ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Recenzje

Wałkowanie Ameryki (twarda oprawa)

Jeśli wierzyć słowom autora, głównym celem książki jest walka z mitami i wyjaśnienie przeciętnemu Kowalskiemu niepokazywanej w hollywoodzkich produkcjach strony USA. "Chciałem obronić Amerykę przed stereotypami, uproszczeniami i krytyką, bo w ostatnich latach ten kraj stał się "chłopcem do bicia" - mówił Wałkuski w Czwórkowym "Poranku OnLine". Tak też należy podejść do "Wałkowania Ameryki" - jako przystępnej wikipedii, napisanej przez Polaka, który spędził w Stanach kilka lat.

Paradoksem jest, że mimo zalewu informacji, filmów, muzyki rodem zza Atlantyku, o Stanach Zjednoczonych Ameryki wciąż wiemy niewiele. Wiedząc, kto jest prezydentem, nie wiemy nic o systemie wyborczym. Czytając o strzelaninach w szkołach, nie wiemy, dlaczego Amerykanie upierają się przy łatwym dostępie do broni. Słuchając Shania Twain nawet się nie domyślamy, że reprezentuje najpopularniejszy w Stanach styl muzyki, którego twórcy mają wpływ nawet na preferencje wyborcze swoich słuchaczy.

Wydaje nam się, że Amerykanie są nam bliżsi kulturowo, niż, powiedzmy, Chińczycy. Ale mierzymy ich naszą europejską miarą i na tej bazie budujemy wiele mitów i stereotypów. Zbyt wiele. I tu pojawia się "Wałkowanie Ameryki", aby rzucić światło na liczne nieznane nam fakty.

Fakty te często są zaskakujące. Nieraz szokują. Czasami wywołują pobłażliwy uśmieszek, który po chwili znika i jego miejsce zastępuje zazdrość. Czego zazdroszczę Amerykanom? Wolności. Bo wszystko, co amerykańskie, łącznie z ogromną religijnością, wynika z szeroko pojmowanej wolności. Choć nam, Europejczykom, a w szczególności pokoleniom pamiętającym PRL i ZSRR, wiele rzeczy wydaje się być wręcz absurdalne. Ale to wolność daje Amerykanom siłę i przewagę, jaką mogą dziś się cieszyć.

Czy Ameryka Wałkuskiego jest bez wad? Nie. Reporter pisze też o wysokim bezrobociu, o pogłębiających się nierównościach społecznych, o problemach związanych z terroryzmem, z kryzysem bankowym. O rozterkach dzisiejszej Ameryki, która wciąż chce być najważniejszym mocarstwem na mapie politycznej świata, ale musi borykać się z wieloma wewnętrznymi problemami. Przyszłość USA autor widzi optymistycznie, jednak nie narzuca swojej opinii. Parafrazując innego, znanego z youtube reportera, mówi jak jest.

Czuję jednak spory niedosyt. W "Wałkowaniu Ameryki" zabrakło mi prawdziwych ludzi. Wałkuski przytacza statystyki, buduje portret "przeciętnego Amerykanina", analizuje teksty piosenek country - cała ta informacja jest jednak mocno uśredniona. A przecież average Joe to setki pojedynczych historii. I jestem pewna, że te historie byłyby niezwykle interesujące dla przeciętnego Kowalskiego.
misja-ksiazka.blogspot.com Ana Matusevic

Może (morze) wróci

Natura zgadnie z definicją nie uwzględnia działania ludzkiego. Wszelkie jej twory pozbawione są ludzkiej ingerencji, od wieków radząc sobie w naturalny sposób. Ludzie jednak mają się za istoty wszechwiedzące i często zakłócają to, co od wieków idealnie funkcjonuje, nie zważając na możliwe konsekwencje swych działań. Taka właśnie ingerencja spotkała Jezioro Aralskie. Na skutek ludzkiej chciwości i chęci udowodnienia potęgi ZSRR, szóste co do wielkości jezioro na świecie zaczęło powoli znikać, doprowadzając do jednej z największych katastrof ekologicznych naszych czasów. Od lat 60tych poziom wody w Aralu zaczął systematycznie opadać, a jezioro znikać, aby w 2009 roku osiągnąć zaledwie 1/5 swojej pierwotnej wielkości. Wszystko za sprawą "białego złota" - bawełny i chęci stworzenia na terenie Uzbekistanu ogromnych pól uprawnych tego drogocennego surowca. Dwie rzeki zasilające Aral, czyli Amu-daria i Syr-daria zaczęły służyć jako główne źródło wody dla kanałów irygacyjnych, nawadniających pola uprawne. Kanały budowane naprędce okazały się w wielu miejscach nieszczelne, dlatego duży procent wody, zamiast rzeczywiście nawodnić, bądź też trafić do jeziora po prostu wyparowywał. W ten sposób człowiek bezpowrotnie zniszczył to, co natura stworzyła, pozbawiając życia tysiące stworzeń żyjących w wodach Aralu oraz skazując ogromną liczbę ludzi trudniących się rybołówstwem i żyjących z tego co morze przyniesie na biedę i żywot bez nadziei.

