Recenzje
Getting Things Done, czyli sztuka bezstresowej efektywności. Wydanie II
W życiu większości z nas przychodzi moment, w którym stwierdzamy „Muszę lepiej się zorganizować!” (to zresztą jedno z najczęstszych noworocznych postanowień). Takim punktem zwrotnym może być chociażby awans czy założenie rodziny (w obu przypadkach – większy zakres obowiązków!). Niezależnie od tego, czym się na co dzień zajmujemy, chcemy lepiej wykorzystywać czas, być bardziej produktywni i skuteczni w swoich działaniach, naprawdę realizować wyznaczone cele. Chcemy uwolnić się od poczucia przytłoczenia natłokiem spraw. Presji deadline’ów. Poczucia winy z powodu niedotrzymanych zobowiązań, nieprzeczytanych i nieodpisanych maili. Niepokoju, że o czymś zapomnieliśmy, że nie jesteśmy na bieżąco – bo przecież gdy my śpimy, maile i powiadomienia wciąż przychodzą… Chcemy raz na zawsze uporządkować własne życie i odzyskać nad nim kontrolę. Być przewlekle „ogarnięci” i zdyscyplinowani. Pokonać nawyk prokrastynacji. Pożegnać stres na zawsze. Wreszcie… odetchnąć.
Tylko czy to jeszcze w ogóle możliwe?
Wraz z postępem cywilizacyjnym – nastaniem Ery Cyfrowej i globalizacją – problemy, które dotyczyły kiedyś tylko nielicznych (kadry kierowniczej i menadżerskiej), dzisiaj stały się znane nam wszystkim. Jak sortować i archiwizować dane (czyt. jak nie utonąć w zalewie papierów i elektronicznych danych)? Skąd brać na to czas i miejsce? Zdecydować się na kalendarze i organizery analogowe czy elektroniczne? Jeśli wybierzemy wersję cyfrową, to w jakim systemie prowadzić notatki, aby automatycznie synchronizowały się na wszystkich naszych urządzeniach? To tylko przykłady mniejszych i większych dylematów, które mogą mieć swoje poważne konsekwencje. Wystarczy tylko pomyśleć o niedopilnowaniu urzędowego terminu, zgubieniu ważnego dokumentu, czy utracie bazy danych klientów.
Nic więc dziwnego, że – w odpowiedzi na tę potrzebę rynku – jak grzyby po deszczu wyrastają kolejne poradniki z zakresu produktywności, skuteczności, zarządzania czasem czy radzenia sobie ze stresem, a kolejni „guru” efektywności uruchamiają swoje kursy.
Jeśli kiedykolwiek zacząłeś przekopywać Internet pod tym kątem, MUSIAŁEŚ natknąć się na metodę Getting Things Done (w skrócie: GTD) Davida Allen’a. Nawiązuje do niej większość blogerów i autorów publikacji z zakresu efektywności i zarządzania czasem – chociażby Krzysztof Wysocki, autor zrecenzowanego na MoznaPrzeczytac.pl poradnika „Teraz! Jak już dziś zmienić jutro”. Co ciekawe, metoda Allen’a doczekała się nawet swojej następczyni – jeszcze prostszej, minimalistycznej wersji autorstwa Leo Babauty: Zen To Done.
GTD jest metodą tak szeroko dyskutowaną w „rozwojowej” i biznesowej blogosferze/ literaturze, że faktu jej istnienia nie mogłam już dłużej ignorować. W końcu sięgnęłam po legendarną książkę Allena’a, okrzykniętą przez New York Times bestsellerem wszechczasów, w całości poświęconej GTD. I odkryłam ciekawe zjawisko: o ile sama metoda jest jak najbardziej polecana (oczywiście przez tych, którzy naprawdę ją stosują!), to opinie o samej książce są już, delikatnie mówiąc, bardzo skrajne. I ja się z nimi całkowicie zgadzam.
Ale zacznijmy od początku. „Getting Things Done, czyli sztuka bezstresowej efektywności” Davida Allena (wyd. II – przeredagowane i unowocześnione) to 424-stronicowa publikacja o tym, JAK EFEKTYWNIE ZARZĄDZAĆ. Czym? Mówiąc najogólniej: wszystkim, co pojawia się w polu uwagi, chociażby: przychodzącą pocztą i e-mailami, rachunkami, wizytówkami, ulotkami, notatkami ze spotkań, projektami, planami, pomysłami, zobowiązaniami… Sprawami materialnymi i mentalnymi. Przechodząc na inny poziom – mowa tu o zarządzaniu własną energią oraz czasem. O zarządzaniu SOBĄ w świecie.
Tym, na co zwróciłam szczególną uwagę, są psychologiczne fundamenty, na których opiera się metoda GTD. Co zainteresuje pewnie także innych psychologów – na końcu książki znajduje się cały rozdział poświęcony relacjom pomiędzy GTD a teoriami i koncepcjami psychologicznymi (m.in. kognitywistyką, psychologią pozytywną; koncepcją „flow”; teorią samoprzywództwa czy kapitału psychologicznego). Co ciekawe, coraz więcej wyników badań potwierdza jej skuteczność (m.in. badania R. Baumeistera czy badaczy belgijskich). Szczególnie istotna i szeroko omawiana przez autora jest koncepcja „otwartej pętli” (przypomina mi tzw. Efekt Zeigarnik). Mówi ona o tym, że każda, nawet najdrobniejsza NIEDOKOŃCZONA sprawa stale „pracuje” w podświadomych częściach umysłu, dążąc do domknięcia i uszczuplając zasoby dostępne „tu i teraz”. Używając komputerowej metafory – każdy „nieodpisany” e-mail, zepsuty zawias, konieczność umówienia się na wizytę lekarską czy jakakolwiek inna sprawa – są niczym procesy działające w tle i niezauważalnie, ale stale obciążające system. Skutki? Problemy z koncentracją i pamięcią, niepokój, drażliwość, przewlekłe zmęczenie… Głównym celem metody GTD jest właśnie wyeliminowanie absolutnie wszystkich otwartych pętli, dzięki czemu więcej energii pozostaje na skuteczne i kreatywne działanie. David Allen nazywa taki stan „Umysł jak woda”. A podstawowym narzędziem oczyszczania umysłu jest Gromadzenie, czyli krok I w procesie GTD.
Sama metoda GTD składa się z 5 kroków, szeroko opisanych w książce:
Nawet, jeśli David Allen jest wizjonerem i mistrzem efektywności, to na pewno nie jest mistrzem pióra. Szczerze powiedziawszy, nie pamiętam, żebym kiedykolwiek czytała mniej przystępną i bardziej „toporną” książkę z zakresu rozwoju osobistego. Nie wiem, na ile wynika to z jego stylu, a na ile z tłumaczenia, ale efekt końcowy pozostawia wiele do życzenia. Ciężki język – długie i skomplikowane zdania, wyszukane słownictwo; brak umiejętności angażowania, inspirowania i motywowania czytelnika (chociażby historiami osób, którym GTD pomogło) oraz brak poczucia humoru – to tylko niektóre z „grzechów” autora. Ale nie tylko sam styl nie przypadł mi do gustu. Allen prezentuje swoją metodą w taki sposób, że niełatwo było mi ją zrozumieć i często odkładałam książkę z uczuciem, że wszystko to jest zbyt skomplikowane i zwyczajnie mnie przerasta: algorytmy podejmowania decyzji w najdrobniejszych sprawach, system 43 teczek (jak się okazało, wielu czytelników odniosło takie samo wrażenie). W efekcie przebrnięcie przez ponad 400 stron okazało się dla mnie drogą przez mękę, podczas której musiałam walczyć z samą sobą, żeby wytrwać. Moja uwaga nieustannie się rozpraszała, a treść i forma nie pomagały w utrzymaniu koncentracji, zaangażowania i motywacji. Jestem przekonana, że tę samą treść można zawrzeć na 200 stronach, z o wiele lepszym skutkiem. Podsumowując, styl, w jakim zostało napisane GTD bardziej przypomina styl artykułu w periodyku biznesowym aniżeli poradnika przeznaczonego dla przeciętnego „zjadacza chleba”. Zdecydowanie nie jest to książka, którą można czytać w pociągu czy w łóżku „do poduszki” – bez pełnej koncentracji, ołówka i notatnika ani rusz. (Adnotacja: stwierdzam, że ta książka jednak genialnie nadaje się do czytania przed snem – jako lek na bezsenność).
