej to będzie mój ostatni maraton - postanowił. 7 sierpnia 2010 r., po paru miesiącach przygotowań, pożegnał się z żoną i córkami. 365-dniowy Bieg dla Pokoju rozpoczął w rodzinnym Augustowie. Jego domem stał się specjalny kajak, do którego doczepił kółka. „Fale podniosły się błyskawicznie, woda zaczęła wdzierać się do kajaka" -tak wyglądał chrzest bojowy jego wehikułu na jeziorze Śniardwy. Gdy biegł, starał się to czynić, jak najbardziej ekonomicznie- truchtem, ze stopami przy asfalcie. Po drodze stał się -jak pisze - pielgrzymem. „Angielskiego nie znam, moja komórka nie działa"- tak na lotnisku Newark powitał Stany Zjednoczone. „Rzeźnia kanibali okazała się sauną" -wspominał jedną z kąpieli w Rosji. I tak dzień po dniu, krok za krokiem, przygoda za przygodą. -Już nikt nie zobaczy mnie biegnącego, bo człowiek jest wart tyle, ile jego słowo - stwierdził po biegu Piotr Kuryło. To niesamowita opowieść o bólu i radości, odwadze, ale i zwątpieniach... Czyta się jednym tchem.
dziennikpolski24.pl DMA, 2012-09-22
Ostatni maraton
Co się dzieje, gdy po niemal 10 latach bardzo intensywnego biegania podejmuje się decyzję o tym, by powrócić na łono rodziny w pełnym wymiarze i już nigdy nie wybiec w trasę? Pewnie możliwości jest co najmniej kilka. Ale gdy codziennością są kilkudziesięcio i kilkusetkilometrowe trasy wiadomo, że powinno to być coś spektakularnego i z przytupem. Na przykład bieg dookoła świata.
I taką właśnie decyzję podjął biegacz długodystansowy, maratończyk Piotr Kuryło. Bieg dookoła świata, wzdłuż trasy wyrysowanej pewnego dnia flamastrem na domowym globusie. Wydaje się proste Wszak wszystko zaczyna się od pomysłu, to on jest
O realizacji możemy poczytać w wydanym właśnie "Ostatnim maratonie". 20 000 kilometrów w 365 dni to spore wyzwanie, zwłaszcza, gdy chce się je pokonać biegnąc, równocześnie ciągnąc za sobą specjalnie przystosowany kajak czy wózek z najpotrzebniejszym bagażem. 365 dni - start i meta w Augustowie, a po drodze Niemcy, Holandia, Belgia, Hiszpania, Portugalia, skok przez Atlantyk i bieg z Nowego Jorku do San Francisco, by przeskoczyć do Władywostoku i stamtąd już w kierunku domu - przez Syberię, Kazachstan, Rosję, Łotwę i Litwę.
To tylko suche fakty. Podobnie, jak informacja o 15 parach zniszczonych po drodze butów, czy 7 różnych wózkach używanych przez Autora. Najważniejsze jednak dzieje się gdzieś na trasie, pomiędzy kolejnymi noclegami, pomiędzy następnymi ważnymi punktami na mapie.
Bohater "Prostej historii" Lyncha w pewnym momencie filmu mówi "wolniej jedziesz, więcej widzisz". Przede wszystkim widzisz ludzi. I tak też jest w przypadku "Ostatniego maratonu". To ludzie spotykani na trasie przez Piotra Kuryło urastają do miana cichych bohaterów tej historii. Ich proste gesty sympatii i wsparcia stanowią o bogactwie tej wyprawy. To oni wreszcie tak naprawdę umożliwiają doprowadzenie tej podróży do szczęśliwego zakończenia, zgodnego z zamierzonym celem. Stają się opiekunami, dobrymi duchami pojawiającymi się we właściwych momentach, czy wreszcie cichymi sponsorami, kiedy już w Nowym Jorku okazuje się, że właściwie fundusze się skończyły, a wszystko, co najważniejsze i najtrudniejsze dopiero czeka za horyzontem.
Autor o tych ludziach pisze, poświęcając im niemal tyle samo miejsca, co swoim zmaganiom z trasą, własnymi słabościami, samotnością, strachem, pogodą, niebezpieczeństwami napotykanymi po drodze. Zauważa ich obecność, docenia wkład...