"Coś jest nie tak, coś dziwnego unosi sie w powietrzu. To ten zapach. Morze Aralskie... śmierdzi. Stężenie soli w samej wodzie, powietrzu i błocie jest tak ogromne, że czuć je w nozdrzach. Dziwna, niepokojąca, martwa, trupia wręcz woń. Patrzę na ogromne cielsko umierającego organizmu rozłożone przede mną. Chyba nigdy w życiu nie widziałem niczego bardziej martwego i pozbawionego nadziei. To przerażające. Stoję po kolana w wodzie i jest mi głupio. Nas, ludzi, nie powinno tu być."

Historia Morza Aralskiego dla autora staje się pretekstem do podróży po Uzbekistanie, kraju z pozoru demokratycznym, jednak od lat rządzonym z dyktatorskim zapędem przez Isloma Karimova. Wraz z Bartkiem Sabelą zwiedzamy więc kolejne miasta. Stolicę Taszkent, gdzie piękne fasady stworzone aby cieszyć oczy potencjalnego turysty i prezydenta, zasłaniają biedę i ubóstwo przeciętnego mieszkańca. Samarkandę, czyli jedno z najważniejszych miast dawnego jedwabnego szlaku, z przepiękną zabudową sięgająca XIV wieku, jednak podobnie jak w przypadku Taszkentu, władze pozwalają turystom zobaczyć tylko to co w ich mniemaniu nadaje się do pokazania. Trochę inaczej jest w Bucharze, gdzie zabytki w naturalny sposób mieszają się z tradycyjnymi zabudowaniami. Bartek Sabela powoli przemieszcza się w kierunku umierającego morza, ukazując nam Uzbekistan o jakim pewnie wielu z nas nie miało pojęcia, gdzie zarówno miejsca jak i ludzie warci są odwiedzenia i poznania.
"Może (morze) wróci" to pozycja, która wciąga czytelnika od pierwszych stron. Genialna okładka, prosta kolorystycznie z powoli znikającymi literami, świetne jakościowo zdjęcia obrazujące trasę podróży autora i bardzo dobry tekst, to tylko niektóre czynniki powodujące, że książka Sabeli okraszona w wielu miejscach dużym poczuciem humoru nie pozwala nam się od siebie uwolnić. Jednocześnie budzi refleksję, nad tym jak ludzka bezmyślność i bawienie się w stwórcę może bezpowrotnie zniszczyć to, co od lat funkcjonowało zgodnie z zegarem natury.

Gorąco polecam!
magiaksiazki.blogspot.com Isabelle, 2013-04-16

Niebo w kolorze indygo. Chiny z dala od wielkiego miasta

Muszę na sam początek przyznać, że książka jest wyjątkowa i zasługuje na wyróżnienie. Nie byłam nigdy w Chinach, to moje marzenie, tym bardziej małe wioski, o których wiemy i słyszymy na co dzień tak niewiele.

Moja przygoda z Anią Jaklewicz rozpoczęła się w Katowicach na festiwalu podróżniczym Garuda, gdzie usłyszałam pierwszy raz jej prezentację o chińskich wioskach. Zauroczyła mnie swoim opowiadaniem i doświadczeniem jakie tam zdobyła. Było mi mało, musiałam sięgnąć do książki…

“Niebo w kolorze indygo” to nie tylko zbiór najważniejszych informacji na temat zwiedzanych miejsc. To opowiadanie o relacji z podróży Ani, jej poznawaniu tamtejszej ludności, smakowanie kultury etnicznej, zagłębianie się w smaki chińskich potraw. Autorka pokazuje nam swoją ucztę zmysłów, którą przeżyła w Chinach. Małe, malownicze wioski, ludzie i ich codzienność. Z daleka od hałasu, pośpiechu, spalin samochodowych oraz gonitwy.