Na moje szczęście, GTD nie działa zero-jedynkowo („wszystko albo nic”), dzięki czemu ta lektura jednak nie poszła na marne. Sam autor pisze, że metoda zbudowana jest z modułów, a wprowadzenie w życie chociażby kilku zasad znacząco zmieni jego jakość. Ja właśnie w taki sposób do tego podeszłam, ponieważ czas lektury nie był dla mnie optymalnym czasem na generalną zmianę (podobno pełna implementacja GTD zajmuje 2 dni, ale doskonalenie tej sztuki – całe życie). Oto, co udało mi się do tej pory zaimplementować z metodologii GTD (mam nadzieję, że pozwoli to zorientować się, o co w tym wszystkim chodzi):
Podsumowując, komu zatem mogę polecić lekturę tej pozycji? Cóż, powiem wprost: wbrew początkowym zapewnieniom autora, jakby była to wersja przeznaczona absolutnie dla każdego („studenta, księdza, gospodyni domowej” – sic!), ja uważam, że głównym czytelniczym targetem pozostają jednak nadal pracownicy dużych korporacji oraz kadra kierownicza i menadżerska. Innymi słowy: Ludzie, którzy w swoim życiu zawodowym każdego dnia muszą stawić czoła setkom spraw – maili, telefonów, spotkań, projektów, decyzji do podjęcia. Z czego to wynika? Po pierwsze, metoda GTD została zaprojektowana pod specyficzne realia i potrzeby tego środowiska – dlatego nie znajdziecie tutaj strategii np. na utrzymanie porządku w domu (a przysłowiowa „gospodyni domowa” mogłaby przecież tego oczekiwać, skoro do niej też jest ta pozycja rzekomo kierowana). Po drugie, autor posługuje się specyficznym językiem oraz przykładami, które mogą być nieadekwatne i niezrozumiałe dla pozostałych czytelników (sama jestem „niebiznesowa” i potwierdzam). Dlatego też osobom, które chcą się po prostu „lepiej zorganizować” w życiu osobistym czy w domu, polecałabym jednak inną pozycję, bo GTD Allen’a – z jego 43 folderami i algorytmami podejmowania decyzji – wydaje mi się w takim przypadku przerostem formy nad treścią.
Jeśli przeczytałeś książkę i wcielasz GTD w życie, podziel się swoimi doświadczeniami w komentarzach poniżej!
Tylko czy to jeszcze w ogóle możliwe?
Wraz z postępem cywilizacyjnym – nastaniem Ery Cyfrowej i globalizacją – problemy, które dotyczyły kiedyś tylko nielicznych (kadry kierowniczej i menadżerskiej), dzisiaj stały się znane nam wszystkim. Jak sortować i archiwizować dane (czyt. jak nie utonąć w zalewie papierów i elektronicznych danych)? Skąd brać na to czas i miejsce? Zdecydować się na kalendarze i organizery analogowe czy elektroniczne? Jeśli wybierzemy wersję cyfrową, to w jakim systemie prowadzić notatki, aby automatycznie synchronizowały się na wszystkich naszych urządzeniach? To tylko przykłady mniejszych i większych dylematów, które mogą mieć swoje poważne konsekwencje. Wystarczy tylko pomyśleć o niedopilnowaniu urzędowego terminu, zgubieniu ważnego dokumentu, czy utracie bazy danych klientów.
Nic więc dziwnego, że – w odpowiedzi na tę potrzebę rynku – jak grzyby po deszczu wyrastają kolejne poradniki z zakresu produktywności, skuteczności, zarządzania czasem czy radzenia sobie ze stresem, a kolejni „guru” efektywności uruchamiają swoje kursy.
Jeśli kiedykolwiek zacząłeś przekopywać Internet pod tym kątem, MUSIAŁEŚ natknąć się na metodę Getting Things Done (w skrócie: GTD) Davida Allen’a. Nawiązuje do niej większość blogerów i autorów publikacji z zakresu efektywności i zarządzania czasem – chociażby Krzysztof Wysocki, autor zrecenzowanego na MoznaPrzeczytac.pl poradnika „Teraz! Jak już dziś zmienić jutro”. Co ciekawe, metoda Allen’a doczekała się nawet swojej następczyni – jeszcze prostszej, minimalistycznej wersji autorstwa Leo Babauty: Zen To Done.
GTD jest metodą tak szeroko dyskutowaną w „rozwojowej” i biznesowej blogosferze/ literaturze, że faktu jej istnienia nie mogłam już dłużej ignorować. W końcu sięgnęłam po legendarną książkę Allena’a, okrzykniętą przez New York Times bestsellerem wszechczasów, w całości poświęconej GTD. I odkryłam ciekawe zjawisko: o ile sama metoda jest jak najbardziej polecana (oczywiście przez tych, którzy naprawdę ją stosują!), to opinie o samej książce są już, delikatnie mówiąc, bardzo skrajne. I ja się z nimi całkowicie zgadzam.
Ale zacznijmy od początku. „Getting Things Done, czyli sztuka bezstresowej efektywności” Davida Allena (wyd. II – przeredagowane i unowocześnione) to 424-stronicowa publikacja o tym, JAK EFEKTYWNIE ZARZĄDZAĆ. Czym? Mówiąc najogólniej: wszystkim, co pojawia się w polu uwagi, chociażby: przychodzącą pocztą i e-mailami, rachunkami, wizytówkami, ulotkami, notatkami ze spotkań, projektami, planami, pomysłami, zobowiązaniami… Sprawami materialnymi i mentalnymi. Przechodząc na inny poziom – mowa tu o zarządzaniu własną energią oraz czasem. O zarządzaniu SOBĄ w świecie.
Tym, na co zwróciłam szczególną uwagę, są psychologiczne fundamenty, na których opiera się metoda GTD. Co zainteresuje pewnie także innych psychologów – na końcu książki znajduje się cały rozdział poświęcony relacjom pomiędzy GTD a teoriami i koncepcjami psychologicznymi (m.in. kognitywistyką, psychologią pozytywną; koncepcją „flow”; teorią samoprzywództwa czy kapitału psychologicznego). Co ciekawe, coraz więcej wyników badań potwierdza jej skuteczność (m.in. badania R. Baumeistera czy badaczy belgijskich). Szczególnie istotna i szeroko omawiana przez autora jest koncepcja „otwartej pętli” (przypomina mi tzw. Efekt Zeigarnik). Mówi ona o tym, że każda, nawet najdrobniejsza NIEDOKOŃCZONA sprawa stale „pracuje” w podświadomych częściach umysłu, dążąc do domknięcia i uszczuplając zasoby dostępne „tu i teraz”. Używając komputerowej metafory – każdy „nieodpisany” e-mail, zepsuty zawias, konieczność umówienia się na wizytę lekarską czy jakakolwiek inna sprawa – są niczym procesy działające w tle i niezauważalnie, ale stale obciążające system. Skutki? Problemy z koncentracją i pamięcią, niepokój, drażliwość, przewlekłe zmęczenie… Głównym celem metody GTD jest właśnie wyeliminowanie absolutnie wszystkich otwartych pętli, dzięki czemu więcej energii pozostaje na skuteczne i kreatywne działanie. David Allen nazywa taki stan „Umysł jak woda”. A podstawowym narzędziem oczyszczania umysłu jest Gromadzenie, czyli krok I w procesie GTD.
Sama metoda GTD składa się z 5 kroków, szeroko opisanych w książce:
- Gromadzenie – wspomniane wyżej; zebranie w jednym miejscu (tzw. inboxie) wszystkich spraw niedokończonych (fizycznych i mentalnych);
- Analizowanie – podejmowanie decyzji o tym, jakie działanie należy podjąć wobec każdej sprawy z punktu 1;
- Porządkowanie – kategoryzowanie zgromadzonych i przeanalizowanych informacji tak, żeby można było łatwo do nich wrócić;
- Przegląd – regularne przeglądanie zgromadzonych informacji;
- Działanie (Tak! Bez tego GTD nie zadziała).
Nawet, jeśli David Allen jest wizjonerem i mistrzem efektywności, to na pewno nie jest mistrzem pióra. Szczerze powiedziawszy, nie pamiętam, żebym kiedykolwiek czytała mniej przystępną i bardziej „toporną” książkę z zakresu rozwoju osobistego. Nie wiem, na ile wynika to z jego stylu, a na ile z tłumaczenia, ale efekt końcowy pozostawia wiele do życzenia. Ciężki język – długie i skomplikowane zdania, wyszukane słownictwo; brak umiejętności angażowania, inspirowania i motywowania czytelnika (chociażby historiami osób, którym GTD pomogło) oraz brak poczucia humoru – to tylko niektóre z „grzechów” autora. Ale nie tylko sam styl nie przypadł mi do gustu. Allen prezentuje swoją metodą w taki sposób, że niełatwo było mi ją zrozumieć i często odkładałam książkę z uczuciem, że wszystko to jest zbyt skomplikowane i zwyczajnie mnie przerasta: algorytmy podejmowania decyzji w najdrobniejszych sprawach, system 43 teczek (jak się okazało, wielu czytelników odniosło takie samo wrażenie). W efekcie przebrnięcie przez ponad 400 stron okazało się dla mnie drogą przez mękę, podczas której musiałam walczyć z samą sobą, żeby wytrwać. Moja uwaga nieustannie się rozpraszała, a treść i forma nie pomagały w utrzymaniu koncentracji, zaangażowania i motywacji. Jestem przekonana, że tę samą treść można zawrzeć na 200 stronach, z o wiele lepszym skutkiem. Podsumowując, styl, w jakim zostało napisane GTD bardziej przypomina styl artykułu w periodyku biznesowym aniżeli poradnika przeznaczonego dla przeciętnego „zjadacza chleba”. Zdecydowanie nie jest to książka, którą można czytać w pociągu czy w łóżku „do poduszki” – bez pełnej koncentracji, ołówka i notatnika ani rusz. (Adnotacja: stwierdzam, że ta książka jednak genialnie nadaje się do czytania przed snem – jako lek na bezsenność).
