Recenzje
Everest. Góra Gór
Na temat najwyższej góry świata – Mount Everestu i wypraw na nią, napisano już całą, sporą bibliotekę oraz niezliczone artykuły, relacje, reportaże. Z poświęconych tej Górze Gór książek przeczytałem dotychczas zaledwie kilka. Tyle, aby mieć pojęcie jaką skalę trudności – także finansowych, nie mówiąc już o naprawdę realnym zagrożeniu życia – stanowi wejście na nią. Nigdy mnie to zresztą nie pociągało. Kocham góry, ale w młodości nie złapałem bakcyla chodzenia po nich wyczynowo. Uprawiania taternictwa, alpinizmu, himalaizmu zgodnie z obowiązującymi w nich technikami. I tak już zostało. Chociaż w Tatrach, które – oczywiście łącznie z ich słowacką częścią – uważam za najpiękniejszy kameralny górski kompleks świata, byłem niemal wszędzie. Od Garłucha w dół, tam dokąd możliwe było dojście bez posługiwania się czekanem, hakami i linami. Chodziłem także po innych naszych górach, liznąłem Alpy, Andy, Kaukaz, Himalaje, chociaż nigdy nie dotarłem w nich naprawdę wysoko. Najwyższe szczyty himalajskie oglądałem i fotografowałem tylko z lotu ptaka. Wszystko to dało mi jednak jakie takie pojęcie o wysokich górach i trudach chodzenia po nich. Wiedzę tę znacznie pogłębiła najnowsza relacja z wyprawy na Everest wiosną br., która właśnie ukazała się w „Bezdrożach” gliwickiego wydawnictwa Helion. Gratulacje z tej okazji, na inne będzie pora później, dla autorki i wydawnictwa za tempo!
Wiedzę o tej górze i jej zdobywaniu, nie tylko przez Polaków, doprowadzona została w tej książce do sierpnia 2013 roku! I jeszcze jedno stwierdzenie na wstępie. Jej lektura dostarczyła mi o Górze Gór więcej wiadomości, a zarazem przyjemności, bo napisana została świetnie, nie mówiąc już o znakomitych lub przynajmniej dobrych i licznych zdjęciach autorki, niż wszystkie inne – oraz artykuły – przeczytane na ten temat wcześniej.
Nie jest to bowiem tylko kronika wyprawy trwającej 67 dni, z czego 50 zajęło dotarcie do bazy głównej, a następnie adaptacji organizmu w kolejnych obozach aby wejście na szczyt i zejście z niego okazało się możliwe. To także krótkie, ale ciekawe wprowadzenie „Zamiast wstępu” zawierające mnóstwo informacji o powstaniu pomysłu udziału w wyprawie na tę górę kosztem nie tylko ogromnego wysiłku, ryzyka dla zdrowia i życia, ale także materialnego pozbycia się „oszczędności życia” autorki i uczestniczki.
Osoby z dużym już doświadczeniem górskim. Wcześniejszymi wejściami na najwyższe szczyty: obu Ameryk (Aconcagua), Europy (Elbrus, ale na Kaukazie także Ararat, a w Alpach Mont Blanc i Matterhorn), Afryki (Kilimandżaro). I wiele innych gór mniej sławnych, ale też trudnych. Dodać do tego trzeba żeglarstwo morskie i oceaniczne – ponad 30 tys. mil przepłyniętych, bynajmniej nie w charakterze pasażerki, głównie w regionach arktycznych i wokół przylądka Horn na Antarktydę.
Uprawianie spadochroniarstwa, windsurfingu i innych sportów ekstremalnych, o zwykłym narciarstwie i biegach w półmaratonach nie wspominając. A te pasje autorki – o czym napisała – zaczęły się w harcerstwie i latach studenckich, z miłością do gór „złapaną” w Bieszczadach. Nie zamierzam streszczać tej książki, bo ją po prostu trzeba – i warto przeczytać. Chociażby po to, aby dowiedzieć się, dlaczego Everest przyciąga tysiące ludzi i jaką wielu z nich płaci za to cenę.
Czy że nie ma innej góry na świecie, o której krążyłby tak pokaźny arsenał mitów oraz – przynajmniej które z nich są prawdziwe. Rozważań na temat gdzie leży granica między himalaizmem a wspinaniem turystycznym. „Samo zdobycie w stylu sportowym – pisze autorka – jednego albo dwu himalajskich szczytów nie daje prawa do dumnej i prestiżowej etykietki „himalaista”. I trudno się z tym nie zgodzić, odnosząc to zresztą także do tytułów alpinisty czy, skromniej, taternika.
W przypadku Everestu, mimo iż wchodzenie nań klasycznymi drogami jest obecnie łatwiejsze niż jeszcze kilkanaście lat temu, gdyż trudne odcinki są oporęczowane linami, jest to nadal wyczyn i wysiłek na granicy życia i śmierci. A równocześnie sławna góra i magnes jaki ona stanowi jest wielkim interesem. Nepal – od jego strony wchodziła grupa z której była też autorka – tylko z tytułu zezwoleń na wejścia na poszczególne szczyty i trasy uzyskuje co roku prawie 100 milionów euro wpływów.
Co stanowi poważny zastrzyk dla budżetu tego biednego kraju. Powstała cała sieć firm organizujących wyprawy. Tysiące ludzi miejscowych, nie tylko Szerpów – tragarzy, chociaż – o czym także można dowiedzieć się z tej książki – dzielą się oni na elitę i resztę, znalazło zatrudnienie. Wyprawy są o różnym standardzie warunków wchodzenia oraz pobytu w bazie i obozach aklimatyzacyjnych, a więc i zróżnicowanych kosztach.
Od luksusowych, z dolotami i powrotami z bazy helikopterami oraz jednym lub dwoma Szerpami do wyłącznej dyspozycji i pomocy – po skromne, wręcz przaśne. Tylko na takie właśnie warunki stać było autorkę, co i tak pochłonęło co najmniej 30 tys. dolarów. I „zrzucenie” 10 kilogramów, chociaż Monika – znamy się już chyba ponad ćwierć wieku – nigdy nie była pulchna.
Autorka wykorzystała tę wyprawę nie tylko na wejście (nie lubi ona wojskowego określenia „zdobycie”) na najwyższy i najsławniejszy górski szczyt świata, ale jako rasowa dziennikarka i reporterka także na poznawanie w okresie adaptacji organizmu do coraz bardziej rozrzedzonego powietrza okolic baz i obozów: klasztorów, osad i wiosek, krajobrazów. Ciekawie je opisując i fotografując. Podobnie jak spotykanych ludzi.