Najbardziej w książce podobała mi się forma wypowiedzi Ani Jaklewicz, ona po prostu opowiada jak było. Bez ubarwień, bez dodatkowych i zbędnych opisów. Jako czytelnik ufam jej w pełni w to co napisała i pokazała w swej książce. Ania jako doświadczony przewodnik pozostawiła w formie wypowiedzi swój talent mówcy, ona słowem pisanym zaraża (mówionym także!). Miałam wrażenie, że siedzimy na herbacie i po prostu opowiada mi bardziej dokładnie swoją festiwalową prezentację. Książka wciąga, nie pozwala tak naprawdę się oderwać. Przepiękne fotografie są wisieńką na torcie. Zachwycają, nakłaniają do refleksji oraz ukazują tamtejszą, kolorową rzeczywistość.

Nie znam Ani osobiście, ale czuję, że jest ona w każdym napisanym zdaniu w 100 % sobą. Chwilami miałam wrażenie, jakbym widziała samą siebie, te wesołe sytuacje opisane w tak ciekawy sposób. Bezpośredniość a zarazem wysoki poziom merytoryczny. Ta książka to kawał dobrej roboty! Dowiecie się z niej bardzo wiele o chińskich wioskach, o których tak mało wiemy. Wszyscy gonią za Hongkongiem, Pekinem …. a tu cisza i spokój wsi, aż się proszą o odwiedziny!

Anię Jaklewicz podziwiam za odwagę i cenię za pasję. Mam nadzieję, że spełnię kiedyś swoje marzenie i podejmę wyzwanie Chin. Ta książka na pewno mnie do tego skłania jeszcze bardziej, serdecznie ją polecam!
kirzenska.wordpress.com Katarzyna Irzeński, 2013-04-25

Niebo w kolorze indygo. Chiny z dala od wielkiego miasta

Chiny, jeden z najciekawszych krajów świata, pełen zabytków, wspaniałych krajobrazów, ciekawych obyczajów – w tym mniejszości narodowych i etnicznych, przepysznej kuchni i wielu innych atrakcji, jest coraz popularniejszy jako cel podróży turystycznych.

Nie tylko gości zagranicznych, ale rozwijającego się w skali niewyobrażalnej dla ludzi zachodu, ruchu krajowego. Już nie miliony, ale setki milionów obywateli Państwa Środka wyruszają poza miejsce stałego zamieszkania, zwłaszcza w okresach dwu wolnych od pracy „długich tygodni” – we wrześniu oraz z okazji chińskiego Nowego Roku, aby poznawać swój kraj.

Cudzoziemcy podróżują głównie w grupach turystycznych, gdyż do ruchu indywidualnego państwo to jest jeszcze mało przygotowane. A bariera językowa – angielski w stopniu zadowalającym znają ciągle tylko nieliczni Chińczycy – stanowi skuteczną przeszkodę w poruszaniu się, załatwianiu noclegów, kontaktów z ludźmi itp.

Korzystają więc z „klasycznych” programów: Pekin i Wielki Mur, ew. pobliski Luoyang z królewskimi grobowcami Mingów. Xi’an – stara stolica, w średniowieczu jedno z najważniejszych miast Wielkiego Jedwabnego Szlaku. Ewentualnie także klasztor Szaolin, Groty Longmen, „Wenecja Wschodu” – Suzhou. Obowiązkowo Szanghaj, często rejsy po rzece Jangcy, rzadziej po nie mniej, chociaż inaczej, malowniczej rzece Li od Guilin do Yangshuo. Na której można też obserwować połowy ryb z pomocą wytrenowanych kormoranów. Ewentualnie również odbyć stamtąd wycieczkę na budowane przez stulecia tarasy ryżowe Longij Titan.