Na moje szczęście, GTD nie działa zero-jedynkowo („wszystko albo nic”), dzięki czemu ta lektura jednak nie poszła na marne. Sam autor pisze, że metoda zbudowana jest z modułów, a wprowadzenie w życie chociażby kilku zasad znacząco zmieni jego jakość. Ja właśnie w taki sposób do tego podeszłam, ponieważ czas lektury nie był dla mnie optymalnym czasem na generalną zmianę (podobno pełna implementacja GTD zajmuje 2 dni, ale doskonalenie tej sztuki – całe życie). Oto, co udało mi się do tej pory zaimplementować z metodologii GTD (mam nadzieję, że pozwoli to zorientować się, o co w tym wszystkim chodzi):
- Koncepcja „opróżniania umysłu”: spisz wszystko, absolutnie wszystko, co zaprząta Twój umysł i umieść to w tzw. Inboxie, czyli fizycznej przestrzeni (autor zaleca, aby każdą pojedynczą myśl/sprawę zapisać „fizycznie”, na osobnej kartce papieru). Jestem w trakcie, ale już czuję, że przynosi to rezultaty.
- Zasada „2 minut”: jeśli zrobienie czegoś zajmie Ci mniej czasu, zrób to natychmiast. (Okazało się, że 2 minuty to całkiem sporo).
- Koncepcja „najbliższego działania”: nawet o najbardziej odległych celach myśl zawsze w kategoriach najbliższego /fizycznego/ działania. Przykładowo: chcesz nauczyć się chińskiego? (to Twój pożądany rezultat). Napisz, co będzie najbliższym krokiem, który wykonasz (może będzie to znalezienie w Internecie numeru telefonu do najbliższej szkoły językowej?). Wdrażam i już czuję, że zmniejsza się mój opór wobec wielu złożonych spraw
- Kategoria spraw „Kiedyś/ Może”: założyłam pliki poświęcone wszystkiemu, co „kiedyś może” zrobię/ kupię/ przeczytam/ obejrzę itp.
- Zmiana podejścia do zawartości skrzynki e-mailowej: przestałam traktować ją jako bezdenną studnię do przechowywania wszystkich informacji, które drogą mailową napłynęły do mnie w ciągu ostatnich 2 lat. W inboxie wydzieliłam folder o nazwie „@Działania” oraz „@Materiały referencyjne”, resztę usunęłam. Moja skrzynka odetchnęła, ja też (bo już nie oszukuję się, że kiedyś wrócę do lektury tych wszystkich zaległych newsletterów…) Uff…
Podsumowując, komu zatem mogę polecić lekturę tej pozycji? Cóż, powiem wprost: wbrew początkowym zapewnieniom autora, jakby była to wersja przeznaczona absolutnie dla każdego („studenta, księdza, gospodyni domowej” – sic!), ja uważam, że głównym czytelniczym targetem pozostają jednak nadal pracownicy dużych korporacji oraz kadra kierownicza i menadżerska. Innymi słowy: Ludzie, którzy w swoim życiu zawodowym każdego dnia muszą stawić czoła setkom spraw – maili, telefonów, spotkań, projektów, decyzji do podjęcia. Z czego to wynika? Po pierwsze, metoda GTD została zaprojektowana pod specyficzne realia i potrzeby tego środowiska – dlatego nie znajdziecie tutaj strategii np. na utrzymanie porządku w domu (a przysłowiowa „gospodyni domowa” mogłaby przecież tego oczekiwać, skoro do niej też jest ta pozycja rzekomo kierowana). Po drugie, autor posługuje się specyficznym językiem oraz przykładami, które mogą być nieadekwatne i niezrozumiałe dla pozostałych czytelników (sama jestem „niebiznesowa” i potwierdzam). Dlatego też osobom, które chcą się po prostu „lepiej zorganizować” w życiu osobistym czy w domu, polecałabym jednak inną pozycję, bo GTD Allen’a – z jego 43 folderami i algorytmami podejmowania decyzji – wydaje mi się w takim przypadku przerostem formy nad treścią.
Jeśli przeczytałeś książkę i wcielasz GTD w życie, podziel się swoimi doświadczeniami w komentarzach poniżej!
moznaprzeczytac.pl MN; 2016-02-03
Ekonomia wdzięczności. Zasada wzajemności w biznesie
Jeśli jeszcze nie czytaliście – przestańcie czytać tego bloga i zamówcie sobie egzemplarz tej książki. Albowiem lektura obowiązkowa to jest. Nie ma rewolucyjnej wiedzy, której nie zdobędziecie nigdzie indziej – po prostu przypomina, że naszym zadaniem jest dawać, dawać, dawać, dawać, a dopiero potem… mieć coś z tego. Na tym opiera się Ekonomia wdzięczności.Gary Vaynerchuk jest specjalistą od marketingu nie tylko w internecie, ale również poza. Jego książka opiera się na prostej zasadzie – jeśli sprawiamy przyjemność klientom i dbamy o nich wracają do naszej firmy zadowoleni, nie tylko ponawiając zakup, ale przyciągając kolejne osoby.
Bo nie wszystko da się przełożyć wprost na zyski.
Książka pełna jest ciekawych przykładów – liczba fiszek mówi sama za siebie ;) Książkę Ekonomia wdzięczności kupicie po polsku dzięki uprzejmości Onepress.
Ekonomia wdzięczności
Gary snuje opowieść o obsłudze klienta przez ostatnich kilkadziesiąt lat, zwraca uwagę na przemianę technologiczną, która ma wpływ na to, jak wygląda marketing dzisiaj i przede wszystkim podaje masę przykładów o tym, dlaczego dawanie z siebie klientom, za darmo, ciepła i opieki zwraca się biznesowo w dłuższej perspektywie.
Ekonomia wdzięczności przekazuje bardzo mądrą wiedzę i doświadczeni, które warto przemyśleć i implementować. Twoja obsługa klienta może dużo zyskać, jeśli tylko poświęcisz swój czas na dowiedzenie się jak wykorzystać metodę dawania z siebie innym.
Rozpieszczać klientów? Jeśli Cię to przeraża, jesteś typem sprzedawcy, a nie marketingowca. Ekonomia wdzięczności pomoże Ci zrozumieć dlaczego inwestycja w Twoich klientów się zwróci i czemu nie musisz się bać nadużywania zaufania do Ciebie. Dowiesz się jak wykorzystać marketing rekomendacji, w jaki sposób uniknąć nadmiernego reklamowania się i jak wydawać pieniądze zamiast na reklamę to na swoich klientów. Bo ta inwestycja się zwróci bardziej niż naciskanie na nich – dam im coś, a nie krzycz z reklamy.
Główną zaletą lektury jest przewartościowanie pewnych rzeczy. Sami się zdziwicie jak łatwo wpada się w pewne schematy myślowe, ale dzięki Vaynerchukowi mamy okazję cofnąć się o kilka kroków i przypomnieć po co jesteśmy w biznesie. Nie jestem w stanie opowiedzieć wszystkiego, co znajdziemy w książce, mogę więc tylko po raz kolejny zachęcić do jej przeczytania. Ekonomia wdzięczności to odpowiednia lektura dla tych, którzy mają małą i dużą wiedzę, oferują produkty czy usługi, czy budują swoją markę osobistą. Każdemu przydaje się taka odskocznia od codzienności i naszego zabiegania biznesowego. Daj sobie czas na podszkolenie się.
Bo nie wszystko da się przełożyć wprost na zyski.
Książka pełna jest ciekawych przykładów – liczba fiszek mówi sama za siebie ;) Książkę Ekonomia wdzięczności kupicie po polsku dzięki uprzejmości Onepress.
Ekonomia wdzięczności
Gary snuje opowieść o obsłudze klienta przez ostatnich kilkadziesiąt lat, zwraca uwagę na przemianę technologiczną, która ma wpływ na to, jak wygląda marketing dzisiaj i przede wszystkim podaje masę przykładów o tym, dlaczego dawanie z siebie klientom, za darmo, ciepła i opieki zwraca się biznesowo w dłuższej perspektywie.
Ekonomia wdzięczności przekazuje bardzo mądrą wiedzę i doświadczeni, które warto przemyśleć i implementować. Twoja obsługa klienta może dużo zyskać, jeśli tylko poświęcisz swój czas na dowiedzenie się jak wykorzystać metodę dawania z siebie innym.