Również uczestników wypraw himalajskich, w tym Polaków nie tylko z kraju, ale i ze świata. Zgromadziła też mnóstwo informacji. Sporo w nich znalazło się we włamanych w tekst, przeważnie 1-2 stronicowych, blisko 40 „ciekawostkach”. Oto parę przykładów.
Pierwsza amerykańska wyprawa na Everest zorganizowana w 1963 roku, w 10-tą rocznicę zdobycia go przez nowozelandzkiego wspinacza Edmunda Hillary’ego i Szerpę Tenzinga Norgaya, liczyła 19 wspinaczy, 32 Szerpów wysokościowych i 909 tragarzy, którzy w sumie wnosili 27 ton ładunków i sprzętu. Jej budżet wynosił niebotyczną wówczas kwotę ponad 400 tys. dolarów. Na szczyt dotarło tylko 5 wspinaczy, 1 osoba zginęła.
W 2012 roku na Górę Gór weszło od strony nepalskiej 406 osób – w tym towarzyszący wspinaczom Szerpowie, od tybetańskiej około 150. Statystyki odnotowały w latach 1953 – 2013 łącznie 6.208 wejść. Ludzi było mniej, bo niektórzy byli tam już po raz drugi, trzeci, a Szerpowie nawet ponad dziesiąty. Podczas prób wchodzenia, lub już schodzenia po osiągnięciu celu, zginęło lub zmarło z wyczerpania 251 osób.
W tym również Szerpów, których organizmy lepiej przystosowane są do tamtejszych warunków ciśnieniowych. Na „strefę śmierci” – powyżej 8 tys. m n.p.m., ale i trochę niżej, nie ma silnych… Wśród zdobywców Everestu większość: 2264 wspinaczy stanowili Nepalczycy, głównie Szerpowie. Po nich Amerykanie: 563, Brytyjczycy: 264 i Japończycy: 169. Polaków i Polek dotarło na szczyt dotarło – do sierpnia 2013 roku – 38. Ich pełna lista wraz z latami tego sukcesu jest oczywiście w tej książce.
Najobszerniejszą jej część stanowi kalendarium wyprawy. Dalekie jednak od przeważających w takich przypadkach suchości i skrótowości opisów trudności i osobistych przeżyć. Autorka pisze także o miejscach – poza bazą i kolejnymi obozami adaptacyjnymi – które odwiedza, spotykanych ludziach, warunkach bytowania uczestników wypraw. Ciekawie także o sprawach normalnie przyziemnych lub wstydliwych.
Jak wygląda nocowanie w namiotach – przypomnę: maleńka, międzynarodowa grupka, w której na szczyt wchodziła Monika, do celu dotarła dopiero 50–tego dnia wyprawy – przy 10 i więcej stopniowym mrozie na zewnątrz. Sprawy higieny czy korzystania z toalet lub miejsc, w których załatwia się te potrzeby w tak ekstremalnych warunkach. Bądź m.in. informacji, że beczki z fekaliami Szerpowie znoszą na dół do wioski, gdzie można je zostawić.
Nie brak także opisów momentów własnej słabości psychicznej i fizycznej, nawet załamania, czy chęci powrotu do cywilizacji przed osiągnięciem celu. Podobnie jak rozważań na temat sensu i celowości takich wypraw oraz ich realiów. Zwłaszcza szokującego byłą harcerkę i nadal aktualną przewodniczkę górską oraz pilotkę turystyczną brutalności niepisanego „prawa najwyższych gór”: radź sobie sam.
Zacytuję: „To, ze na Evereście ludzie beztrosko mijają wspinaczy umierających tuż przy poręczówkach, nie udzielając im pomocy, to niestety przykra prawda”. Są też opisy śmierci, z którymi zetknęła się podczas tej wyprawy. Także ludzi, których wcześniej poznała. Lub doświadczonych himalaistów.
Np. 34 – letniego Koreańczyka Hung Ho – Seo, który już wcześniej zdobył 12 z 14 ośmiotysięczników Korony Himalajów, w tym Everest, na który wszedł w masce tlenowej. Postanowił powtórzyć wejście bez maski. Zmarł z wyczerpania. Tego samego dnia zmarł też 35-letni wspinacz z Bangladeszu. Na wysokości 8600 m n.p.m., podczas schodzenia z osiągniętego szczytu Everestu.
Na jego zamarznięte zwłoki – co się dzieje z ciałami tych, którzy umierają w najwyższych partiach góry tej można przeczytać w książce – natknęła się Monika następnego dnia podczas „szczytowania”, czyli wchodzenia na szczyt Mont Everestu. Jest to jeden z najlepszych opisów, a zarazem fragmentów kroniki wyprawy. Z ważnym pytaniem postawionym przez autorkę podczas schodzenia z tej góry, już znacznie niżej, poza strefą zagrożeń.
O odpowiedzialności ludzi za siebie i innych w tak ekstremalnych warunkach. I szczere wyznanie po powrocie do Warszawy: „Wcale nie jest tak, że wyprawa na Everest to „przyjemność” i beztroskie wakacje”. Niejako pod adresem tych, którzy zazdrościli i zazdroszczą jej tej wyprawy. Bo wbrew dosyć powszechnym, głównie dzięki nieodpowiedzialnym mediom, opiniom, że obecnie na Everest może wejść każdy, a jeżeli nie daje rady, to go wniosą, jest to nadal wyczyn wymagający kondycji i przygotowania. Góra pochłaniająca co roku nowe ofiary.
Do licznych plusów tej książki o których już wspomniałem, muszę dodać jeszcze jeden. Autorka zastosowała w niej system odnośników „Z perspektywy czasu”. Informuje w nich o dalszych losach ludzi z którymi zetknęła się w trakcie wyprawy i co opisała na gorąco. Czy dotarli na szczyt, jak potoczyły się ich losy? O paru również, że niestety stracili życie. Jest to więc naprawdę świetna książka.
Doskonale napisana, co w przypadku Moniki nie stanowi nowości, znakomicie ilustrowana. Zdjęcia nie tylko są świetne, ale wstawione tam, gdzie powinny być zgodnie z narracją. Zarówno autorce jak i wydawnictwu należą się gratulacje za napisanie i wydanie tej książki. Przy czym w tak krótkim czasie oraz pięknej szacie graficznej. Zachęcam wszystkich nie tylko zainteresowanych górami, do jej lektury.