Raczej wyjątkowo Kanton czy Nankin, czasami coś jeszcze w Syczuanie lub Junanie. Hongkong, Makau, Tybet, nie mówiąc już o Tajwanie, to przeważnie cele odrębnych wyjazdów. W wymienionych i jeszcze kilku, może kilkunastu innych miejscowościach znajdują się rzeczywiście najważniejsze zabytki, inne ciekawe obiekty oraz główne turystyczne atrakcje Chin. Ale poza programami biur podróży znajduje się… większość obszaru tego kraju. Z również niezwykłymi, szalenie ciekawymi miejscowościami, zabytkami, ludźmi i ich, noszonymi nierzadko nadal na co dzień strojami, tradycjami, zwyczajami itp.

Jak bardzo interesującymi, można przekonać się czytając wydaną właśnie relację Anny Jaklewicz z kilkumiesięcznej samotnej podróży po chińskich południowych prowincjach, miasteczkach i wioskach – z dala od wielkich miast. Jest to książka napisana świetnie, przy czym bogato ilustrowana zdjęciami autorki, które wielokrotnie mówią więcej niż słowa. Czytałem ją z tym większym zainteresowaniem, że również byłem, niestety, tylko w nielicznych, opisywanych miejscach.

W punkcie wypadowym jakim dla autorki był Hongkong, w baśniowych krajobrazach rzeki Li, na gigantycznych tarasach ryżowych, chociaż innych. Zaś stroje i niektóre zwyczaje mniejszości etnicznych opisywanych w tej książce poznałem w sąsiednich krajach: Birmie, Laosie, Tajlandii, gdyż żyją one i tam w górskich, przygranicznych regionach. I ich gościnność, życzliwość dla obcych, zainteresowanie nimi i światem. Tak ciepło, chyba tylko z jednym wyjątkiem, opisanych w „Niebie w kolorze indygo”.

Powtórzę: świetnie opisanych. Z dziesiątkami znakomitych obserwacji, informacji o lokalnych – i nie tylko – przesądach i wierzeniach, zabytkach, wioskach i domach zwykłych ludzi, ich strojach, życiu, potrawachoraz w ogóle kuchni. Lokalnych hotelikach, wiejskich czy miasteczkowych targach, obchodach świąt bądź ważnych wydarzeń rodzinnych: ślubów i wesel, pogrzebów. Jakże różnych u poszczególnych mniejszości etnicznych. Oto parę przykładów opisanych w tej książce mniej znanych u nas chińskich przesądów.

Ponieważ cyfra „4” brzmi w wymowie podobnie jak śmierć, w domach, hotelach itp. nie ma IV piętra. A jeżeli jest, to oczywiście nazywa się „3A”, następne zaś „5”. To zresztą nie jedyna w Chinach „zła” lub „dobra” cyfra. Gdy to czytałem przypomniał mi się zabytkowy Xi’an, była historyczna stolica cesarstwa i tamtejszy średniowieczny Wielki Meczet. Najbardziej niezwykły wśród setek, a może już tysięcy świątyń i świętych miejsc islamu, jakie zdążyłem poznać między Atlantykiem i Morzem Wschodniochińskim oraz Bałtykiem, Przylądkiem Dobrej Nadziei i Pacyfikiem.

Stoi on w przepięknie utrzymanym ogrodzie, ma kształt wzorowany na… chińskich pagodach i dwa wolno stojące minarety – masywne, kamienne wieże w stylu lokalnej architektury. Ale nie to zaskoczyło mnie tam najbardziej. Lecz wysokie na 40 cm progi do głównej sali modłów oraz pawilonów. Podobne jak w domach i budowlach chińskich „aby złe duchy nie mogły do nich wpełznąć”. A wiadomo przecież, że takich wysokości pokonać one nie mogą. I długi na kilkadziesiąt oraz wysoki na kilka metrów kamienny mur vis a vis głównego wejścia do meczetowego ogrodu, też chroniący przed „złymi mocami”.

Piękny przykład jak głęboko przenikają miejscowe zwyczaje i przesądy. Nawet do, wydawałoby się, nie podlegającego obcym wpływom islamu. Z licznych ciekawostek, które zwracają uwagę tej książce, to oryginalny, zupełnie inny niż ten, który znamy, sposób pokazywania liczb na palcach. „10” to np. skrzyżowane palce wskazujące obu dłoni. Uznawani za myśliwych szczurołapi sprzedający złowione szczury jako przysmaki na świąteczne stoły. Opalanie ogniem szczurów i psów z sierści. Zaś gęsi i kaczek pozbawianie piór w gorącej wodzie, w maszynach typu zapomnianej już na ogół u nas mechanicznej pralki Frania. Oczywiście na oczach klientów.