Rozpieszczać klientów? Jeśli Cię to przeraża, jesteś typem sprzedawcy, a nie marketingowca. Ekonomia wdzięczności pomoże Ci zrozumieć dlaczego inwestycja w Twoich klientów się zwróci i czemu nie musisz się bać nadużywania zaufania do Ciebie. Dowiesz się jak wykorzystać marketing rekomendacji, w jaki sposób uniknąć nadmiernego reklamowania się i jak wydawać pieniądze zamiast na reklamę to na swoich klientów. Bo ta inwestycja się zwróci bardziej niż naciskanie na nich – dam im coś, a nie krzycz z reklamy.
Główną zaletą lektury jest przewartościowanie pewnych rzeczy. Sami się zdziwicie jak łatwo wpada się w pewne schematy myślowe, ale dzięki Vaynerchukowi mamy okazję cofnąć się o kilka kroków i przypomnieć po co jesteśmy w biznesie. Nie jestem w stanie opowiedzieć wszystkiego, co znajdziemy w książce, mogę więc tylko po raz kolejny zachęcić do jej przeczytania. Ekonomia wdzięczności to odpowiednia lektura dla tych, którzy mają małą i dużą wiedzę, oferują produkty czy usługi, czy budują swoją markę osobistą. Każdemu przydaje się taka odskocznia od codzienności i naszego zabiegania biznesowego. Daj sobie czas na podszkolenie się.
czaplicka.eu Monika Czaplicka
Getting Things Done, czyli sztuka bezstresowej efektywności. Wydanie II (twarda oprawa)
W życiu większości z nas przychodzi moment, w którym stwierdzamy „Muszę lepiej się zorganizować!” (to zresztą jedno z najczęstszych noworocznych postanowień). Takim punktem zwrotnym może być chociażby awans czy założenie rodziny (w obu przypadkach – większy zakres obowiązków!). Niezależnie od tego, czym się na co dzień zajmujemy, chcemy lepiej wykorzystywać czas, być bardziej produktywni i skuteczni w swoich działaniach, naprawdę realizować wyznaczone cele. Chcemy uwolnić się od poczucia przytłoczenia natłokiem spraw. Presji deadline’ów. Poczucia winy z powodu niedotrzymanych zobowiązań, nieprzeczytanych i nieodpisanych maili. Niepokoju, że o czymś zapomnieliśmy, że nie jesteśmy na bieżąco – bo przecież gdy my śpimy, maile i powiadomienia wciąż przychodzą… Chcemy raz na zawsze uporządkować własne życie i odzyskać nad nim kontrolę. Być przewlekle „ogarnięci” i zdyscyplinowani. Pokonać nawyk prokrastynacji. Pożegnać stres na zawsze. Wreszcie… odetchnąć.
Tylko czy to jeszcze w ogóle możliwe?
Wraz z postępem cywilizacyjnym – nastaniem Ery Cyfrowej i globalizacją – problemy, które dotyczyły kiedyś tylko nielicznych (kadry kierowniczej i menadżerskiej), dzisiaj stały się znane nam wszystkim. Jak sortować i archiwizować dane (czyt. jak nie utonąć w zalewie papierów i elektronicznych danych)? Skąd brać na to czas i miejsce? Zdecydować się na kalendarze i organizery analogowe czy elektroniczne? Jeśli wybierzemy wersję cyfrową, to w jakim systemie prowadzić notatki, aby automatycznie synchronizowały się na wszystkich naszych urządzeniach? To tylko przykłady mniejszych i większych dylematów, które mogą mieć swoje poważne konsekwencje. Wystarczy tylko pomyśleć o niedopilnowaniu urzędowego terminu, zgubieniu ważnego dokumentu, czy utracie bazy danych klientów.
Nic więc dziwnego, że – w odpowiedzi na tę potrzebę rynku – jak grzyby po deszczu wyrastają kolejne poradniki z zakresu produktywności, skuteczności, zarządzania czasem czy radzenia sobie ze stresem, a kolejni „guru” efektywności uruchamiają swoje kursy.
Jeśli kiedykolwiek zacząłeś przekopywać Internet pod tym kątem, MUSIAŁEŚ natknąć się na metodę Getting Things Done (w skrócie: GTD) Davida Allen’a. Nawiązuje do niej większość blogerów i autorów publikacji z zakresu efektywności i zarządzania czasem – chociażby Krzysztof Wysocki, autor zrecenzowanego na MoznaPrzeczytac.pl poradnika „Teraz! Jak już dziś zmienić jutro”. Co ciekawe, metoda Allen’a doczekała się nawet swojej następczyni – jeszcze prostszej, minimalistycznej wersji autorstwa Leo Babauty: Zen To Done.
GTD jest metodą tak szeroko dyskutowaną w „rozwojowej” i biznesowej blogosferze/ literaturze, że faktu jej istnienia nie mogłam już dłużej ignorować. W końcu sięgnęłam po legendarną książkę Allena’a, okrzykniętą przez New York Times bestsellerem wszechczasów, w całości poświęconej GTD. I odkryłam ciekawe zjawisko: o ile sama metoda jest jak najbardziej polecana (oczywiście przez tych, którzy naprawdę ją stosują!), to opinie o samej książce są już, delikatnie mówiąc, bardzo skrajne. I ja się z nimi całkowicie zgadzam.
Ale zacznijmy od początku. „Getting Things Done, czyli sztuka bezstresowej efektywności” Davida Allena (wyd. II – przeredagowane i unowocześnione) to 424-stronicowa publikacja o tym, JAK EFEKTYWNIE ZARZĄDZAĆ. Czym? Mówiąc najogólniej: wszystkim, co pojawia się w polu uwagi, chociażby: przychodzącą pocztą i e-mailami, rachunkami, wizytówkami, ulotkami, notatkami ze spotkań, projektami, planami, pomysłami, zobowiązaniami… Sprawami materialnymi i mentalnymi. Przechodząc na inny poziom – mowa tu o zarządzaniu własną energią oraz czasem. O zarządzaniu SOBĄ w świecie.
Tym, na co zwróciłam szczególną uwagę, są psychologiczne fundamenty, na których opiera się metoda GTD. Co zainteresuje pewnie także innych psychologów – na końcu książki znajduje się cały rozdział poświęcony relacjom pomiędzy GTD a teoriami i koncepcjami psychologicznymi (m.in. kognitywistyką, psychologią pozytywną; koncepcją „flow”; teorią samoprzywództwa czy kapitału psychologicznego). Co ciekawe, coraz więcej wyników badań potwierdza jej skuteczność (m.in. badania R. Baumeistera czy badaczy belgijskich). Szczególnie istotna i szeroko omawiana przez autora jest koncepcja „otwartej pętli” (przypomina mi tzw. Efekt Zeigarnik). Mówi ona o tym, że każda, nawet najdrobniejsza NIEDOKOŃCZONA sprawa stale „pracuje” w podświadomych częściach umysłu, dążąc do domknięcia i uszczuplając zasoby dostępne „tu i teraz”. Używając komputerowej metafory – każdy „nieodpisany” e-mail, zepsuty zawias, konieczność umówienia się na wizytę lekarską czy jakakolwiek inna sprawa – są niczym procesy działające w tle i niezauważalnie, ale stale obciążające system. Skutki? Problemy z koncentracją i pamięcią, niepokój, drażliwość, przewlekłe zmęczenie… Głównym celem metody GTD jest właśnie wyeliminowanie absolutnie wszystkich otwartych pętli, dzięki czemu więcej energii pozostaje na skuteczne i kreatywne działanie. David Allen nazywa taki stan „Umysł jak woda”. A podstawowym narzędziem oczyszczania umysłu jest Gromadzenie, czyli krok I w procesie GTD.
Sama metoda GTD składa się z 5 kroków, szeroko opisanych w książce:
Nawet, jeśli David Allen jest wizjonerem i mistrzem efektywności, to na pewno nie jest mistrzem pióra. Szczerze powiedziawszy, nie pamiętam, żebym kiedykolwiek czytała mniej przystępną i bardziej „toporną” książkę z zakresu rozwoju osobistego. Nie wiem, na ile wynika to z jego stylu, a na ile z tłumaczenia, ale efekt końcowy pozostawia wiele do życzenia. Ciężki język – długie i skomplikowane zdania, wyszukane słownictwo; brak umiejętności angażowania, inspirowania i motywowania czytelnika (chociażby historiami osób, którym GTD pomogło) oraz brak poczucia humoru – to tylko niektóre z „grzechów” autora. Ale nie tylko sam styl nie przypadł mi do gustu. Allen prezentuje swoją metodą w taki sposób, że niełatwo było mi ją zrozumieć i często odkładałam książkę z uczuciem, że wszystko to jest zbyt skomplikowane i zwyczajnie mnie przerasta: algorytmy podejmowania decyzji w najdrobniejszych sprawach, system 43 teczek (jak się okazało, wielu czytelników odniosło takie samo wrażenie). W efekcie przebrnięcie przez ponad 400 stron okazało się dla mnie drogą przez mękę, podczas której musiałam walczyć z samą sobą, żeby wytrwać. Moja uwaga nieustannie się rozpraszała, a treść i forma nie pomagały w utrzymaniu koncentracji, zaangażowania i motywacji. Jestem przekonana, że tę samą treść można zawrzeć na 200 stronach, z o wiele lepszym skutkiem. Podsumowując, styl, w jakim zostało napisane GTD bardziej przypomina styl artykułu w periodyku biznesowym aniżeli poradnika przeznaczonego dla przeciętnego „zjadacza chleba”. Zdecydowanie nie jest to książka, którą można czytać w pociągu czy w łóżku „do poduszki” – bez pełnej koncentracji, ołówka i notatnika ani rusz. (Adnotacja: stwierdzam, że ta książka jednak genialnie nadaje się do czytania przed snem – jako lek na bezsenność).