Tak długa podróż, podczas której człowiek mimo wszystko skazany jest głównie na własne towarzystwo, niemalże zmusza do zapełnienia czymś pustych godzin biegu. Przez rok można pewnie wielokrotnie przemyśleć całe życie, przewartościować wszystko i ze 100 razy zmienić zdanie. Każdy z nas pewnie miałby o czym myśleć. Każdy z nas wypełniłby ten czas po swojemu. Piotrowi przez ten rok towarzyszyła myśl przewodnia - wyruszając w trasę z góry narzucił sobie temat rozmyślań i intencję całego biegu. Biegł w imię pokoju na świecie, pragnąc swoim wyczynem zwrócić uwagę polityków i zwykłych ludzi na ten problem. I cały czas prowadziła go modlitwa.
A czy intencja biegu została zauważona? Czy hasła o pokoju głoszone przez Autora w różnych mediach coś dały? Niech każdy sam sobie odpowie.
Na pewno zauważony i doceniony został niestrudzony biegacz i jego roczny wysiłek, hart ducha, optymizm, niezwykła siła ciała i charakteru.
A sama opowieść To nie jest książka przygodowa, ani podróżnicza. Nie ma w niej kwiecistego języka, porywających opisów niebezpiecznych przygód, nie ma budowania napięcia, czy choćby próby przytrzymania uwagi czytelnika, by z niecierpliwością zaglądał na kolejne strony. Piotr snuje swoją historię w bardzo zwyczajny sposób. Po prostu zdaje relację z biegu, z tego, co mu się przydarzyło na trasie. Skupia się na samym jej przebiegu, wszelkich niedogodnościach związanych z chwilowymi kontuzjami, czy problemami ze sprzętem. Dokumentuje również jej przebieg licznymi zdjęciami, przedstawiającymi głównie jego samego. Trochę szkoda, bo przecież nie każdy z nas okrąży kulę ziemską i nie wszystkim dane będzie podziwianie krajobrazów gdzieś na styku kultur. Książka jednak może okazać się ciekawa dla tych z Was, których pociągają tego typu wyzwania, a chcieliby uniknąć pewnych błędów, czy skorzystać z podpowiedzi kogoś, kto ma takie doświadczenie już za sobą.
monoloco.pl Joanna Frukacz, 2012-09-17
Tajski epizod z dreszczykiem
Czy seks sprzeda wszystko? Mam wrażenie, że wiele osób nadal tak myśli. Bo nawet jeżeli sam seks nie sprzeda, to na pewno wywoła kontrowersję, ta poprowadzi do dyskusji i promocja murowana. Odnoszę wrażenie, że trochę tak jest w przypadku książki Marka Lenarcika Tajski epizod z dreszczykiem, bo zanim jeszcze po nią sięgnęłam, to tyle się o niej naczytałam, że mimowolnie biorąc ją do ręki miałam w wyobraźni wyrobiony obraz tego, co będzie w środku. Pornografia.
Zastrzeżenie. Jeżeli wiem, że będę czytała jakąś pozycję z zamiarem późniejszego jej zrecenzowania, to mam taką zasadę, że staram się przedtem nie czytać żadnych recenzji. Dzięki temu mogę podejść do książki z w miarę czystą głową – podkreślam w miarę, bo nawet sam opis na okładce czy znajomość innych dzieł danego autora już stwarzają pewne oczekiwania. W przypadku Tajskiego epizodu nie narzucałam sobie tego ograniczenia, bo zwyczajnie nie spodziewałam się, że będę ją tak szybko czytać i recenzować.
Dlaczego Ano dlatego, że nie planowałam kupowania tej książki. Otóż miałam możliwość rzucenia okiem na jej promocyjny fragment jeszcze zanim została oficjalnie wydana. Pamiętam, że absolutnie mnie nie zachęcił. Było tam coś w dość niewybredny sposób napisane o chęci puknięcia jakiejś dziewczyny i pukaniu jej koleżanek. Zdaję sobie sprawę, że w przypadku Tajlandii nie mówić o seksie to tak, jak pisać o Hiszpanii i nie wspomnieć o sjeście. Liberalne podejście do tych spraw to po prostu element kultury. Nie chodzi więc o treść, lecz o formę.