Święto Bydła – jeden ze zwyczajów ludu Dong w Lusheng – „aby mu podziękować za wysiłek na rzecz ludzi”. Czy rzucanie w Langde (chociaż wiadmo, że nie tylko tam) pałeczkami przed rozpoczęciem posiłku odrobiny jedzenia pod stół „dla duchów przodków”. Ciekawe opisy, wzbogacone dobrymi zdjęciami, strojów i ozdób kobiet poszczególnych mniejszości etnicznych. Ale i problemy synów – jedynaków. Jak wiadomo, w Chińskiej Republice Ludowej obowiązuje, aby uniknąć przeludnienia, prawo do posiadania, z nielicznymi wyjątkami dla mniejszości etnicznych, tylko jednego dziecka.

Rodzi to ogromne problemy – nie miejsce tu aby je przedstawiać – m.in. aborcje płodów płci żeńskiej, pozbywanie się, także do adopcji przez cudzoziemców, dziewczynek oraz narastający brak przyszłych żon dla mężczyzn. A z drugiej strony stresy, niekiedy z dramatycznymi finałami, wymarzonych i rozpieszczanych – to do nich przecież w przyszłości należeć będzie utrzymanie rodziców, a nawet dziadków, w społeczeństwie bez systemu emerytalnego – jedynaków, którym nie udaje się spełniać rodzicielskich oczekiwań.

Są w tej książce bardzo interesujące opisy lokalnych, ale wysokiej rangi zabytków. Np. drewnianego mostu w Chengyang ze znajdującymi się na nim pięcioma „pawilonami wiatru i deszczu” nie tylko chroniącymi przed nimi, ale będącymi również wiejskimi świetlicami. Z TV, w zimie pomieszczeniami z ogniskami, miejscami amatorskich występów artystycznych itp. Czy niezwykłych, ogromnych kilkupiętrowych domów mieszkalnych dla całych klanów w Cuxi.

Chyba największych w kraju tarasów ryżowych w okolicach Yuanyang, budowanych i wspólnie uprawianych od około 1300 lat (!). Dziś zajmujących ponad 130 km² na zboczach gór od wysokości 144 do 3.000 m n.p.m. Jest ich około 3.700 jeden nad drugim, ze specjalnym systemem nawadniania w okresie sadzenia ryżu i osuszania w porze żniw. Trudno nie zgodzić się z autorką, że „Tarasy ryżowe są widokiem, bez którego nie można wyjechać z Azji”. Chociaż dodałbym do tego jeszcze przynajmniej plantacje herbaty, także na zboczach gór.

Autorka opisując to co przeżyła, zobaczyła i poznała, zwraca też uwagę na zjawiska negatywne. Niszczące niekiedy (tłumy, hałas, brud i smród oraz „cepeliada” zamiast autentycznego folkloru) skutki szybko rozwijającej się turystyki. Zwłaszcza krajowej i jej niewyobrażalnej koncentracji w okresach wspomnianych dwu tygodni w roku – „Złotego” w połowie września i noworocznego na wiosnę – z ogromnym wówczas skokiem cen hoteli, brakiem miejsc w środkach transportu itd. Można przeczytać m.in. o stworzonej dla turystów legendzie o rzekomej wolności seksualnej kobiet ludu Mosuo.

Ale i o rodzącej się, nieznanej wcześniej w Chinach, indywidualnej turystyce z autorskimi programami poznawania własnego kraju - także pozornie „zapyziałych dziur”. Czy opisy, nierzadko niezwykle trudnych, warunków podróży autorki dostępnymi środkami transportu. To tylko kolejne przykłady tego, o czym jest ta książka. Wartych poznania treści jest w niej o wiele więcej. Zachęcam więc do jej lektury, a nie tylko tej recenzji. Dodam, że pełna jest ona odsyłaczy do źródeł informacji, głównie na strony internetowe, w miejscach, które autorka i wydawca uznali za wskazane.