Na moje szczęście, GTD nie działa zero-jedynkowo („wszystko albo nic”), dzięki czemu ta lektura jednak nie poszła na marne. Sam autor pisze, że metoda zbudowana jest z modułów, a wprowadzenie w życie chociażby kilku zasad znacząco zmieni jego jakość. Ja właśnie w taki sposób do tego podeszłam, ponieważ czas lektury nie był dla mnie optymalnym czasem na generalną zmianę (podobno pełna implementacja GTD zajmuje 2 dni, ale doskonalenie tej sztuki – całe życie). Oto, co udało mi się do tej pory zaimplementować z metodologii GTD (mam nadzieję, że pozwoli to zorientować się, o co w tym wszystkim chodzi):
Podsumowując, komu zatem mogę polecić lekturę tej pozycji? Cóż, powiem wprost: wbrew początkowym zapewnieniom autora, jakby była to wersja przeznaczona absolutnie dla każdego („studenta, księdza, gospodyni domowej” – sic!), ja uważam, że głównym czytelniczym targetem pozostają jednak nadal pracownicy dużych korporacji oraz kadra kierownicza i menadżerska. Innymi słowy: Ludzie, którzy w swoim życiu zawodowym każdego dnia muszą stawić czoła setkom spraw – maili, telefonów, spotkań, projektów, decyzji do podjęcia. Z czego to wynika? Po pierwsze, metoda GTD została zaprojektowana pod specyficzne realia i potrzeby tego środowiska – dlatego nie znajdziecie tutaj strategii np. na utrzymanie porządku w domu (a przysłowiowa „gospodyni domowa” mogłaby przecież tego oczekiwać, skoro do niej też jest ta pozycja rzekomo kierowana). Po drugie, autor posługuje się specyficznym językiem oraz przykładami, które mogą być nieadekwatne i niezrozumiałe dla pozostałych czytelników (sama jestem „niebiznesowa” i potwierdzam). Dlatego też osobom, które chcą się po prostu „lepiej zorganizować” w życiu osobistym czy w domu, polecałabym jednak inną pozycję, bo GTD Allen’a – z jego 43 folderami i algorytmami podejmowania decyzji – wydaje mi się w takim przypadku przerostem formy nad treścią.
Jeśli przeczytałeś książkę i wcielasz GTD w życie, podziel się swoimi doświadczeniami w komentarzach poniżej!
Tylko czy to jeszcze w ogóle możliwe?
Wraz z postępem cywilizacyjnym – nastaniem Ery Cyfrowej i globalizacją – problemy, które dotyczyły kiedyś tylko nielicznych (kadry kierowniczej i menadżerskiej), dzisiaj stały się znane nam wszystkim. Jak sortować i archiwizować dane (czyt. jak nie utonąć w zalewie papierów i elektronicznych danych)? Skąd brać na to czas i miejsce? Zdecydować się na kalendarze i organizery analogowe czy elektroniczne? Jeśli wybierzemy wersję cyfrową, to w jakim systemie prowadzić notatki, aby automatycznie synchronizowały się na wszystkich naszych urządzeniach? To tylko przykłady mniejszych i większych dylematów, które mogą mieć swoje poważne konsekwencje. Wystarczy tylko pomyśleć o niedopilnowaniu urzędowego terminu, zgubieniu ważnego dokumentu, czy utracie bazy danych klientów.
Nic więc dziwnego, że – w odpowiedzi na tę potrzebę rynku – jak grzyby po deszczu wyrastają kolejne poradniki z zakresu produktywności, skuteczności, zarządzania czasem czy radzenia sobie ze stresem, a kolejni „guru” efektywności uruchamiają swoje kursy.
Jeśli kiedykolwiek zacząłeś przekopywać Internet pod tym kątem, MUSIAŁEŚ natknąć się na metodę Getting Things Done (w skrócie: GTD) Davida Allen’a. Nawiązuje do niej większość blogerów i autorów publikacji z zakresu efektywności i zarządzania czasem – chociażby Krzysztof Wysocki, autor zrecenzowanego na MoznaPrzeczytac.pl poradnika „Teraz! Jak już dziś zmienić jutro”. Co ciekawe, metoda Allen’a doczekała się nawet swojej następczyni – jeszcze prostszej, minimalistycznej wersji autorstwa Leo Babauty: Zen To Done.
GTD jest metodą tak szeroko dyskutowaną w „rozwojowej” i biznesowej blogosferze/ literaturze, że faktu jej istnienia nie mogłam już dłużej ignorować. W końcu sięgnęłam po legendarną książkę Allena’a, okrzykniętą przez New York Times bestsellerem wszechczasów, w całości poświęconej GTD. I odkryłam ciekawe zjawisko: o ile sama metoda jest jak najbardziej polecana (oczywiście przez tych, którzy naprawdę ją stosują!), to opinie o samej książce są już, delikatnie mówiąc, bardzo skrajne. I ja się z nimi całkowicie zgadzam.
Ale zacznijmy od początku. „Getting Things Done, czyli sztuka bezstresowej efektywności” Davida Allena (wyd. II – przeredagowane i unowocześnione) to 424-stronicowa publikacja o tym, JAK EFEKTYWNIE ZARZĄDZAĆ. Czym? Mówiąc najogólniej: wszystkim, co pojawia się w polu uwagi, chociażby: przychodzącą pocztą i e-mailami, rachunkami, wizytówkami, ulotkami, notatkami ze spotkań, projektami, planami, pomysłami, zobowiązaniami… Sprawami materialnymi i mentalnymi. Przechodząc na inny poziom – mowa tu o zarządzaniu własną energią oraz czasem. O zarządzaniu SOBĄ w świecie.
Tym, na co zwróciłam szczególną uwagę, są psychologiczne fundamenty, na których opiera się metoda GTD. Co zainteresuje pewnie także innych psychologów – na końcu książki znajduje się cały rozdział poświęcony relacjom pomiędzy GTD a teoriami i koncepcjami psychologicznymi (m.in. kognitywistyką, psychologią pozytywną; koncepcją „flow”; teorią samoprzywództwa czy kapitału psychologicznego). Co ciekawe, coraz więcej wyników badań potwierdza jej skuteczność (m.in. badania R. Baumeistera czy badaczy belgijskich). Szczególnie istotna i szeroko omawiana przez autora jest koncepcja „otwartej pętli” (przypomina mi tzw. Efekt Zeigarnik). Mówi ona o tym, że każda, nawet najdrobniejsza NIEDOKOŃCZONA sprawa stale „pracuje” w podświadomych częściach umysłu, dążąc do domknięcia i uszczuplając zasoby dostępne „tu i teraz”. Używając komputerowej metafory – każdy „nieodpisany” e-mail, zepsuty zawias, konieczność umówienia się na wizytę lekarską czy jakakolwiek inna sprawa – są niczym procesy działające w tle i niezauważalnie, ale stale obciążające system. Skutki? Problemy z koncentracją i pamięcią, niepokój, drażliwość, przewlekłe zmęczenie… Głównym celem metody GTD jest właśnie wyeliminowanie absolutnie wszystkich otwartych pętli, dzięki czemu więcej energii pozostaje na skuteczne i kreatywne działanie. David Allen nazywa taki stan „Umysł jak woda”. A podstawowym narzędziem oczyszczania umysłu jest Gromadzenie, czyli krok I w procesie GTD.
Sama metoda GTD składa się z 5 kroków, szeroko opisanych w książce:
- Gromadzenie – wspomniane wyżej; zebranie w jednym miejscu (tzw. inboxie) wszystkich spraw niedokończonych (fizycznych i mentalnych);
- Analizowanie – podejmowanie decyzji o tym, jakie działanie należy podjąć wobec każdej sprawy z punktu 1;
- Porządkowanie – kategoryzowanie zgromadzonych i przeanalizowanych informacji tak, żeby można było łatwo do nich wrócić;
- Przegląd – regularne przeglądanie zgromadzonych informacji;
- Działanie (Tak! Bez tego GTD nie zadziała).