Wiedzę o tej górze i jej zdobywaniu, nie tylko przez Polaków, doprowadzona została w tej książce do sierpnia 2013 roku! I jeszcze jedno stwierdzenie na wstępie. Jej lektura dostarczyła mi o Górze Gór więcej wiadomości, a zarazem przyjemności, bo napisana została świetnie, nie mówiąc już o znakomitych lub przynajmniej dobrych i licznych zdjęciach autorki, niż wszystkie inne – oraz artykuły – przeczytane na ten temat wcześniej.
Nie jest to bowiem tylko kronika wyprawy trwającej 67 dni, z czego 50 zajęło dotarcie do bazy głównej, a następnie adaptacji organizmu w kolejnych obozach aby wejście na szczyt i zejście z niego okazało się możliwe. To także krótkie, ale ciekawe wprowadzenie „Zamiast wstępu” zawierające mnóstwo informacji o powstaniu pomysłu udziału w wyprawie na tę górę kosztem nie tylko ogromnego wysiłku, ryzyka dla zdrowia i życia, ale także materialnego pozbycia się „oszczędności życia” autorki i uczestniczki.
Osoby z dużym już doświadczeniem górskim. Wcześniejszymi wejściami na najwyższe szczyty: obu Ameryk (Aconcagua), Europy (Elbrus, ale na Kaukazie także Ararat, a w Alpach Mont Blanc i Matterhorn), Afryki (Kilimandżaro). I wiele innych gór mniej sławnych, ale też trudnych. Dodać do tego trzeba żeglarstwo morskie i oceaniczne – ponad 30 tys. mil przepłyniętych, bynajmniej nie w charakterze pasażerki, głównie w regionach arktycznych i wokół przylądka Horn na Antarktydę.
Uprawianie spadochroniarstwa, windsurfingu i innych sportów ekstremalnych, o zwykłym narciarstwie i biegach w półmaratonach nie wspominając. A te pasje autorki – o czym napisała – zaczęły się w harcerstwie i latach studenckich, z miłością do gór „złapaną” w Bieszczadach. Nie zamierzam streszczać tej książki, bo ją po prostu trzeba – i warto przeczytać. Chociażby po to, aby dowiedzieć się, dlaczego Everest przyciąga tysiące ludzi i jaką wielu z nich płaci za to cenę.
Czy że nie ma innej góry na świecie, o której krążyłby tak pokaźny arsenał mitów oraz – przynajmniej które z nich są prawdziwe. Rozważań na temat gdzie leży granica między himalaizmem a wspinaniem turystycznym. „Samo zdobycie w stylu sportowym – pisze autorka – jednego albo dwu himalajskich szczytów nie daje prawa do dumnej i prestiżowej etykietki „himalaista”. I trudno się z tym nie zgodzić, odnosząc to zresztą także do tytułów alpinisty czy, skromniej, taternika.
W przypadku Everestu, mimo iż wchodzenie nań klasycznymi drogami jest obecnie łatwiejsze niż jeszcze kilkanaście lat temu, gdyż trudne odcinki są oporęczowane linami, jest to nadal wyczyn i wysiłek na granicy życia i śmierci. A równocześnie sławna góra i magnes jaki ona stanowi jest wielkim interesem. Nepal – od jego strony wchodziła grupa z której była też autorka – tylko z tytułu zezwoleń na wejścia na poszczególne szczyty i trasy uzyskuje co roku prawie 100 milionów euro wpływów.
Co stanowi poważny zastrzyk dla budżetu tego biednego kraju. Powstała cała sieć firm organizujących wyprawy. Tysiące ludzi miejscowych, nie tylko Szerpów – tragarzy, chociaż – o czym także można dowiedzieć się z tej książki – dzielą się oni na elitę i resztę, znalazło zatrudnienie. Wyprawy są o różnym standardzie warunków wchodzenia oraz pobytu w bazie i obozach aklimatyzacyjnych, a więc i zróżnicowanych kosztach.
Od luksusowych, z dolotami i powrotami z bazy helikopterami oraz jednym lub dwoma Szerpami do wyłącznej dyspozycji i pomocy – po skromne, wręcz przaśne. Tylko na takie właśnie warunki stać było autorkę, co i tak pochłonęło co najmniej 30 tys. dolarów. I „zrzucenie” 10 kilogramów, chociaż Monika – znamy się już chyba ponad ćwierć wieku – nigdy nie była pulchna.
Autorka wykorzystała tę wyprawę nie tylko na wejście (nie lubi ona wojskowego określenia „zdobycie”) na najwyższy i najsławniejszy górski szczyt świata, ale jako rasowa dziennikarka i reporterka także na poznawanie w okresie adaptacji organizmu do coraz bardziej rozrzedzonego powietrza okolic baz i obozów: klasztorów, osad i wiosek, krajobrazów. Ciekawie je opisując i fotografując. Podobnie jak spotykanych ludzi.
Również uczestników wypraw himalajskich, w tym Polaków nie tylko z kraju, ale i ze świata. Zgromadziła też mnóstwo informacji. Sporo w nich znalazło się we włamanych w tekst, przeważnie 1-2 stronicowych, blisko 40 „ciekawostkach”. Oto parę przykładów.
Pierwsza amerykańska wyprawa na Everest zorganizowana w 1963 roku, w 10-tą rocznicę zdobycia go przez nowozelandzkiego wspinacza Edmunda Hillary’ego i Szerpę Tenzinga Norgaya, liczyła 19 wspinaczy, 32 Szerpów wysokościowych i 909 tragarzy, którzy w sumie wnosili 27 ton ładunków i sprzętu. Jej budżet wynosił niebotyczną wówczas kwotę ponad 400 tys. dolarów. Na szczyt dotarło tylko 5 wspinaczy, 1 osoba zginęła.
W 2012 roku na Górę Gór weszło od strony nepalskiej 406 osób – w tym towarzyszący wspinaczom Szerpowie, od tybetańskiej około 150. Statystyki odnotowały w latach 1953 – 2013 łącznie 6.208 wejść. Ludzi było mniej, bo niektórzy byli tam już po raz drugi, trzeci, a Szerpowie nawet ponad dziesiąty. Podczas prób wchodzenia, lub już schodzenia po osiągnięciu celu, zginęło lub zmarło z wyczerpania 251 osób.