Książka została bowiem wydana nie tylko pięknie, ale i starannie. Nie natrafiłem w niej ba błędy korektorskie, czyli popularne literówki. Tym bardziej na potknięcia merytoryczne - poza dwiema nieścisłościami, może nawet tylko niedopowiedzeniami. Wspominając o Xi’anie, którego zresztą autorka nie opisuje, gdyż podczas tej podróży w nim nie była, dodaje tylko, że jest on sławny z Armii Terakotowej. A jest to przede wszystkim jedno z najstarszych miast chińskich z metryką od III w. p.n.e. i przez wieki stolica kraju, pełna także innych cennych zabytków.

Drugie pominięcie znalazłem w informacji o dalszym, po opuszczeniu przez nią obszaru Chin, biegu wielkiej rzeki Mekong. Wspominając o Birmie i Laosie, autorka zapomniała o Tajlandii. A przecież styk nad nią tych trzech wspomnianych krajów to Złoty Trójkąt, w przeszłości (?) ważne światowe centrum produkcji i przemytu opium. Obok jej Delty, najsławniejszy fragment Mekongu. To jednak w tej książce kwestie marginesowe.

„…jest (ona) inna niż wszystkie, – czytam na tylniej okładce – które dotychczas ukazały się w Polsce. Czytelnik nie znajdzie w niej typowych tematów kojarzących się z Chinami. Autorka nawiązuje do nich, jeśli wymaga tego kontekst, jednak na ogół skupia się na tych aspektach życia w Państwie Środka, które przeważnie pomija Wielka Historia – na codzienności ludzi zamieszkujących chińskie wioski i miasteczka”.

Przy czym, dodam, tylko na skrawkach południa tego wielkiego kraju. Wartego dogłębnego poznawania. Przecież za kilkanaście, góra kilkadziesiąt lat, Chiny będą nie tylko krajem najliczniejszym, bo są nim od dawna, ale i największą potęgą gospodarczą świata. A już, od paru dziesięcioleci, zmieniają się w sposób bez analogii historycznych. Dlatego nie zgadzam się z innym stwierdzeniem zawartym na tylniej okładce: „Pierwsza wizyta w Chinach może zniechęcić do powrotu do Państwa Środka. Męczą gigantyczne miasta, przerażają miliony osób na ulicach i smog unoszący się w powietrzu”.

To oczywiście prawda. Ale to samo można powiedzieć o Cuidad Mexico, Kairze, Sao Paulo i wielu innych wielkich metropoliach. Także europejskich, chociażby o Moskwie. Po powrocie z podróży po Chinach żartowałem, że gdy nie miałem tam w zasięgu wzroku przynajmniej 10.000 ludzi, czułem się samotny. Niestety zdołałem dotychczas tylko „liznąć” ten kraj. Chociaż jego kawał: od Wielkiego Muru i Pekinu na północy, poprzez najważniejsze miasta, miejsca i zabytki Centrum, Wschodu i Południa, aż po Tybet, Hongkong i Makau, a w innej podróży również trochę Tajwan.
Przy czym w towarzystwie sinologa świetnie władającego w mowie i piśmie oboma językami chińskimi: mandaryńskim z jego uproszczoną wersją „dla ludu” i kantońskim. Do tego bardzo dobrze znającego ten kraj. Co, oczywiście, pozwalało mi lepiej poznawać i rozumieć to co widziałem oraz słyszałem. I stanowiło zachętę, aby przy najbliższej możliwości wybrać się tam ponownie. Także w inne regiony i miejsca Państwa Środka.

Bo pomimo wymienionych na okładce książki jego mankamentów i wielu innych problemów z jakimi spotyka się tam cudzoziemiec, naprawdę warto. Książka Anny Jaklewicz, chociaż poświęcona tylko dosyć głębokiej chińskiej prowincji, także zachęca do takich podróży. Co stanowi jej dodatkowy walor.
GLOBTROTER INFO Cezary Rudziński, 2013-04-28

Schudnij w zgodzie ze swoją grupą krwi

Lato za pasem, nadszedł więc czas wielkiego odchudzania. Jak co roku o tej porze, poszukujemy dobrej lektury, która zmobilizuje nas do przedwakacyjnej przemiany.

Wydawcy wychodzą nam naprzeciw. I tym razem nie zawiedli. Niedawno do księgarń trafił kolejny poradnik poruszający tematykę zdrowego odżywiania. Mowa o „Schudnij zgodnie ze swoją grupą krwi”. Jak tytuł wskazuje, książka powinna doinformować czytelnika, co jest dla niego wskazane, a czego powinien unikać w zależności od tego, jaką grupę krwi posiada. Poniżej postaram się nakreślić, ile tytuł ma wspólnego z zawartością książki i czy warto ją nabyć.

