Recenzje
Beskid Śląski, Żywiecki i Mały. Przewodnik-celownik. Wydanie 1
Jest to przewodnik w formie książkowej na spirali. Wewnątrz znajdziecie atlas Beskidów, uporządkowany alfabetycznie leksykon 67 atrakcji turystycznych regionu, ponad 150 fotografii, szkic krajoznawczy oraz garść informacji praktycznych.
Przewodnik został podzielony na odrębne sekcje, rozróżnione kolorem, w celu lepszej ich identyfikacji w trakcie poszukiwanie potrzebnych informacji.
Mamy więc tutaj:
- Indeks atrakcji turystycznych
- Atlas Beskidu Śląskiego, Żywieckiego i Małego
- Krajoznawcze ABC
- Atrakcje regionu
- Informacje praktyczne
Na duży plus zasługuje załączony atlas, na który składają się dokładne mapki regionu z zaznaczonymi szlakami turystycznymi. Pozwala to na łatwe i wygodne zaplanowanie trasy przejść.
W sekcji krajoznawczej (z podziałem na dane pasmo beskidzkie) znajdziecie informacje dotyczące położenia, topografii, budowy geologicznej, fauny, flory, klimatu oraz historii. Taka garść informacji pozwala na szersze spojrzenie na dany region.
Najbardziej obszerną część tego przewodnika stanowi rozdział z atrakcjami regionu. O ile rozdział sam w sobie jest bardzo bogaty w informacje i urozmaicony kolorowymi fotografiami, które zachęcają do odwiedzin, to jednak ułożenie ich w porządku alfabetycznym, nie było, moim zdaniem, do końca trafione. Nie zawsze można się połapać, czy dana atrakcja znajduje się w Beskidzie Śląskim, Żywieckim, czy Małym. Lepiej byłoby, gdyby atrakcyjne miejsca zostały opisane z podziałem na dany region górski. Jeśli ktoś by się zdecydował na przykład na odwiedziny Beskidu Żywieckiego, wiedziałby dokładnie, jakie atrakcje tam na niego czekają.
To jeden minus tej publikacji, ale znaczący w kwestii wygody w planowaniu trasy i samego zwiedzania danej okolicy.
Natomiast jeśli chodzi o dział z informacjami praktycznymi, to tutaj wszystkie detale są wygodnie uporządkowane. Jest podział na regiony, a dalej wyszczególnione są schroniska (górskie oraz studenckie) wraz z danymi kontaktowymi, dostępna komunikacja, etc.
Znajdziecie tutaj również kilka informacji praktycznych dotyczących pogody, odzieży, akcesoriów turystycznych, zagrożeń, itp.
Nie określę tego przewodnika mianem turystycznego "Must Have", ale uważam, że warto mieć go na uwadze planując swoje górskie (i nie tylko) wojaże.
Przewodnik został podzielony na odrębne sekcje, rozróżnione kolorem, w celu lepszej ich identyfikacji w trakcie poszukiwanie potrzebnych informacji.
Mamy więc tutaj:
- Indeks atrakcji turystycznych
- Atlas Beskidu Śląskiego, Żywieckiego i Małego
- Krajoznawcze ABC
- Atrakcje regionu
- Informacje praktyczne
Na duży plus zasługuje załączony atlas, na który składają się dokładne mapki regionu z zaznaczonymi szlakami turystycznymi. Pozwala to na łatwe i wygodne zaplanowanie trasy przejść.
W sekcji krajoznawczej (z podziałem na dane pasmo beskidzkie) znajdziecie informacje dotyczące położenia, topografii, budowy geologicznej, fauny, flory, klimatu oraz historii. Taka garść informacji pozwala na szersze spojrzenie na dany region.
Najbardziej obszerną część tego przewodnika stanowi rozdział z atrakcjami regionu. O ile rozdział sam w sobie jest bardzo bogaty w informacje i urozmaicony kolorowymi fotografiami, które zachęcają do odwiedzin, to jednak ułożenie ich w porządku alfabetycznym, nie było, moim zdaniem, do końca trafione. Nie zawsze można się połapać, czy dana atrakcja znajduje się w Beskidzie Śląskim, Żywieckim, czy Małym. Lepiej byłoby, gdyby atrakcyjne miejsca zostały opisane z podziałem na dany region górski. Jeśli ktoś by się zdecydował na przykład na odwiedziny Beskidu Żywieckiego, wiedziałby dokładnie, jakie atrakcje tam na niego czekają.
To jeden minus tej publikacji, ale znaczący w kwestii wygody w planowaniu trasy i samego zwiedzania danej okolicy.
Natomiast jeśli chodzi o dział z informacjami praktycznymi, to tutaj wszystkie detale są wygodnie uporządkowane. Jest podział na regiony, a dalej wyszczególnione są schroniska (górskie oraz studenckie) wraz z danymi kontaktowymi, dostępna komunikacja, etc.
Znajdziecie tutaj również kilka informacji praktycznych dotyczących pogody, odzieży, akcesoriów turystycznych, zagrożeń, itp.
Nie określę tego przewodnika mianem turystycznego "Must Have", ale uważam, że warto mieć go na uwadze planując swoje górskie (i nie tylko) wojaże.
gorskie-wedrowanie.blogspot.com 2013-11-27
Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca
"W każdych czasach, wojny czy pokoju, komunizmu czy nie. My jesteśmy dziećmi wojny – mówił – Nie odważymy się niczego planować, ale jak każde inne pokolenie tęsknimy za tym, co bezpieczne. Chciałbym mieć dom i dobrą pracę, rodzinę. Jak każdy". [1]
Po II wojnie światowej, w której ginęły nasze rodziny, byliśmy niepewni… czy możemy znów czuć się bezpiecznie. Świat dopiero podnosił się po stratach. Polska dopiero próbowała się odbudować. "Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca" pokazuje nam skrawek tej historii. Katarzyna Droga udowadnia jak korzenie jednej rodziny, wpływają na życie późniejszych pokoleń.