W tym również Szerpów, których organizmy lepiej przystosowane są do tamtejszych warunków ciśnieniowych. Na „strefę śmierci” – powyżej 8 tys. m n.p.m., ale i trochę niżej, nie ma silnych… Wśród zdobywców Everestu większość: 2264 wspinaczy stanowili Nepalczycy, głównie Szerpowie. Po nich Amerykanie: 563, Brytyjczycy: 264 i Japończycy: 169. Polaków i Polek dotarło na szczyt dotarło – do sierpnia 2013 roku – 38. Ich pełna lista wraz z latami tego sukcesu jest oczywiście w tej książce.
Najobszerniejszą jej część stanowi kalendarium wyprawy. Dalekie jednak od przeważających w takich przypadkach suchości i skrótowości opisów trudności i osobistych przeżyć. Autorka pisze także o miejscach – poza bazą i kolejnymi obozami adaptacyjnymi – które odwiedza, spotykanych ludziach, warunkach bytowania uczestników wypraw. Ciekawie także o sprawach normalnie przyziemnych lub wstydliwych.
Jak wygląda nocowanie w namiotach – przypomnę: maleńka, międzynarodowa grupka, w której na szczyt wchodziła Monika, do celu dotarła dopiero 50–tego dnia wyprawy – przy 10 i więcej stopniowym mrozie na zewnątrz. Sprawy higieny czy korzystania z toalet lub miejsc, w których załatwia się te potrzeby w tak ekstremalnych warunkach. Bądź m.in. informacji, że beczki z fekaliami Szerpowie znoszą na dół do wioski, gdzie można je zostawić.
Nie brak także opisów momentów własnej słabości psychicznej i fizycznej, nawet załamania, czy chęci powrotu do cywilizacji przed osiągnięciem celu. Podobnie jak rozważań na temat sensu i celowości takich wypraw oraz ich realiów. Zwłaszcza szokującego byłą harcerkę i nadal aktualną przewodniczkę górską oraz pilotkę turystyczną brutalności niepisanego „prawa najwyższych gór”: radź sobie sam.
Zacytuję: „To, ze na Evereście ludzie beztrosko mijają wspinaczy umierających tuż przy poręczówkach, nie udzielając im pomocy, to niestety przykra prawda”. Są też opisy śmierci, z którymi zetknęła się podczas tej wyprawy. Także ludzi, których wcześniej poznała. Lub doświadczonych himalaistów.
Np. 34 – letniego Koreańczyka Hung Ho – Seo, który już wcześniej zdobył 12 z 14 ośmiotysięczników Korony Himalajów, w tym Everest, na który wszedł w masce tlenowej. Postanowił powtórzyć wejście bez maski. Zmarł z wyczerpania. Tego samego dnia zmarł też 35-letni wspinacz z Bangladeszu. Na wysokości 8600 m n.p.m., podczas schodzenia z osiągniętego szczytu Everestu.
Na jego zamarznięte zwłoki – co się dzieje z ciałami tych, którzy umierają w najwyższych partiach góry tej można przeczytać w książce – natknęła się Monika następnego dnia podczas „szczytowania”, czyli wchodzenia na szczyt Mont Everestu. Jest to jeden z najlepszych opisów, a zarazem fragmentów kroniki wyprawy. Z ważnym pytaniem postawionym przez autorkę podczas schodzenia z tej góry, już znacznie niżej, poza strefą zagrożeń.
O odpowiedzialności ludzi za siebie i innych w tak ekstremalnych warunkach. I szczere wyznanie po powrocie do Warszawy: „Wcale nie jest tak, że wyprawa na Everest to „przyjemność” i beztroskie wakacje”. Niejako pod adresem tych, którzy zazdrościli i zazdroszczą jej tej wyprawy. Bo wbrew dosyć powszechnym, głównie dzięki nieodpowiedzialnym mediom, opiniom, że obecnie na Everest może wejść każdy, a jeżeli nie daje rady, to go wniosą, jest to nadal wyczyn wymagający kondycji i przygotowania. Góra pochłaniająca co roku nowe ofiary.
Do licznych plusów tej książki o których już wspomniałem, muszę dodać jeszcze jeden. Autorka zastosowała w niej system odnośników „Z perspektywy czasu”. Informuje w nich o dalszych losach ludzi z którymi zetknęła się w trakcie wyprawy i co opisała na gorąco. Czy dotarli na szczyt, jak potoczyły się ich losy? O paru również, że niestety stracili życie. Jest to więc naprawdę świetna książka.
Doskonale napisana, co w przypadku Moniki nie stanowi nowości, znakomicie ilustrowana. Zdjęcia nie tylko są świetne, ale wstawione tam, gdzie powinny być zgodnie z narracją. Zarówno autorce jak i wydawnictwu należą się gratulacje za napisanie i wydanie tej książki. Przy czym w tak krótkim czasie oraz pięknej szacie graficznej. Zachęcam wszystkich nie tylko zainteresowanych górami, do jej lektury.
GLOBTROTER INFO Cezary Rudziński , 2013-11-16
Everest. Góra Gór
Wstępem niech będzie krótki dialog...
- Dlaczego czytasz tę książkę?
-?
- Przecież już wszyscy byli na Evereście!
- Tak?
- No przecież nawet Martyna Wojciechowska była!
- Tak? A co to ma do rzeczy?
- No jak to co? Przecież na Everest mogą cię teraz nawet wnieść. Wszystko o nim już wiadomo.
- Tak? To powiedz mi w takim razie... Jak sikają kobiety na Evereście!?
- ?! Jak?
- A widzisz! Przeczytaj książkę, to się dowiesz!
- No powiedz mi jak sikają!
- Nie! Przeczytaj!
Tak mniej więcej wyglądał dialog z moją drugą połową. Jak widać jest on kolejną osobą, która uległa stereotypowemu myśleniu o górze gór. Wydaje mu się, że wie wszystko, a naszpikowany jest nie do końca prawdziwymi informacjami. Udało mi się je zweryfikować i okazało się, ze po lekturze książki Moniki Witkowskiej, dokształcił się też szanowny ważniak!
Autorka zdobyła w zasadzie dwa Everesty. Pierwszym było zgromadzenie środków na wyprawę, a to bagatela...trzydzieści tysięcy dolarów. A i tak korzystała z usług jednej z tańszych agencji, więc w czasie wyprawy luksusów nie było. Niełatwo zebrać takie pieniądze, jednak po wielu wysiłkach i ciężkiej pracy jakoś się udało.