Niekwestionowaną zaletą poradnika „Schudnij zgodnie ze swoją grupą krwi” jest lekkość, z jaką został napisany. Autorki umieją się wypowiedzieć na papierze, co da się wyczuć od pierwszego zdania, dzięki temu książkę przyjemnie się czyta. Ale przecież nie to jest priorytetem w tego rodzaju literaturze. Od tego typu pozycji oczekuje się przede wszystkim fachowych informacji i porad. Przejdę zatem do meritum. Moje pierwsze odczucie podczas czytania, poza zauważeniem lekkiego pióra autorek, to dezorientacja. Liczyłam na informacje o tym, dlaczego osoby o różnej grupie krwi powinny odżywiać się inaczej i jakie powinny być ich nawyki żywieniowe, tymczasem przekładałam kolejne strony i słowa na temat grupy krwi nie zauważyłam. Pojawiające się w tytule hasło dane jest zobaczyć czytelnikowi dopiero w okolicach 100 strony. Niebagatelnie długi wstęp – pomyślałam i przeszłam do dalszej lektury z nadzieją, że w końcu zaczerpnę fachowej wiedzy autorek. Po chwili czekało mnie jednak kolejne rozczarowanie. Informacje na temat odżywiania się osób z różnymi grupami krwi zajęły raptem 30 stron. Tego już nawet nie można nazwać lekką przesadą.

Jedyna merytoryczną zaletą poradnika jest przykładowy jadłospis na 10 dni z uwzględnieniem wymagań każdej grupy krwi, jednak zamieszczone po nim przepisy na wszystkie wymienione w nim potrawy popsuły efekt „wow”. O ile sposób przyrządzenia dań obiadowych możne budzić wątpliwości, o tyle poziom trudności większości zaproponowanych śniadań i kolacji jest zerowy i zaskakujące jest czytanie przepisu np. na kaszę jaglaną z rodzynkami, gdzie należy jedynie połączyć kaszę z rodzynkami. Trudność chyba polega na tym, by pamiętać o wcześniejszym ugotowaniu kaszy.

Na końcu poradnika wstawiono fajny gadżet – tabelę zestawiającą produkty z ich wpływem na funkcjonowanie organizmów osób o poszczególnych grupach krwi. Naprawdę dobry pomysł, ale… kogo nie ogarnie frustracja, gdy w tekście, kilkadziesiąt stron wcześniej, przeczytał, że produkt jest zalecany dla jego grupy krwi, podczas gdy informacje w tabeli temu zaprzeczają i odwrotnie? Która informacja jest prawdziwa? Ostatecznie straciłam cierpliwość.

Książki „Schudnij zgodnie ze swoją grupą krwi” na pewno nie mogę polecić osobom, które szukają obszernych, a przede wszystkim rzetelnych informacji na temat wpływu grupy krwi na przyswajanie i nieprzyswajanie pokarmów, lub które chcą odżywiać się w zgodzie ze swoją grupą krwi. Dylematy, które ze sprzecznych informacji są prawdziwe, gwarantowane.
dlaLejdis.pl Iwona Bujak, 2013-05-09
Płatności obsługuje:
Ikona płatności Alior Bank Ikona płatności Apple Pay Ikona płatności Bank PEKAO S.A. Ikona płatności Bank Pocztowy Ikona płatności Banki Spółdzielcze Ikona płatności BLIK Ikona płatności Crédit Agricole e-przelew Ikona płatności dawny BNP Paribas Bank Ikona płatności Google Pay Ikona płatności ING Bank Śląski Ikona płatności Inteligo Ikona płatności iPKO Ikona płatności mBank Ikona płatności Millennium Ikona płatności Nest Bank Ikona płatności Paypal Ikona płatności PayPo | PayU Płacę później Ikona płatności PayU Płacę później Ikona płatności Plus Bank Ikona płatności Płacę z Citi Handlowy Ikona płatności Płacę z Getin Bank Ikona płatności Płać z BOŚ Ikona płatności Płatność online kartą płatniczą Ikona płatności Santander Ikona płatności Visa Mobile