Ten krótki fragment, którym przecież świadomie promowano książkę, nie spodobał mi się właśnie ze względu na sposób podejścia do kobiet i sprawy seksu. Przedmiotowy, nieco wulgarny, można by pomyśleć – prostacki. Doszłam do wniosku, że jeżeli jest to miarodajna próbka, to niekoniecznie mam ochotę czytać kolejne kilkadziesiąt stron utrzymanych w tym tonie. Dlatego jeżeli gdzieś trafiłam na recenzję, nie powstrzymywałam się przed jej czytaniem, bo chciałam zwyczajnie sprawdzić, jak inne osoby reagują na tego typu literaturę.
Recenzje te utrzymywały mnie w przekonaniu, że Tajski epizod to literacki pornos z Tajlandią w tle. Dowiedziałam się z nich, że Marek Lenarcik ma talent do pisania ze swadą, jednak skupił się zupełnie nie na tym, co trzeba. Że jeśli ktoś ma ochotę poznać życie intymne autora, to zdecydowanie powinien sięgnąć po tę książkę, ale jeśli chce dowiedzieć się czegoś o Tajlandii – a przecież Tajski epizod była określana książką podróżniczą – to raczej nie ma tam czego szukać. Aż tu nagle pojawiła się propozycja przeczytania i zrecenzowania z prośbą, żeby nie koncentrować się tylko na kilkunastu stronach mocnych opisów, ale też na pozostałej treści. Niech będzie, zobaczę, ki diabeł.
A diabeł jest mniej więcej taki: Marek Lenarcik porzuca (wcale nie z dnia na dzień, jak przeczytałam w którejś z recenzji) nieźle płatną i zapewniającą względną stabilizację pracę w korporacji w Irlandii i wyjeżdża do Tajlandii – najpierw uczyć się, jak być nauczycielem, a potem uczyć innych języka angielskiego. Poznaje kilka kobiet, znajduje pracę, układa sobie życie w Bangkoku… Jak to się wszystko kończy
Leży oto przede mną niedawno przeczytany Tajski epizod z dreszczykiem i pierwsze, co muszę powiedzieć, to to, że nie było tak źle, jak się spodziewałam. Ostry pornol okazał się nie do końca umiejętnie nakręconym w domowych warunkach wideo, na którym niewiele widać, bo kamera stoi nieco daleko, a obraz jest zamazany. Wiemy mniej więcej, co się dzieje, ale szczegółów nie zobaczymy. Ostre opisy Lenarcik używa może ze dwa razy jakichś przekleństw i to akurat nie w sytuacjach intymnych, lecz w momencie, kiedy budzik oznajmia przejmującym dzwonieniem, że czas wstawać do pracy.
W tych momentach słownictwo może nie jest wyszukane, ale też nie jakieś szczególnie szokujące. Fakt faktem, że tych momentów jest sporo, moim zdaniem nie zawsze konieczne było opisywanie kolejnych seksualnych przygód, ale widocznie autor miał ochotę się pochwalić.
Ok, to tyle, jeśli chodzi o seks. A Tajlandia No właśnie. Ci, którzy spodziewali się opisów świątyń, zabytków, kultury, zwyczajów i tym podobnych, mogą się nieco rozczarować. Miałam przyjemność być w Tajlandii dwukrotnie na wakacjach. Przez ten czas dowiedziałam się o tym kraju tyle samo, jeśli nie więcej niż to, co jest opisane w książce. Że Tajki mają obsesję na punkcie białej skóry, że Wielki Pałac w Bangkoku jest pełen turystów, że w BTS jest zimno jak w zamrażarce, że Ko Lipe to jedna z najpiękniejszych wysp na świecie, że jedzenie jest piekielnie ostre… Nic nowego.
Muszę natomiast przyznać, że sam opis Bangkoku, tego miasta-molocha o specyficznym zapachu spalin wymieszanych ze swądem smażonego ulicznego jedzenia, z powietrzem tak gorącym, że przy wysiadaniu z kolejki ma się wrażenie przesiadania się z lodówki wprost do piekarnika, z kolorowymi taksówkami – ten opis w plastycznym wykonaniu Marka Lenarcika niesamowicie przemawia do mojej wyobraźni i budzi wspaniałe wspomnienia z wizyt w tym mieście. Dzięki Tajskiemu epizodowi szybko przenoszę się na drugi koniec świata do miasta, które tak bardzo lubię.