Wracając na moment do autorki...Niedawno pisałam o książce ""Stary" młodzi i morze", gdzie opisane były dwie morskie wyprawy: na przylądek Horn i przez przejście Północno-Zachodnie. Monika była uczestniczką obydwu! Zresztą, czego kobieta nie uskutecznia... "Żeglarstwo morskie i oceaniczne, (...). Do tego dochodzą nurkowanie, windsurfing, narty i podróże (...). Ponadto były jeszcze inne pomysły: latanie na motolotniach, kurs paralotniowy i spadochronowy, bungee jumping (...)"
Autorka jest też przewodnikiem górskim i można by tak pewnie jeszcze długo wymieniać. Człowiek orkiestra!
Miłość do gór zaczęła się od Bieszczad, jednak apetyt rośnie w miarę jedzenia, zdobywane szczyty były coraz to wyższe, aż w końcu zrodził się pomysł na... Everest!
Pomysł zrealizowała, górę zdobyła i przy okazji powstał świetny dziennik z wyprawy, w którym Witkowska przybliża nam jak wygląda krok po kroku wyprawa na najwyższy szczyt świata. Autorka wyjaśniła naprawdę wiele kwestii. Odczarowała niejako Everest, o którym krąży już tyle legend, że nie wiadomo w zasadzie co jest prawdą, a co fałszem. Kim są Szerpowie? Jak przebiega aklimatyzacja? Czym jest okno pogodowe i kiedy występuje najczęściej? Ile czasu gotować jajko na poszczególnych wysokościach, żeby było miękkie? To tylko niektóre pytania, na które znajdziemy odpowiedzi. Monika spotyka też wiele sław, na czele z Reinholdem Messnerem, który przyjechał do bazy kręcić film. Oprócz zdobywcy Korony Ziemi jest Simone Moro (przy okazji autorka przybliża kulisy sytuacji jaka miała miejsce w bazie. Chodzi mianowicie o bójkę między himalaistami a Szerpami. Jak się okazuje wcale nie Ci drudzy jak to sugerowano w mediach są tymi "złymi"), Denisa Urubko czy Peter Hámora.
Bardzo dobry dziennik wyprawy, sympatyczna autorka i gros cennych informacji nie tylko o najwyższym szczycie świata. Naprawdę warto się zapoznać!
- Dlaczego czytasz tę książkę?
-?
- Przecież już wszyscy byli na Evereście!
- Tak?
- No przecież nawet Martyna Wojciechowska była!
- Tak? A co to ma do rzeczy?
- No jak to co? Przecież na Everest mogą cię teraz nawet wnieść. Wszystko o nim już wiadomo.
- Tak? To powiedz mi w takim razie... Jak sikają kobiety na Evereście!?
- ?! Jak?
- A widzisz! Przeczytaj książkę, to się dowiesz!
- No powiedz mi jak sikają!
- Nie! Przeczytaj!
Tak mniej więcej wyglądał dialog z moją drugą połową. Jak widać jest on kolejną osobą, która uległa stereotypowemu myśleniu o górze gór. Wydaje mu się, że wie wszystko, a naszpikowany jest nie do końca prawdziwymi informacjami. Udało mi się je zweryfikować i okazało się, ze po lekturze książki Moniki Witkowskiej, dokształcił się też szanowny ważniak!
Autorka zdobyła w zasadzie dwa Everesty. Pierwszym było zgromadzenie środków na wyprawę, a to bagatela...trzydzieści tysięcy dolarów. A i tak korzystała z usług jednej z tańszych agencji, więc w czasie wyprawy luksusów nie było. Niełatwo zebrać takie pieniądze, jednak po wielu wysiłkach i ciężkiej pracy jakoś się udało.
Wracając na moment do autorki...Niedawno pisałam o książce ""Stary" młodzi i morze", gdzie opisane były dwie morskie wyprawy: na przylądek Horn i przez przejście Północno-Zachodnie. Monika była uczestniczką obydwu! Zresztą, czego kobieta nie uskutecznia... "Żeglarstwo morskie i oceaniczne, (...). Do tego dochodzą nurkowanie, windsurfing, narty i podróże (...). Ponadto były jeszcze inne pomysły: latanie na motolotniach, kurs paralotniowy i spadochronowy, bungee jumping (...)"
Autorka jest też przewodnikiem górskim i można by tak pewnie jeszcze długo wymieniać. Człowiek orkiestra!
Miłość do gór zaczęła się od Bieszczad, jednak apetyt rośnie w miarę jedzenia, zdobywane szczyty były coraz to wyższe, aż w końcu zrodził się pomysł na... Everest!
Pomysł zrealizowała, górę zdobyła i przy okazji powstał świetny dziennik z wyprawy, w którym Witkowska przybliża nam jak wygląda krok po kroku wyprawa na najwyższy szczyt świata. Autorka wyjaśniła naprawdę wiele kwestii. Odczarowała niejako Everest, o którym krąży już tyle legend, że nie wiadomo w zasadzie co jest prawdą, a co fałszem. Kim są Szerpowie? Jak przebiega aklimatyzacja? Czym jest okno pogodowe i kiedy występuje najczęściej? Ile czasu gotować jajko na poszczególnych wysokościach, żeby było miękkie? To tylko niektóre pytania, na które znajdziemy odpowiedzi. Monika spotyka też wiele sław, na czele z Reinholdem Messnerem, który przyjechał do bazy kręcić film. Oprócz zdobywcy Korony Ziemi jest Simone Moro (przy okazji autorka przybliża kulisy sytuacji jaka miała miejsce w bazie. Chodzi mianowicie o bójkę między himalaistami a Szerpami. Jak się okazuje wcale nie Ci drudzy jak to sugerowano w mediach są tymi "złymi"), Denisa Urubko czy Peter Hámora.
Bardzo dobry dziennik wyprawy, sympatyczna autorka i gros cennych informacji nie tylko o najwyższym szczycie świata. Naprawdę warto się zapoznać!
magiaksiazki.blogspot.com Izabela Sznajder, 2013-11-15
"Stary", młodzi i morze. Od Antarktydy do Alaski. Wyprawa wokół obu Ameryk
„Stary” to nazwa polskiego jachtu, młodzi to określenie wieku głównych bohaterów tej opowieści, a morze to duża woda, czyli jak to wszystko złożymy w całość to otrzymamy niezłą historię. Książka „Stary, młodzi i morze” opowiada o grupie znajomych, która na początku miała pomysł. A wiadomo, gdy w głowie zakiełkuje jakaś idea, to nie ma mocnych, żeby nie spróbować jej zrealizować.