Nawet, jeśli David Allen jest wizjonerem i mistrzem efektywności, to na pewno nie jest mistrzem pióra. Szczerze powiedziawszy, nie pamiętam, żebym kiedykolwiek czytała mniej przystępną i bardziej „toporną” książkę z zakresu rozwoju osobistego. Nie wiem, na ile wynika to z jego stylu, a na ile z tłumaczenia, ale efekt końcowy pozostawia wiele do życzenia. Ciężki język – długie i skomplikowane zdania, wyszukane słownictwo; brak umiejętności angażowania, inspirowania i motywowania czytelnika (chociażby historiami osób, którym GTD pomogło) oraz brak poczucia humoru – to tylko niektóre z „grzechów” autora. Ale nie tylko sam styl nie przypadł mi do gustu. Allen prezentuje swoją metodą w taki sposób, że niełatwo było mi ją zrozumieć i często odkładałam książkę z uczuciem, że wszystko to jest zbyt skomplikowane i zwyczajnie mnie przerasta: algorytmy podejmowania decyzji w najdrobniejszych sprawach, system 43 teczek (jak się okazało, wielu czytelników odniosło takie samo wrażenie). W efekcie przebrnięcie przez ponad 400 stron okazało się dla mnie drogą przez mękę, podczas której musiałam walczyć z samą sobą, żeby wytrwać. Moja uwaga nieustannie się rozpraszała, a treść i forma nie pomagały w utrzymaniu koncentracji, zaangażowania i motywacji. Jestem przekonana, że tę samą treść można zawrzeć na 200 stronach, z o wiele lepszym skutkiem. Podsumowując, styl, w jakim zostało napisane GTD bardziej przypomina styl artykułu w periodyku biznesowym aniżeli poradnika przeznaczonego dla przeciętnego „zjadacza chleba”. Zdecydowanie nie jest to książka, którą można czytać w pociągu czy w łóżku „do poduszki” – bez pełnej koncentracji, ołówka i notatnika ani rusz. (Adnotacja: stwierdzam, że ta książka jednak genialnie nadaje się do czytania przed snem – jako lek na bezsenność).
Na moje szczęście, GTD nie działa zero-jedynkowo („wszystko albo nic”), dzięki czemu ta lektura jednak nie poszła na marne. Sam autor pisze, że metoda zbudowana jest z modułów, a wprowadzenie w życie chociażby kilku zasad znacząco zmieni jego jakość. Ja właśnie w taki sposób do tego podeszłam, ponieważ czas lektury nie był dla mnie optymalnym czasem na generalną zmianę (podobno pełna implementacja GTD zajmuje 2 dni, ale doskonalenie tej sztuki – całe życie). Oto, co udało mi się do tej pory zaimplementować z metodologii GTD (mam nadzieję, że pozwoli to zorientować się, o co w tym wszystkim chodzi):
- Koncepcja „opróżniania umysłu”: spisz wszystko, absolutnie wszystko, co zaprząta Twój umysł i umieść to w tzw. Inboxie, czyli fizycznej przestrzeni (autor zaleca, aby każdą pojedynczą myśl/sprawę zapisać „fizycznie”, na osobnej kartce papieru). Jestem w trakcie, ale już czuję, że przynosi to rezultaty.
- Zasada „2 minut”: jeśli zrobienie czegoś zajmie Ci mniej czasu, zrób to natychmiast. (Okazało się, że 2 minuty to całkiem sporo).
- Koncepcja „najbliższego działania”: nawet o najbardziej odległych celach myśl zawsze w kategoriach najbliższego /fizycznego/ działania. Przykładowo: chcesz nauczyć się chińskiego? (to Twój pożądany rezultat). Napisz, co będzie najbliższym krokiem, który wykonasz (może będzie to znalezienie w Internecie numeru telefonu do najbliższej szkoły językowej?). Wdrażam i już czuję, że zmniejsza się mój opór wobec wielu złożonych spraw
- Kategoria spraw „Kiedyś/ Może”: założyłam pliki poświęcone wszystkiemu, co „kiedyś może” zrobię/ kupię/ przeczytam/ obejrzę itp.
- Zmiana podejścia do zawartości skrzynki e-mailowej: przestałam traktować ją jako bezdenną studnię do przechowywania wszystkich informacji, które drogą mailową napłynęły do mnie w ciągu ostatnich 2 lat. W inboxie wydzieliłam folder o nazwie „@Działania” oraz „@Materiały referencyjne”, resztę usunęłam. Moja skrzynka odetchnęła, ja też (bo już nie oszukuję się, że kiedyś wrócę do lektury tych wszystkich zaległych newsletterów…) Uff…
Podsumowując, komu zatem mogę polecić lekturę tej pozycji? Cóż, powiem wprost: wbrew początkowym zapewnieniom autora, jakby była to wersja przeznaczona absolutnie dla każdego („studenta, księdza, gospodyni domowej” – sic!), ja uważam, że głównym czytelniczym targetem pozostają jednak nadal pracownicy dużych korporacji oraz kadra kierownicza i menadżerska. Innymi słowy: Ludzie, którzy w swoim życiu zawodowym każdego dnia muszą stawić czoła setkom spraw – maili, telefonów, spotkań, projektów, decyzji do podjęcia. Z czego to wynika? Po pierwsze, metoda GTD została zaprojektowana pod specyficzne realia i potrzeby tego środowiska – dlatego nie znajdziecie tutaj strategii np. na utrzymanie porządku w domu (a przysłowiowa „gospodyni domowa” mogłaby przecież tego oczekiwać, skoro do niej też jest ta pozycja rzekomo kierowana). Po drugie, autor posługuje się specyficznym językiem oraz przykładami, które mogą być nieadekwatne i niezrozumiałe dla pozostałych czytelników (sama jestem „niebiznesowa” i potwierdzam). Dlatego też osobom, które chcą się po prostu „lepiej zorganizować” w życiu osobistym czy w domu, polecałabym jednak inną pozycję, bo GTD Allen’a – z jego 43 folderami i algorytmami podejmowania decyzji – wydaje mi się w takim przypadku przerostem formy nad treścią.
Jeśli przeczytałeś książkę i wcielasz GTD w życie, podziel się swoimi doświadczeniami w komentarzach poniżej!
moznaprzeczytac.pl MN; 2016-02-03
Delicje i łakocie
Moi znajomi wiedzą, że mam niezwykłą słabość do słodyczy, a najbardziej do czekolady. Jestem łasuchem i tyle! Niestety, zwykle kończy się na tym, że podczas zwykłych zakupów po prostu wrzucę do koszyka jakieś ciasteczka, czy tabliczkę mlecznej Terravity. Sama, no cóż… Wychodzę z założenia że mistrzynią wszelkich ciast jest niezaprzeczalnie moja mama. Czas na zmiany. Kuchnia mamy zawsze pozostanie na miejscu pierwszym, ale ja również powinnam rozpocząć swoją przygodę z gotowaniem i chyba warto zacząć od tego co lubię najbardziej…
Po książkę „Delicje i łakocie”sięgnęłam z tych powodów które już wymieniłam, ale i dlatego że przyciągnęła mnie piękna i słodko wyglądająca okładka. Muszę powiedzieć, że na tym się nie kończy! Gdy otworzymy książkę, zaczyna się uczta dla oczu. Piękne fotografie, mocny błyszczący papier, elegancki krój pisma, śliczna kolorowa tonacja… A przepisy?
Paulina Krajewska autorka bloga Just My Delicious, zaczyna od tego dla kogo jest ta książka i tak jak ona powiem, że dla wszystkich! W zabawny sposób dowiadujemy się że marzyciele, leniuchy, zabiegani, smakosze, sensualiści i wiele, wiele innych osób znajdzie tu coś dla siebie. A tak na serio, to część pierwsza zaczyna się od „małych łakoci” czyli np. kremy, batoniki, lizaki, ciasteczka, trufle itp. „Większe łakocie” to klasa jak na razie nie odkryta przeze mnie. Są to tarty, torty, bloki – czyli ciasta których spis składników przekracza 3 pozycje. I ostatnia część w której zaczytywałam się zachwycona, czyli „Łakocie do picia”, a tam przepisy na gorące czekolady! Ale nie tylko, mamy galaretki, smakowe mleka czy przepis na advocat.
Wiele przepisów nie wymaga użycia piekarnika i nie potrzeba na nie zbyt wielu składników. Na przykład lody na ciepło! Nigdy nawet przez chwilę nie zastanowiłam się jak są one robione, a był to przysmak za którym przepadałam jako dziecko. Kosztował wtedy maksymalnie 50 groszy i wg przepisu Pani Pauliny jest zrobiony z cukru, wody i białka. A dawały tyle szczęścia!
Wiele łakoci idealnie nadają się na przyjęcia. Elegancko zrobione, wymagają od nas trochę pomysłu i odrobinę czasu by zaskoczyć znajomych. Dajmy na to galaretki w cytrynie z alkoholem. Również moja ignorancja co do łakoci została wystawiona na próbę i wiedza o słodyczach przestała ograniczać się do serników, czekolad i ciastek z marmoladą. Poznałam ciasteczkowy krem korzenny, dżem z buraków lub pomidorów, Custard – krem angielski czy Brigadeiro – brazylijski przysmak zrobiony z czekolady i mleka skondensowanego.