Albo wspomniana już wcześniej Ko Lipe. Cudowna, niezbyt zatłoczona wysepka z trzema uroczymi plażami, palmami kokosowymi i wodą tak czystą i przejrzystą, że wcale nie trzeba nurkować, żeby nacieszyć wzrok podwodną fauną i florą. Tak, książka przywołuje jedne z najfajniejszych azjatyckich wspomnień i za to mogę być Markowi Lenarcikowi wdzięczna.
Więc jak Polecam tę książkę, czy nie Dobre pytanie. Na pewno nie polecam komuś, kto oczekuje długich i drobiazgowych opisów zapierających dech w piersiach tajskich atrakcji turystycznych czy szczegółowych relacji z najprzeróżniejszych wydarzeń kulturalnych Tajlandii. Ale jeśli ktoś jeszcze w tym kraju nie był to może się z Tajskiego epizodu co nieco o nim dowiedzieć. Jeżeli natomiast ktoś myśli o porzuceniu stałej pracy i wyjeździe do Azji, by tam uczyć angielskiego – Lenarcik przygotował całkiem niezły praktyczny przewodnik mówiący o tym, jak zacząć i jakich błędów unikać. Jedyne, czego mi naprawdę brakuje, to większej ilości zdjęć – chociaż niekoniecznie z łóżkowych przygód.
Przestrzegam tylko przez zbytnim przywiązywaniem się do określenia książka podróżnicza, bo Tajski epizod to raczej – moim zdaniem – dość intymna autobiografia z Tajlandią w tle. Momentami przezabawna, czasem niestety nieco żenująca, pisana lekkim językiem i dość wciągająca. Czytacie więc na własną odpowiedzialność!
Zastrzeżenie. Jeżeli wiem, że będę czytała jakąś pozycję z zamiarem późniejszego jej zrecenzowania, to mam taką zasadę, że staram się przedtem nie czytać żadnych recenzji. Dzięki temu mogę podejść do książki z w miarę czystą głową – podkreślam w miarę, bo nawet sam opis na okładce czy znajomość innych dzieł danego autora już stwarzają pewne oczekiwania. W przypadku Tajskiego epizodu nie narzucałam sobie tego ograniczenia, bo zwyczajnie nie spodziewałam się, że będę ją tak szybko czytać i recenzować.
Dlaczego Ano dlatego, że nie planowałam kupowania tej książki. Otóż miałam możliwość rzucenia okiem na jej promocyjny fragment jeszcze zanim została oficjalnie wydana. Pamiętam, że absolutnie mnie nie zachęcił. Było tam coś w dość niewybredny sposób napisane o chęci puknięcia jakiejś dziewczyny i pukaniu jej koleżanek. Zdaję sobie sprawę, że w przypadku Tajlandii nie mówić o seksie to tak, jak pisać o Hiszpanii i nie wspomnieć o sjeście. Liberalne podejście do tych spraw to po prostu element kultury. Nie chodzi więc o treść, lecz o formę.
Ten krótki fragment, którym przecież świadomie promowano książkę, nie spodobał mi się właśnie ze względu na sposób podejścia do kobiet i sprawy seksu. Przedmiotowy, nieco wulgarny, można by pomyśleć – prostacki. Doszłam do wniosku, że jeżeli jest to miarodajna próbka, to niekoniecznie mam ochotę czytać kolejne kilkadziesiąt stron utrzymanych w tym tonie. Dlatego jeżeli gdzieś trafiłam na recenzję, nie powstrzymywałam się przed jej czytaniem, bo chciałam zwyczajnie sprawdzić, jak inne osoby reagują na tego typu literaturę.
Recenzje te utrzymywały mnie w przekonaniu, że Tajski epizod to literacki pornos z Tajlandią w tle. Dowiedziałam się z nich, że Marek Lenarcik ma talent do pisania ze swadą, jednak skupił się zupełnie nie na tym, co trzeba. Że jeśli ktoś ma ochotę poznać życie intymne autora, to zdecydowanie powinien sięgnąć po tę książkę, ale jeśli chce dowiedzieć się czegoś o Tajlandii – a przecież Tajski epizod była określana książką podróżniczą – to raczej nie ma tam czego szukać. Aż tu nagle pojawiła się propozycja przeczytania i zrecenzowania z prośbą, żeby nie koncentrować się tylko na kilkunastu stronach mocnych opisów, ale też na pozostałej treści. Niech będzie, zobaczę, ki diabeł.