Każdy żeglarz marzy o tym, aby choć raz spróbować swoich sił i szczęścia w próbie opłynięcia legendarnego Przylądka Horn. Niewielu próbuje utrudnić sobie zadanie w postaci chęci dopłynięcia do wybrzeży Antarktydy i wejścia na jej teren. Tak właśnie w głowach autorów powstał pomysł na opłynięcie Ameryki Południowej, aby skierować wypożyczony jacht „Stary” w stronę zdradliwych i trudnych wód w okolicach Hornu i popłynąć na Antarktydę. Podobno w „szaleństwie jest metoda” zatem po prostu trzeba spróbować.
Ekipa dobrych znajomych zaczyna wielkie przygotowania, zbiera niezbędne fundusze, dokupuje sprzęt na jacht, aby móc w końcu rzucić cumy w szczecińskim porcie i objąć kierunek Ameryki Południowej.
Czytając książkę „Stary, młodzi i morze” wszystko wydaje się takie proste. Wraz z załogą pokonujemy kolejne mile morskie, stawiamy żagle, czasami mdli nas od bujania na wielkich, kilkunastometrowych falach, a czasami doświadczamy spiekoty od słońca. Towarzyszymy im podczas zmagań z przeciwnościami pogody, refujemy żagle, ale przede wszystkim jesteśmy cichymi świadkami cementowania się przyjaźni podczas wielu miesięcy spędzonych na małym jachcie. Z każdej strony książki bije spokój, opanowanie i ogromna jedność całej załogi.
Cała ekipa jachtu „Stary” zapisała się na łamach historii jako najmłodsza grupa z Polski, która opłynęła Przylądek Horn oraz dokonała udanego wejścia na Antarktydę. Po wielkim sukcesie pojawił się kolejny pomysł, jeszcze bardziej ambitny – postanowili dokonać pierwszej, polskiej próby przepłynięcia przez legendarny Northwest Passage, czyli Przejście Północno Zachodnie. Tym razem ścigają się głównie z czasem i licząc na sprzyjające warunki, zmagają z niebezpiecznymi górami lodowymi.
Książka jest tak napisana, że czyta się sama. Doskonałym zabiegiem są wtrącenia w postaci fragmentów wyciągniętych z dziennika prowadzonego przez Jacka podczas żeglugi. Nadają specyficzny klimat i oddają panującą ówcześnie atmosferę na statku. Całe szczęście nie mamy tu do czynienia z klasycznym dziennikiem pokładowym, gdzie każdego dnia opisywane są historie. Nie ma tu czasu na nudę podczas flauty, czy dłużyzn, lecz z interesującymi opisami otaczających ich krajobrazów. Zdjęcia z wspinaczki na górach lodowych, na Grenlandii wzmagają w czytelniku nutę zazdrości i chęci popłynięcia tam, aby zobaczyć i doświadczyć tego na własnej skórze.
Można by się spodziewać, że „Stary, młodzi i morze” to książka głównie o żeglowaniu. Nic bardziej mylnego. Jak dla mnie to wspaniale opisana historia, gdzie pierwsze skrzypce gra prawdziwa przyjaźń, braterstwo i ogromna wspólna determinacja w dążeniu do zaplanowanego celu. Żagle, jacht i historyczne dokonania załogi, to „tylko” tło.
Oprócz ciekawie poprowadzonej narracji, książka spełnia rolę edukacyjną dzięki temu, że opisuje miejsca, przez które przepływa „Stary” także w ujęciu historycznym. Możemy się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy.
Nie jestem żeglarzem, a moja wiedza z tej kategorii ogranicza się tylko do tego, że wiem gdzie jest dziób i rufa na jachcie. Ubolewam zatem nad tym, że do książki nie dodano szkicu jachtu z zaznaczonymi wszystkimi jego składnikami, abym miał możliwość zrozumienia i umiejscowienia części, o których wspomina się w tekście. Dodanie słownika na końcu, z żeglarskimi terminami użytymi w książce, też wydaje się dobrym pomysłem.
Książka „Stary, młodzi i morze” ma bardzo dużo dobrych fotografii, wiele z nich ukazuje mało popularne zakątki naszego globu i całość bardzo podnosi walory estetyczne tej pozycji. Dodatkowo nie lada atrakcją jest dodatek w postaci płyty z filmem w reżyserii Konstantego Kulika „W poszukiwaniu legendy”. Sądzę, że każdy żeglarz i nie żeglarz sięgnie po tę pozycję i z przyjemnością zasiądzie do jej lektury.
Każdy żeglarz marzy o tym, aby choć raz spróbować swoich sił i szczęścia w próbie opłynięcia legendarnego Przylądka Horn. Niewielu próbuje utrudnić sobie zadanie w postaci chęci dopłynięcia do wybrzeży Antarktydy i wejścia na jej teren. Tak właśnie w głowach autorów powstał pomysł na opłynięcie Ameryki Południowej, aby skierować wypożyczony jacht „Stary” w stronę zdradliwych i trudnych wód w okolicach Hornu i popłynąć na Antarktydę. Podobno w „szaleństwie jest metoda” zatem po prostu trzeba spróbować.
Ekipa dobrych znajomych zaczyna wielkie przygotowania, zbiera niezbędne fundusze, dokupuje sprzęt na jacht, aby móc w końcu rzucić cumy w szczecińskim porcie i objąć kierunek Ameryki Południowej.
Czytając książkę „Stary, młodzi i morze” wszystko wydaje się takie proste. Wraz z załogą pokonujemy kolejne mile morskie, stawiamy żagle, czasami mdli nas od bujania na wielkich, kilkunastometrowych falach, a czasami doświadczamy spiekoty od słońca. Towarzyszymy im podczas zmagań z przeciwnościami pogody, refujemy żagle, ale przede wszystkim jesteśmy cichymi świadkami cementowania się przyjaźni podczas wielu miesięcy spędzonych na małym jachcie. Z każdej strony książki bije spokój, opanowanie i ogromna jedność całej załogi.