Każdy przepis opatrzony jest krótką notką na temat konkretnej łakoci. Dowiadujemy się przykładowo skąd pochodzi przysmak, czego możemy się spodziewać po spróbowaniu słodkości i na jaką porę dnia powinniśmy go przygotowywać. Do tego jest oczywiście przewidywany czas przyrządzenia deseru, a także standardowo, składniki, sposób przygotowania i ewentualne sugestie. Sugestie zawierają możliwości modyfikacji deseru na np. sposób przechowywania czy dodatki wzbogacające deser. Dla dbających o wagę smakoszy słodkości, proponowana jest wersja light, w której co bardziej kaloryczne dodatki zastępowane są ich zdrowszymi odpowiednikami.
Czytanie „Delicji i łakoci” było dla mnie prawdziwą przyjemnością. Książka idealnie nadaje się na prezent dla każdego, oraz jest ładnym dodatkiem do kuchni. Nie trzeba być wielce uzdolnionym w sztuce gotowania by stworzyć pyszny deser i autorka świetnie mi to uzmysłowiła. Możne nie zawsze mam czas by samodzielnie zrobić sobie „coś słodkiego”, ale teraz już przynajmniej nie wykręcę się, że nie wiem jak.
Po książkę „Delicje i łakocie”sięgnęłam z tych powodów które już wymieniłam, ale i dlatego że przyciągnęła mnie piękna i słodko wyglądająca okładka. Muszę powiedzieć, że na tym się nie kończy! Gdy otworzymy książkę, zaczyna się uczta dla oczu. Piękne fotografie, mocny błyszczący papier, elegancki krój pisma, śliczna kolorowa tonacja… A przepisy?
Paulina Krajewska autorka bloga Just My Delicious, zaczyna od tego dla kogo jest ta książka i tak jak ona powiem, że dla wszystkich! W zabawny sposób dowiadujemy się że marzyciele, leniuchy, zabiegani, smakosze, sensualiści i wiele, wiele innych osób znajdzie tu coś dla siebie. A tak na serio, to część pierwsza zaczyna się od „małych łakoci” czyli np. kremy, batoniki, lizaki, ciasteczka, trufle itp. „Większe łakocie” to klasa jak na razie nie odkryta przeze mnie. Są to tarty, torty, bloki – czyli ciasta których spis składników przekracza 3 pozycje. I ostatnia część w której zaczytywałam się zachwycona, czyli „Łakocie do picia”, a tam przepisy na gorące czekolady! Ale nie tylko, mamy galaretki, smakowe mleka czy przepis na advocat.
Wiele przepisów nie wymaga użycia piekarnika i nie potrzeba na nie zbyt wielu składników. Na przykład lody na ciepło! Nigdy nawet przez chwilę nie zastanowiłam się jak są one robione, a był to przysmak za którym przepadałam jako dziecko. Kosztował wtedy maksymalnie 50 groszy i wg przepisu Pani Pauliny jest zrobiony z cukru, wody i białka. A dawały tyle szczęścia!
Wiele łakoci idealnie nadają się na przyjęcia. Elegancko zrobione, wymagają od nas trochę pomysłu i odrobinę czasu by zaskoczyć znajomych. Dajmy na to galaretki w cytrynie z alkoholem. Również moja ignorancja co do łakoci została wystawiona na próbę i wiedza o słodyczach przestała ograniczać się do serników, czekolad i ciastek z marmoladą. Poznałam ciasteczkowy krem korzenny, dżem z buraków lub pomidorów, Custard – krem angielski czy Brigadeiro – brazylijski przysmak zrobiony z czekolady i mleka skondensowanego.
Każdy przepis opatrzony jest krótką notką na temat konkretnej łakoci. Dowiadujemy się przykładowo skąd pochodzi przysmak, czego możemy się spodziewać po spróbowaniu słodkości i na jaką porę dnia powinniśmy go przygotowywać. Do tego jest oczywiście przewidywany czas przyrządzenia deseru, a także standardowo, składniki, sposób przygotowania i ewentualne sugestie. Sugestie zawierają możliwości modyfikacji deseru na np. sposób przechowywania czy dodatki wzbogacające deser. Dla dbających o wagę smakoszy słodkości, proponowana jest wersja light, w której co bardziej kaloryczne dodatki zastępowane są ich zdrowszymi odpowiednikami.
Czytanie „Delicji i łakoci” było dla mnie prawdziwą przyjemnością. Książka idealnie nadaje się na prezent dla każdego, oraz jest ładnym dodatkiem do kuchni. Nie trzeba być wielce uzdolnionym w sztuce gotowania by stworzyć pyszny deser i autorka świetnie mi to uzmysłowiła. Możne nie zawsze mam czas by samodzielnie zrobić sobie „coś słodkiego”, ale teraz już przynajmniej nie wykręcę się, że nie wiem jak.
moznaprzeczytac.pl Natalia; 2016-02-02
Dezinformacja. Były szef wywiadu ujawnia metody dławienia wolności, zwalczania religii i wspierania terroryzmu
„Kłamstwo powtarzane tysiąc razy, w końcu staje się prawdą”. Słowa wypowiedziane ponad siedemdziesiąt lat temu przez Joshepa Goebellsa, naczelnego architekta ideologii nazistowskiej, która sprowadziła do życia najstraszniejszy z czasów, nadal są aktualne. Wystarczy rozejrzeć się wokół by to zobaczyć, jednak nikt nie chce patrzeć. Telewizja karmi nas co dzień informacjami, które nie mają na celu nic innego poza tym, żebyśmy stali się potulnymi konsumentami propagandy, przysłowiowy wilk w owczej skórze. Stacje radiowe wtórują temu w najlepsze, wysyłając w eter setki sprzecznych informacji, mających na celu dalsze ogłupianie ludzi. Internet, pomimo tego, że jest uznawany za ostoję wolnego słowa nie jest inny i nigdy nie będzie. Każda informacja dostępna zwykłemu człowiekowi jest skrupulatnie sprawdzana i aprobowana. Żyjemy w złudnej nadziei, że jest inaczej. To, że nie siedzimy w klatkach, nie znaczy, że jesteśmy wolni. Wielu ludzi woli myśleć, że propaganda jest melodią przeszłości Zimnej Wojny, która przecież odeszła w niepamięć. W całym tym szale konsumpcyjnego stylu życia zapominamy, że propaganda odnosi się do każdej dziedziny życia, i jest skrupulatnie wtłaczana w nasze umysły.
Książka „Dezinformacja” napisana przez gen. Iona Mihaia Pacepa oraz prof. Ronalda J. Rychlaka skupia się na elemencie propagandy wykorzystywanym przez Związek Radziecki. Pomimo tego, że kraj ten już nie istnieje, według autorów, pozostał schemat działania tegoż tworu politycznego. Głównym fundamentem dla powstania całej książki jest sam Pan Pacepa, który jest: „Byłym zastępcą szefa organizacji służby wywiadowczej w Rumunii i doradcą prezydenta Nicolae Ceaușescu”. Pan Ceaușescu był dyktatorem tegoż kraju w latach 1967 – 1989. Według informacji zebranych w książce, głównie dzięki wiedzy Pana Pacepy, Ceaușescu był tylko marionetką w Kremlowskich rękach, obiektem doświadczalnym tak zwanej „głasnost”. Wyjaśnienie tego pojęcia jest bardzo skomplikowane, ponieważ cały zachodni świat dał się zwieść dezinformacji radzieckiej, która zupełnie zmieniła jego znaczenie. Pierwotnie, głasnost, oznaczała coś zupełnie innego w języku rosyjskim. Propaganda zmieniła znaczenie tego słowa na „jawność” kiedy tak naprawdę znaczy to „odejście od czegoś”. Propaganda wyśmienicie się w tym przypadku sprawiła, oszukując cały świat. Odejście od czegoś nie oznaczało, w umysłach kremlowskich władców, porzucenia swojej polityki, ale dostosowanie tej polityki do gry słowami. Jest to chyba najlepszy przykład, jaki przytacza całość książki „Dezinformacja”, na istnienie wysoce zorganizowanego przedsięwzięcia mającego na celu zmylenie przeciwników. Jeśli ktoś jest w stanie wmówić innym, że konkretne słowo znaczy coś zupełnie innego, musi być dobry w dezinformacji.
Ceaușescu posłużył, według wiedzy Pacepy, za poligon doświadczalny nowej polityki Kremla. Rumunia została przedstawiona światu z perspektywy głasnost, kiedy tak naprawdę chodziło o przetestowanie zachodu w tym, jak bardzo może ulec dezinformacji. Zachód dał się nabrać w stu procentach, co według Pacepy, miało bezpośrednie skutki w powstaniu pierestrojki – efektu finalnego całego eksperymentu, mającego na celu zyskać przychylność zachodu i ich pieniądze. Najciekawszym jest to, że ten szatański plan się powiódł, a wywiady krajów zachodnich o niczym nie wiedziały.