A diabeł jest mniej więcej taki: Marek Lenarcik porzuca (wcale nie z dnia na dzień, jak przeczytałam w którejś z recenzji) nieźle płatną i zapewniającą względną stabilizację pracę w korporacji w Irlandii i wyjeżdża do Tajlandii – najpierw uczyć się, jak być nauczycielem, a potem uczyć innych języka angielskiego. Poznaje kilka kobiet, znajduje pracę, układa sobie życie w Bangkoku… Jak to się wszystko kończy
Leży oto przede mną niedawno przeczytany Tajski epizod z dreszczykiem i pierwsze, co muszę powiedzieć, to to, że nie było tak źle, jak się spodziewałam. Ostry pornol okazał się nie do końca umiejętnie nakręconym w domowych warunkach wideo, na którym niewiele widać, bo kamera stoi nieco daleko, a obraz jest zamazany. Wiemy mniej więcej, co się dzieje, ale szczegółów nie zobaczymy. Ostre opisy Lenarcik używa może ze dwa razy jakichś przekleństw i to akurat nie w sytuacjach intymnych, lecz w momencie, kiedy budzik oznajmia przejmującym dzwonieniem, że czas wstawać do pracy.
W tych momentach słownictwo może nie jest wyszukane, ale też nie jakieś szczególnie szokujące. Fakt faktem, że tych momentów jest sporo, moim zdaniem nie zawsze konieczne było opisywanie kolejnych seksualnych przygód, ale widocznie autor miał ochotę się pochwalić.
Ok, to tyle, jeśli chodzi o seks. A Tajlandia No właśnie. Ci, którzy spodziewali się opisów świątyń, zabytków, kultury, zwyczajów i tym podobnych, mogą się nieco rozczarować. Miałam przyjemność być w Tajlandii dwukrotnie na wakacjach. Przez ten czas dowiedziałam się o tym kraju tyle samo, jeśli nie więcej niż to, co jest opisane w książce. Że Tajki mają obsesję na punkcie białej skóry, że Wielki Pałac w Bangkoku jest pełen turystów, że w BTS jest zimno jak w zamrażarce, że Ko Lipe to jedna z najpiękniejszych wysp na świecie, że jedzenie jest piekielnie ostre… Nic nowego.
Muszę natomiast przyznać, że sam opis Bangkoku, tego miasta-molocha o specyficznym zapachu spalin wymieszanych ze swądem smażonego ulicznego jedzenia, z powietrzem tak gorącym, że przy wysiadaniu z kolejki ma się wrażenie przesiadania się z lodówki wprost do piekarnika, z kolorowymi taksówkami – ten opis w plastycznym wykonaniu Marka Lenarcika niesamowicie przemawia do mojej wyobraźni i budzi wspaniałe wspomnienia z wizyt w tym mieście. Dzięki Tajskiemu epizodowi szybko przenoszę się na drugi koniec świata do miasta, które tak bardzo lubię.
Albo wspomniana już wcześniej Ko Lipe. Cudowna, niezbyt zatłoczona wysepka z trzema uroczymi plażami, palmami kokosowymi i wodą tak czystą i przejrzystą, że wcale nie trzeba nurkować, żeby nacieszyć wzrok podwodną fauną i florą. Tak, książka przywołuje jedne z najfajniejszych azjatyckich wspomnień i za to mogę być Markowi Lenarcikowi wdzięczna.
Więc jak Polecam tę książkę, czy nie Dobre pytanie. Na pewno nie polecam komuś, kto oczekuje długich i drobiazgowych opisów zapierających dech w piersiach tajskich atrakcji turystycznych czy szczegółowych relacji z najprzeróżniejszych wydarzeń kulturalnych Tajlandii. Ale jeśli ktoś jeszcze w tym kraju nie był to może się z Tajskiego epizodu co nieco o nim dowiedzieć. Jeżeli natomiast ktoś myśli o porzuceniu stałej pracy i wyjeździe do Azji, by tam uczyć angielskiego – Lenarcik przygotował całkiem niezły praktyczny przewodnik mówiący o tym, jak zacząć i jakich błędów unikać. Jedyne, czego mi naprawdę brakuje, to większej ilości zdjęć – chociaż niekoniecznie z łóżkowych przygód.