Cała ekipa jachtu „Stary” zapisała się na łamach historii jako najmłodsza grupa z Polski, która opłynęła Przylądek Horn oraz dokonała udanego wejścia na Antarktydę. Po wielkim sukcesie pojawił się kolejny pomysł, jeszcze bardziej ambitny – postanowili dokonać pierwszej, polskiej próby przepłynięcia przez legendarny Northwest Passage, czyli Przejście Północno Zachodnie. Tym razem ścigają się głównie z czasem i licząc na sprzyjające warunki, zmagają z niebezpiecznymi górami lodowymi.
Książka jest tak napisana, że czyta się sama. Doskonałym zabiegiem są wtrącenia w postaci fragmentów wyciągniętych z dziennika prowadzonego przez Jacka podczas żeglugi. Nadają specyficzny klimat i oddają panującą ówcześnie atmosferę na statku. Całe szczęście nie mamy tu do czynienia z klasycznym dziennikiem pokładowym, gdzie każdego dnia opisywane są historie. Nie ma tu czasu na nudę podczas flauty, czy dłużyzn, lecz z interesującymi opisami otaczających ich krajobrazów. Zdjęcia z wspinaczki na górach lodowych, na Grenlandii wzmagają w czytelniku nutę zazdrości i chęci popłynięcia tam, aby zobaczyć i doświadczyć tego na własnej skórze.
Można by się spodziewać, że „Stary, młodzi i morze” to książka głównie o żeglowaniu. Nic bardziej mylnego. Jak dla mnie to wspaniale opisana historia, gdzie pierwsze skrzypce gra prawdziwa przyjaźń, braterstwo i ogromna wspólna determinacja w dążeniu do zaplanowanego celu. Żagle, jacht i historyczne dokonania załogi, to „tylko” tło.
Oprócz ciekawie poprowadzonej narracji, książka spełnia rolę edukacyjną dzięki temu, że opisuje miejsca, przez które przepływa „Stary” także w ujęciu historycznym. Możemy się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy.
Nie jestem żeglarzem, a moja wiedza z tej kategorii ogranicza się tylko do tego, że wiem gdzie jest dziób i rufa na jachcie. Ubolewam zatem nad tym, że do książki nie dodano szkicu jachtu z zaznaczonymi wszystkimi jego składnikami, abym miał możliwość zrozumienia i umiejscowienia części, o których wspomina się w tekście. Dodanie słownika na końcu, z żeglarskimi terminami użytymi w książce, też wydaje się dobrym pomysłem.
Książka „Stary, młodzi i morze” ma bardzo dużo dobrych fotografii, wiele z nich ukazuje mało popularne zakątki naszego globu i całość bardzo podnosi walory estetyczne tej pozycji. Dodatkowo nie lada atrakcją jest dodatek w postaci płyty z filmem w reżyserii Konstantego Kulika „W poszukiwaniu legendy”. Sądzę, że każdy żeglarz i nie żeglarz sięgnie po tę pozycję i z przyjemnością zasiądzie do jej lektury.
lkedzierski.com Łukasz Kędzierski, 2013-11-09
Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca
Każdy z nas ma swoje korzenie, niczym drzewo, które zrzuca liście, aby móc ponownie rozkwitnąć na wiosnę. Podobnie dzieje się w ludzkim życiu, jedni umierają, a po nich przychodzą następni. Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca to książka niezwykła, której autorką jest Katarzyna Droga. Łączy w sobie wiele gatunków – jest to zarazem dokument, jak i pamiętnik, a to wszystko dopełniają wciągające dialogi, które nadają jej niepowtarzalny charakter powieści.
Główną bohaterką jest Janka – trudno jej nie pokochać. Przeżywamy razem z nią nadejście wojny, dzielimy jej strach, lęk oraz rozpacz nasilające się z każdym kolejnym dniem. Podglądamy tragiczne czasy zła i okrucieństwa z perspektywy zwykłych ludzi tracących swoje domy, opłakujących bliskich czy sąsiadów. Czasy okupacji, wywóz Żydów, aż w końcu koniec wojny i odzyskanie przez Polskę niepodległości. Tragiczna historia jednak jeszcze przez długi czas odbija się echem w życiorysach bohaterów starających się poukładać świat od nowa. Czy doczekają się spokoju i szczęśliwych lat? Czy kolejne pokolenia zjawią się nad ukochaną przez Jankę Narwią i zachwycą się pięknem Podlasia?
Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca to autentyczna i osobista historia własnych przodków, którą pięknym językiem spisała autorka na podstawie pamiętnika Janki, listów, zapisków oraz fotografii znalezionych w domu swoich rodziców w Stokowie. Może się z nią utożsamić niejedna polska rodzina. Jest uniwersalna. Pokazuje także, jak silne znaczenie może mieć miejsce pochodzenia, czyli mała ojczyzna oraz więź pokoleń.
Przyznam, że sięgałam po Pokolenia z dystansem, a nawet niechęcią. Nie ocenia się jednak książek po okładce! Teraz to wiem. Już po kilku pierwszych stronach ten dokument - pamiętnik pochłonął mnie całkowicie. Nie mogłam się doczekać dalszych losów Janki i jej męża, a także ich rodzin i znajomych, które zostały spisane z najdrobniejszymi szczegółami, jakby autorka sama przez cały czas towarzyszyła swoim bohaterom. Niejeden raz zdarzyło mi się nad tą książką płakać, uśmiechnąć się szeroko czy odetchnąć z ulgą. Zawarte są w niej nie tylko osobiste przeżycia bohaterów, ale także wszystkich Polaków, którym przyszło żyć w tym okrutnym i niestabilnym czasie. Na szczęście po deszczu zwykle przychodzi słońce, a nawet dzieją się cuda! Pokolenia to książka, którą naprawdę warto przeczytać.
Główną bohaterką jest Janka – trudno jej nie pokochać. Przeżywamy razem z nią nadejście wojny, dzielimy jej strach, lęk oraz rozpacz nasilające się z każdym kolejnym dniem. Podglądamy tragiczne czasy zła i okrucieństwa z perspektywy zwykłych ludzi tracących swoje domy, opłakujących bliskich czy sąsiadów. Czasy okupacji, wywóz Żydów, aż w końcu koniec wojny i odzyskanie przez Polskę niepodległości. Tragiczna historia jednak jeszcze przez długi czas odbija się echem w życiorysach bohaterów starających się poukładać świat od nowa. Czy doczekają się spokoju i szczęśliwych lat? Czy kolejne pokolenia zjawią się nad ukochaną przez Jankę Narwią i zachwycą się pięknem Podlasia?
Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca to autentyczna i osobista historia własnych przodków, którą pięknym językiem spisała autorka na podstawie pamiętnika Janki, listów, zapisków oraz fotografii znalezionych w domu swoich rodziców w Stokowie. Może się z nią utożsamić niejedna polska rodzina. Jest uniwersalna. Pokazuje także, jak silne znaczenie może mieć miejsce pochodzenia, czyli mała ojczyzna oraz więź pokoleń.
Przyznam, że sięgałam po Pokolenia z dystansem, a nawet niechęcią. Nie ocenia się jednak książek po okładce! Teraz to wiem. Już po kilku pierwszych stronach ten dokument - pamiętnik pochłonął mnie całkowicie. Nie mogłam się doczekać dalszych losów Janki i jej męża, a także ich rodzin i znajomych, które zostały spisane z najdrobniejszymi szczegółami, jakby autorka sama przez cały czas towarzyszyła swoim bohaterom. Niejeden raz zdarzyło mi się nad tą książką płakać, uśmiechnąć się szeroko czy odetchnąć z ulgą. Zawarte są w niej nie tylko osobiste przeżycia bohaterów, ale także wszystkich Polaków, którym przyszło żyć w tym okrutnym i niestabilnym czasie. Na szczęście po deszczu zwykle przychodzi słońce, a nawet dzieją się cuda! Pokolenia to książka, którą naprawdę warto przeczytać.
niedzielnatworczosc.blogspot.com Joanna Niedziela, 2013-11-17
Zarządzanie kryzysem w social media
“Kryzysy w social mediach wybuchają w weekendy” – głosi funkcjonujące w sieci powiedzenie, przekute w nazwę fanpage’a na FB. 25 listopada na półki sklepowe trafi książka “Zarządzanie kryzysem w social media”, napisana przez autorkę fanpage’a – Monikę Czaplicką. My już przeczytaliśmy książkę i chętnie podzielimy się z Wami wrażeniami. Co znajdziemy wewnątrz tej pozycji?
Oprócz zwięzłego wprowadzenia czytelników w “kryzysowy” temat, książka zawiera także poradnik dotyczący zachowań w czasie kryzysu, dowiemy się także co nieco na temat badań kryzysów i tzw. “crisis manuali”, a także coraz przydatnej w firmach polityki social media oraz narzędzi monitorowania treści, dzięki którym można zapobiec niejednemu kryzysowi.
Trzon książki stanowią jednak dwa końcowe rozdziały, dotyczące kryzysów w social mediach zaistniałych w Polsce i na świecie. Znajdziemy tu szczegółową analizę poszczególnych wpadek, wraz z komentarzami ekspertów oraz wypunktowanymi plusami i minusami komunikacji z fanami, jaką marka w danym przypadku podjęła (lub też nie). Całość zaś okraszona jest wykresami dotyczącymi poszczególnych kryzysów, pochodzącymi z takich narzędzi, jak Sotrender czy Brand24.
Konflikt Segritty z Nikonem? Kominka z DrOetkerem? Fashionelki z Schaffashoes? To tylko czubek kryzysowej góry lodowej, jaką można znaleźć w polskiej części serwisów społecznościowych (a zagranicą jest niewiele lepiej). Warto zapoznać się z tymi przykładami i uczyć raczej na cudzych błędach, niż własnych – a może nawet przekuwać je we własny sukces, jak miało to miejsce podczas (także opisywanej w książce) afery zbożowo-betonowej na Wykopie. Mnóstwo zabawy (a zarazem powodów do zastanowienia) dostarczył mi przykłady kryzysogennego kontentu w postaci screenów dość nietypowych statusów zamieszczanych na fanpage’ach marek.
Książka jest ciekawym anty-kryzysowym poradnikiem, nie tylko dla marketingowców i social media nindży, ale także dla przeciętnych użytkowników Facebooka, zainteresowanych tą tematyką. Pisana prostym, przystępnym językiem “dla laika i dla geeka”, zawiera także “słowniczek z przymrużeniem oka”, wyjaśniający trudniejsze terminy, takie jak ZMOT, KPI czy CPL, a także bardziej “przyziemne” kwestie typu EdgeRank, showrooming oraz employer branding.
Oprócz zwięzłego wprowadzenia czytelników w “kryzysowy” temat, książka zawiera także poradnik dotyczący zachowań w czasie kryzysu, dowiemy się także co nieco na temat badań kryzysów i tzw. “crisis manuali”, a także coraz przydatnej w firmach polityki social media oraz narzędzi monitorowania treści, dzięki którym można zapobiec niejednemu kryzysowi.
Trzon książki stanowią jednak dwa końcowe rozdziały, dotyczące kryzysów w social mediach zaistniałych w Polsce i na świecie. Znajdziemy tu szczegółową analizę poszczególnych wpadek, wraz z komentarzami ekspertów oraz wypunktowanymi plusami i minusami komunikacji z fanami, jaką marka w danym przypadku podjęła (lub też nie). Całość zaś okraszona jest wykresami dotyczącymi poszczególnych kryzysów, pochodzącymi z takich narzędzi, jak Sotrender czy Brand24.
Konflikt Segritty z Nikonem? Kominka z DrOetkerem? Fashionelki z Schaffashoes? To tylko czubek kryzysowej góry lodowej, jaką można znaleźć w polskiej części serwisów społecznościowych (a zagranicą jest niewiele lepiej). Warto zapoznać się z tymi przykładami i uczyć raczej na cudzych błędach, niż własnych – a może nawet przekuwać je we własny sukces, jak miało to miejsce podczas (także opisywanej w książce) afery zbożowo-betonowej na Wykopie. Mnóstwo zabawy (a zarazem powodów do zastanowienia) dostarczył mi przykłady kryzysogennego kontentu w postaci screenów dość nietypowych statusów zamieszczanych na fanpage’ach marek.
Książka jest ciekawym anty-kryzysowym poradnikiem, nie tylko dla marketingowców i social media nindży, ale także dla przeciętnych użytkowników Facebooka, zainteresowanych tą tematyką. Pisana prostym, przystępnym językiem “dla laika i dla geeka”, zawiera także “słowniczek z przymrużeniem oka”, wyjaśniający trudniejsze terminy, takie jak ZMOT, KPI czy CPL, a także bardziej “przyziemne” kwestie typu EdgeRank, showrooming oraz employer branding.
Ittechblog.pl Przemysław Garczyński, 2013-11-18