Warstwa historyczna, o której wspomniałem wyżej, może być dyskutowana, ale suche fakty już nie bardzo. Bardzo trudno odnieść mi się do rozdziału traktującym o Papieżu Piusie XII, ponieważ wobec tej osobowości narosły różnorakie historie. Jedne mówią, że sprzyjał Hitlerowcom, inne wręcz odwrotnie. W tym momencie autorzy posiłkują się niezliczoną ilością odnośników, które jasno wskazują, jak wygląda według nich prawda. Nie zatrzymałem się tylko na samej książce, ale poszedłem dalej i przeczytałem te źródła, które jasno zarysowały mój pogląd na ten temat, i uważam, że każdy powinien zrobić to samo, mając na uwadze jasność umysłu, którą tak bardzo łatwo jest zmącić. Całość drugiej części książki „Anatomia kampanii dezinformacyjnej Papież Hitlera”, jest wyjątkowo wymagającą, ale także ważna dla zrozumienia założenia całości książki. Pan Pacepa i Rychlak we wstępie do swojej książki sami zaznaczają jak jest to ważne dla całości ich dzieła.
Pomimo niemal przytłaczającego materiału naukowego jakim legitymuje się „Dezinformacja” wydaje mi się, że najważniejszym jej rozdziałem jest ten opisujący życie Pacepy „Gloryfikowanie winnych, wrabianie niewinnych”. W niemal powieściowy sposób czytelnik zostaje wciągnięty do opowieści, która okazuje się być prawdziwa. Czyta się to niemal na równi z opowieściami o agencie 007, z tym wyjątkiem, że „nasz” agent ma wątpliwości. W wyjątkowo trudny sposób zaakceptować wspomnienia człowieka, który walczył dla komunizmu, po czym przeszedł na drugą stronę. Z naszego własnego doświadczenia możemy posiłkować się Pułkownikiem Kuklińskim, który przypuszczam wzbudza takie same kontrowersje co Pacepa wśród własnych rodaków. Zarówno Kukliński jak i Pacepa, byli przykładnymi oficerami, do momentu w którym od ich decyzji zależało życie innych. Kukliński przeszedł na stronę przeciwną, w momencie, w którym do jego rąk trafiły tajne dokumenty zakładające atomową zagładę naszego kraju w razie konfrontacji ZSRR z NATO. Pacepa zrobił to samo, w mniejszej skali, ale nadal z tych samych pobudek. Przeszedł na drugą stronę w momencie kiedy nakazano mu osobiście kogoś zabić. Według mojej własnej opinii, to właśnie decyduje o byciu dobrym człowiekiem – chwila w której odmawia się pozbawienia życia drugiego człowieka, nie ważne z jakich powodów.
„Dezinformacja” jest książka przewrotową, ponieważ stawia naprzeciw siebie dwa najpotężniejsze obozy militarne świata, ale nie zapomina o tym, żeby pokazać czym jest dobro. Pacepa nie uciekłby zapewne z Rumunii, gdyby nie nakazano mu zabić innego człowieka. Stawia to więc bardzo ważne pytanie, o to czy jesteśmy politycznie zobowiązani do rzeczy strasznych? Czy mamy przyzwolenie do zabijania w imię idei, i kto tak naprawdę tą ideę tworzy? Chciałbym powiedzieć, że „Dezinformacja” otworzyła mi oczy, ale tak nie jest. Wiedziałem o tym od dawna, pytanie zasadnicze brzmi: czy wy także?
Książka „Dezinformacja” napisana przez gen. Iona Mihaia Pacepa oraz prof. Ronalda J. Rychlaka skupia się na elemencie propagandy wykorzystywanym przez Związek Radziecki. Pomimo tego, że kraj ten już nie istnieje, według autorów, pozostał schemat działania tegoż tworu politycznego. Głównym fundamentem dla powstania całej książki jest sam Pan Pacepa, który jest: „Byłym zastępcą szefa organizacji służby wywiadowczej w Rumunii i doradcą prezydenta Nicolae Ceaușescu”. Pan Ceaușescu był dyktatorem tegoż kraju w latach 1967 – 1989. Według informacji zebranych w książce, głównie dzięki wiedzy Pana Pacepy, Ceaușescu był tylko marionetką w Kremlowskich rękach, obiektem doświadczalnym tak zwanej „głasnost”. Wyjaśnienie tego pojęcia jest bardzo skomplikowane, ponieważ cały zachodni świat dał się zwieść dezinformacji radzieckiej, która zupełnie zmieniła jego znaczenie. Pierwotnie, głasnost, oznaczała coś zupełnie innego w języku rosyjskim. Propaganda zmieniła znaczenie tego słowa na „jawność” kiedy tak naprawdę znaczy to „odejście od czegoś”. Propaganda wyśmienicie się w tym przypadku sprawiła, oszukując cały świat. Odejście od czegoś nie oznaczało, w umysłach kremlowskich władców, porzucenia swojej polityki, ale dostosowanie tej polityki do gry słowami. Jest to chyba najlepszy przykład, jaki przytacza całość książki „Dezinformacja”, na istnienie wysoce zorganizowanego przedsięwzięcia mającego na celu zmylenie przeciwników. Jeśli ktoś jest w stanie wmówić innym, że konkretne słowo znaczy coś zupełnie innego, musi być dobry w dezinformacji.
Ceaușescu posłużył, według wiedzy Pacepy, za poligon doświadczalny nowej polityki Kremla. Rumunia została przedstawiona światu z perspektywy głasnost, kiedy tak naprawdę chodziło o przetestowanie zachodu w tym, jak bardzo może ulec dezinformacji. Zachód dał się nabrać w stu procentach, co według Pacepy, miało bezpośrednie skutki w powstaniu pierestrojki – efektu finalnego całego eksperymentu, mającego na celu zyskać przychylność zachodu i ich pieniądze. Najciekawszym jest to, że ten szatański plan się powiódł, a wywiady krajów zachodnich o niczym nie wiedziały.
Warstwa historyczna, o której wspomniałem wyżej, może być dyskutowana, ale suche fakty już nie bardzo. Bardzo trudno odnieść mi się do rozdziału traktującym o Papieżu Piusie XII, ponieważ wobec tej osobowości narosły różnorakie historie. Jedne mówią, że sprzyjał Hitlerowcom, inne wręcz odwrotnie. W tym momencie autorzy posiłkują się niezliczoną ilością odnośników, które jasno wskazują, jak wygląda według nich prawda. Nie zatrzymałem się tylko na samej książce, ale poszedłem dalej i przeczytałem te źródła, które jasno zarysowały mój pogląd na ten temat, i uważam, że każdy powinien zrobić to samo, mając na uwadze jasność umysłu, którą tak bardzo łatwo jest zmącić. Całość drugiej części książki „Anatomia kampanii dezinformacyjnej Papież Hitlera”, jest wyjątkowo wymagającą, ale także ważna dla zrozumienia założenia całości książki. Pan Pacepa i Rychlak we wstępie do swojej książki sami zaznaczają jak jest to ważne dla całości ich dzieła.
Pomimo niemal przytłaczającego materiału naukowego jakim legitymuje się „Dezinformacja” wydaje mi się, że najważniejszym jej rozdziałem jest ten opisujący życie Pacepy „Gloryfikowanie winnych, wrabianie niewinnych”. W niemal powieściowy sposób czytelnik zostaje wciągnięty do opowieści, która okazuje się być prawdziwa. Czyta się to niemal na równi z opowieściami o agencie 007, z tym wyjątkiem, że „nasz” agent ma wątpliwości. W wyjątkowo trudny sposób zaakceptować wspomnienia człowieka, który walczył dla komunizmu, po czym przeszedł na drugą stronę. Z naszego własnego doświadczenia możemy posiłkować się Pułkownikiem Kuklińskim, który przypuszczam wzbudza takie same kontrowersje co Pacepa wśród własnych rodaków. Zarówno Kukliński jak i Pacepa, byli przykładnymi oficerami, do momentu w którym od ich decyzji zależało życie innych. Kukliński przeszedł na stronę przeciwną, w momencie, w którym do jego rąk trafiły tajne dokumenty zakładające atomową zagładę naszego kraju w razie konfrontacji ZSRR z NATO. Pacepa zrobił to samo, w mniejszej skali, ale nadal z tych samych pobudek. Przeszedł na drugą stronę w momencie kiedy nakazano mu osobiście kogoś zabić. Według mojej własnej opinii, to właśnie decyduje o byciu dobrym człowiekiem – chwila w której odmawia się pozbawienia życia drugiego człowieka, nie ważne z jakich powodów.
„Dezinformacja” jest książka przewrotową, ponieważ stawia naprzeciw siebie dwa najpotężniejsze obozy militarne świata, ale nie zapomina o tym, żeby pokazać czym jest dobro. Pacepa nie uciekłby zapewne z Rumunii, gdyby nie nakazano mu zabić innego człowieka. Stawia to więc bardzo ważne pytanie, o to czy jesteśmy politycznie zobowiązani do rzeczy strasznych? Czy mamy przyzwolenie do zabijania w imię idei, i kto tak naprawdę tą ideę tworzy? Chciałbym powiedzieć, że „Dezinformacja” otworzyła mi oczy, ale tak nie jest. Wiedziałem o tym od dawna, pytanie zasadnicze brzmi: czy wy także?
moznaprzeczytac.pl Paweł Marek; 2016-02-02