Przestrzegam tylko przez zbytnim przywiązywaniem się do określenia książka podróżnicza, bo Tajski epizod to raczej – moim zdaniem – dość intymna autobiografia z Tajlandią w tle. Momentami przezabawna, czasem niestety nieco żenująca, pisana lekkim językiem i dość wciągająca. Czytacie więc na własną odpowiedzialność!
dalekoniedaleko.pl 2012-09-19
Czytaj dwa razy szybciej!
Przyspieszyć szybkość czytania
Czy warto czytać książki szybciej? Nie ma na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi. To zależy. Są takie pozycje z zakresu literatury, które lubimy „smakować”, delektować się nimi. Nie potrzebujemy ich przeczytać w dwie godziny. Odczuwamy taką radość z lektury, że pragniemy, by ta trwała, trwała, trwała... Są jednak książki, które chcemy przeczytać szybko: skrypty, podręczniki, pozycje, które pragniemy wstępnie ocenić itp. Wtedy przydaje się umiejętność ekspresowego, a przynajmniej - przyspieszonego czytania. Kiedy goni nas czas, a my nie chcemy czołgać się do celu „osobowym”.
Czytaj dwa razy szybciej! Marcina Matuszewskiego będzie lekturą pomocą dla wszystkich, pragnących przyspieszyć własne tempo czytania. Czym się ta pozycja różni od wielu innych, dostępnych na księgarskim rynku? Książka jest niewielka, skoncentrowana na konkretach. Dominują w niej ćwiczenia praktyczne, wypierając nadmiar może i pożytecznych, ale nie zawsze w konkretnym przypadku niezbędnych teoretycznych rozważań.
Co proponuje autor? Najpierw mamy określić na wybranym fragmencie tekstu własne tempo czytania. Potem wykonujemy pokaźny zestaw ćwiczeń, oczywiście nie w jeden dzień czy weekend. Na koniec sprawdzamy, czy coś się zmieniło i na ile widoczna jest poprawa.
W nauce ekspresowego czytania nie chodzi tylko o tempo lektury. Chodzi o to, by, przyspieszając, nie gubić zrozumienia tekstu. Żeby nie biegać z pustymi taczkami - jak w dowcipie z czasów PRL-u, kiedy tempo pracy na budowie było takie, że nie znajdowano czasu na załadowanie wspomnianych taczek. Czytanie ze zrozumieniem jest podstawą przyswajania wiedzy - czy to tej szkolnej, czy tej z codziennego życia, często przydatnej chociażby w dyskusji. Autor twierdzi, że można nauczyć się czytać dwa razy szybciej. Można poprawić umiejętność koncentracji i dostosowywania tempa do lektury. Czy ma rację? Tak. Nawet średnia ilość przerobionych przykładowych ćwiczeń i zastosowanie w praktyce choć części wskazówek autora daje efekt. To z kolei mobilizuje do dalszej pracy. Bez pracy, wysiłku nie ma kołaczy.
Nie jest to poradnik typu "nauka latania w weekend". Nie ma sensu wykonywać zaproponowanych ćwiczeń jak najwięcej na raz. Marcin Matuszewski proponuje znane metody poprawy tempa czytania: używanie wskaźnika, poszerzanie pola widzenia, dbanie o warunki otoczenia, sprzyjające koncentracji, czytanie w równym rytmie.
Często opasłe tomisko dobrych rad i prezentowany w nim nadmierny optymizm (szybko, łatwo i przyjemnie) zniechęcają do pracy. Czytaj dwa razy szybciej! ma ponad sto czterdzieści stron i niewielki format. Nie ma w tej książce naiwnego optymizmu, twierdzenia, że już za momencik zmienimy siebie nie do poznania i będziemy czytać, aż nam słowa śmigać będą przed oczami. Jest zachęta do pracy i korzystania z jej owoców, które pojawią się w odpowiednim momencie. Jako efekt uczciwie włożonego wysiłku.
Czy warto czytać książki szybciej? Nie ma na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi. To zależy. Są takie pozycje z zakresu literatury, które lubimy „smakować”, delektować się nimi. Nie potrzebujemy ich przeczytać w dwie godziny. Odczuwamy taką radość z lektury, że pragniemy, by ta trwała, trwała, trwała... Są jednak książki, które chcemy przeczytać szybko: skrypty, podręczniki, pozycje, które pragniemy wstępnie ocenić itp. Wtedy przydaje się umiejętność ekspresowego, a przynajmniej - przyspieszonego czytania. Kiedy goni nas czas, a my nie chcemy czołgać się do celu „osobowym”.
Czytaj dwa razy szybciej! Marcina Matuszewskiego będzie lekturą pomocą dla wszystkich, pragnących przyspieszyć własne tempo czytania. Czym się ta pozycja różni od wielu innych, dostępnych na księgarskim rynku? Książka jest niewielka, skoncentrowana na konkretach. Dominują w niej ćwiczenia praktyczne, wypierając nadmiar może i pożytecznych, ale nie zawsze w konkretnym przypadku niezbędnych teoretycznych rozważań.
Co proponuje autor? Najpierw mamy określić na wybranym fragmencie tekstu własne tempo czytania. Potem wykonujemy pokaźny zestaw ćwiczeń, oczywiście nie w jeden dzień czy weekend. Na koniec sprawdzamy, czy coś się zmieniło i na ile widoczna jest poprawa.
W nauce ekspresowego czytania nie chodzi tylko o tempo lektury. Chodzi o to, by, przyspieszając, nie gubić zrozumienia tekstu. Żeby nie biegać z pustymi taczkami - jak w dowcipie z czasów PRL-u, kiedy tempo pracy na budowie było takie, że nie znajdowano czasu na załadowanie wspomnianych taczek. Czytanie ze zrozumieniem jest podstawą przyswajania wiedzy - czy to tej szkolnej, czy tej z codziennego życia, często przydatnej chociażby w dyskusji. Autor twierdzi, że można nauczyć się czytać dwa razy szybciej. Można poprawić umiejętność koncentracji i dostosowywania tempa do lektury. Czy ma rację? Tak. Nawet średnia ilość przerobionych przykładowych ćwiczeń i zastosowanie w praktyce choć części wskazówek autora daje efekt. To z kolei mobilizuje do dalszej pracy. Bez pracy, wysiłku nie ma kołaczy.
Nie jest to poradnik typu "nauka latania w weekend". Nie ma sensu wykonywać zaproponowanych ćwiczeń jak najwięcej na raz. Marcin Matuszewski proponuje znane metody poprawy tempa czytania: używanie wskaźnika, poszerzanie pola widzenia, dbanie o warunki otoczenia, sprzyjające koncentracji, czytanie w równym rytmie.
Często opasłe tomisko dobrych rad i prezentowany w nim nadmierny optymizm (szybko, łatwo i przyjemnie) zniechęcają do pracy. Czytaj dwa razy szybciej! ma ponad sto czterdzieści stron i niewielki format. Nie ma w tej książce naiwnego optymizmu, twierdzenia, że już za momencik zmienimy siebie nie do poznania i będziemy czytać, aż nam słowa śmigać będą przed oczami. Jest zachęta do pracy i korzystania z jej owoców, które pojawią się w odpowiednim momencie. Jako efekt uczciwie włożonego wysiłku.
granice.pl speedi
Zen Steve'a Jobsa
Jaka praca ma sens
„Nie cierpię komiksów!” – pomyślałam sięgając po Zen Steve’a Jobsa, czyli komiks właśnie. Jednak po kilku minutach lektura mnie wciągnęła, a mniej więcej po godzinie doszłam do wniosku, że komiksy mają szereg zalet.
Jobs, twórca legendarnej już firmy Apple, to postać inspirująca. Gdy zmarł jesienią ubiegłego roku, zainteresowanie jego osobą jeszcze się wzmogło i cały świat zapadł na „jobsomanię”. Na fali wzmożonej fascynacji Stevem Jobsem powstał również komiks, będący fragmentarycznym zapisem jego wieloletniej relacji z mistrzem zen Kobunem Chino Otogawą.
Młody Steve poznał Kobuna jeszcze w czasach szkolnych. Spotykali się z różną częstotliwością przez wiele lat, szczególnie w najtrudniejszych dla Jobsa chwilach. Kobun nauczał go kaligrafii, łucznictwa i, jak można zgadywać, wywarł znaczące piętno na jego rozwoju. Z czasem ich przyjaźń rozluźniła się. Jobs poświęcił się poszukiwaniu perfekcji za wszelką cenę, a Kobun poszukiwaniu wewnętrznej harmonii i mądrości. Ich ścieżki stykały się coraz rzadziej, by wreszcie rozejść się na zawsze.
Zen Steve’a Jobsa pokazuje wybrane fragmenty rozmów obu bohaterów, nie komentując ich ani nie próbując stworzyć spójnej narracji. Czytelnik sam musi wyciągnąć wnioski z tego komiksowego „koanu”.
Dla mnie jeden z wniosków jest taki, że istnieje związek między pracą a duchowością. Nasze przekonania znajdują wyraz w tym, jak działamy i w jaki sposób pracujemy. Dla Jobsa Apple stał się szaleństwem, dla którego poświęcił część swoich wewnętrznych poszukiwań, być może nawet wszystkie. Czy cena za sukces nie była za wysoka? Tutaj znowu brakuje jednoznacznej odpowiedzi.
Dialog Steve’a i Kobuna to wewnętrzny dialog każdego z nas, chociaż dokładne słowa dysputy mogą być całkiem inne. Ważne jest, żeby być świadomym swoich codziennych małych wyborów i wartości, którym służymy w naszej pracy.
Przeczytanie komiksu Zen Steve’a Jobsa zajmie ci mniej niż godzinę czasu, ale to może być bardzo wartościowa godzina, która pozwoli nieco inaczej spojrzeć na codzienne zawodowe zmagania.
„Nie cierpię komiksów!” – pomyślałam sięgając po Zen Steve’a Jobsa, czyli komiks właśnie. Jednak po kilku minutach lektura mnie wciągnęła, a mniej więcej po godzinie doszłam do wniosku, że komiksy mają szereg zalet.
Jobs, twórca legendarnej już firmy Apple, to postać inspirująca. Gdy zmarł jesienią ubiegłego roku, zainteresowanie jego osobą jeszcze się wzmogło i cały świat zapadł na „jobsomanię”. Na fali wzmożonej fascynacji Stevem Jobsem powstał również komiks, będący fragmentarycznym zapisem jego wieloletniej relacji z mistrzem zen Kobunem Chino Otogawą.
Młody Steve poznał Kobuna jeszcze w czasach szkolnych. Spotykali się z różną częstotliwością przez wiele lat, szczególnie w najtrudniejszych dla Jobsa chwilach. Kobun nauczał go kaligrafii, łucznictwa i, jak można zgadywać, wywarł znaczące piętno na jego rozwoju. Z czasem ich przyjaźń rozluźniła się. Jobs poświęcił się poszukiwaniu perfekcji za wszelką cenę, a Kobun poszukiwaniu wewnętrznej harmonii i mądrości. Ich ścieżki stykały się coraz rzadziej, by wreszcie rozejść się na zawsze.
Zen Steve’a Jobsa pokazuje wybrane fragmenty rozmów obu bohaterów, nie komentując ich ani nie próbując stworzyć spójnej narracji. Czytelnik sam musi wyciągnąć wnioski z tego komiksowego „koanu”.
Dla mnie jeden z wniosków jest taki, że istnieje związek między pracą a duchowością. Nasze przekonania znajdują wyraz w tym, jak działamy i w jaki sposób pracujemy. Dla Jobsa Apple stał się szaleństwem, dla którego poświęcił część swoich wewnętrznych poszukiwań, być może nawet wszystkie. Czy cena za sukces nie była za wysoka? Tutaj znowu brakuje jednoznacznej odpowiedzi.
Dialog Steve’a i Kobuna to wewnętrzny dialog każdego z nas, chociaż dokładne słowa dysputy mogą być całkiem inne. Ważne jest, żeby być świadomym swoich codziennych małych wyborów i wartości, którym służymy w naszej pracy.
Przeczytanie komiksu Zen Steve’a Jobsa zajmie ci mniej niż godzinę czasu, ale to może być bardzo wartościowa godzina, która pozwoli nieco inaczej spojrzeć na codzienne zawodowe zmagania.
Gazeta Ubezpieczeniowa Aleksandra Wysocka-Zańko