Wszystko zaczyna się od "Pamiętnika Janki", która zapisywała losy rodziny Zajewiczów. Pośród starych fotografii i pożółkłych kartek znajdujemy rodzinne korzenie. Dzięki nim, możemy sobie wyobrazić jak toczyło się życie ludzi na przełomie XX wieku. Autorka próbuje przybliżyć nam dramat polskiej rodziny po dwudziestoleciu międzywojennym, kiedy to budowano Polskę od podstaw. Kiedy trzeba było na nowo nadać prawa i obowiązki obywatelom. Nie są to łatwe czasy i niełatwo się o nich pisze. Katarzyna Droga potrafi jednak oderwać czytelnika od współczesności tak, że zainteresuje się życiem, które toczyło się kilka dekad wcześniej.
"Okupacja była piekłem. Okresem nieustającego niepokoju i niepewności jutra. Szaleństwo Niemców osiągnęło szczyt…" [2]
Nie jest to powieść tylko o wojnie. To jest też książka, która pokazuje wędrówkę człowieka od małych uniesień w gronie najbliższych, po płomienny romans, dzięki któremu człowiek nie traci nadziei na lepsze jutro. Bo kiedy mowa o wojnie, okupacji, wysiedleniu, o tragediach wielu rodzin żydowskich, które otrzymały schronienie u Polaków trzeba podkreślić, że najważniejsza w tym wszystkim była rodzina. To, że ma się choć tę jedną bliską osobą, do której musi się wrócić.
Powieść jest trochę poetycka i może to w pewien sposób irytować czytelnika, który chciałby przeczytać literaturę bez zabawy formą. Natomiast sam pomysł na przeplatanie współczesności z wydarzeniami sprzed kilku dekad uważam za trafne posunięcie. Lektura jest wciągająca, mimo że niektóre opisy są zbyt rozwlekłe, przez co tempo czytania jest wolne.
"Pociąg relacji Warszawa – Poznań wlókł się niemiłosiernie. – Pięć lat po wojnie, a nie mogą się usprawnić, patałachy jedne – narzekała Janka – W oborze im rządzić, nie w kraju. I obory szkoda! Toż to prawie bydlęce wagony!" [3]
"Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca" sprawia, że człowiek angażuje się emocjonalnie w każdym rozdziale. Bohaterzy stają się coraz bliżsi, a ich losy nie są nam obojętne. Jedynym moim zarzutem są wspomniane wcześniej opisy. Czasami rozwlekła forma rozdziału sprawiała, że czułam się senna i znudzona. Natomiast w książce nie brakuje humoru, łez szczęścia, czy też smutku. Autorka potrafi zaciekawić, wystopniować napięcie i zbudować klimat, który oderwie nas od codziennych spraw i trosk.
Wielowątkowość powieści sprawia, że każdy jest w stanie wyłuskać coś dla siebie. W tej lekturze uciekniemy nad brzeg cichej Narwi. Nie będzie to jednak podróż spokojna. Czeka nas miłość, którą utracimy zanim zdążymy się nią nacieszyć. Czeka nas też przyjaźń, która zostanie wystawiona na wielką próbę. Czeka nas wiele strat. Kilkanaście głębokich ran… i nadzieja, że w końcu wyjdzie słońce.
Po II wojnie światowej, w której ginęły nasze rodziny, byliśmy niepewni… czy możemy znów czuć się bezpiecznie. Świat dopiero podnosił się po stratach. Polska dopiero próbowała się odbudować. "Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca" pokazuje nam skrawek tej historii. Katarzyna Droga udowadnia jak korzenie jednej rodziny, wpływają na życie późniejszych pokoleń.
Wszystko zaczyna się od "Pamiętnika Janki", która zapisywała losy rodziny Zajewiczów. Pośród starych fotografii i pożółkłych kartek znajdujemy rodzinne korzenie. Dzięki nim, możemy sobie wyobrazić jak toczyło się życie ludzi na przełomie XX wieku. Autorka próbuje przybliżyć nam dramat polskiej rodziny po dwudziestoleciu międzywojennym, kiedy to budowano Polskę od podstaw. Kiedy trzeba było na nowo nadać prawa i obowiązki obywatelom. Nie są to łatwe czasy i niełatwo się o nich pisze. Katarzyna Droga potrafi jednak oderwać czytelnika od współczesności tak, że zainteresuje się życiem, które toczyło się kilka dekad wcześniej.
"Okupacja była piekłem. Okresem nieustającego niepokoju i niepewności jutra. Szaleństwo Niemców osiągnęło szczyt…" [2]
Nie jest to powieść tylko o wojnie. To jest też książka, która pokazuje wędrówkę człowieka od małych uniesień w gronie najbliższych, po płomienny romans, dzięki któremu człowiek nie traci nadziei na lepsze jutro. Bo kiedy mowa o wojnie, okupacji, wysiedleniu, o tragediach wielu rodzin żydowskich, które otrzymały schronienie u Polaków trzeba podkreślić, że najważniejsza w tym wszystkim była rodzina. To, że ma się choć tę jedną bliską osobą, do której musi się wrócić.
Powieść jest trochę poetycka i może to w pewien sposób irytować czytelnika, który chciałby przeczytać literaturę bez zabawy formą. Natomiast sam pomysł na przeplatanie współczesności z wydarzeniami sprzed kilku dekad uważam za trafne posunięcie. Lektura jest wciągająca, mimo że niektóre opisy są zbyt rozwlekłe, przez co tempo czytania jest wolne.
"Pociąg relacji Warszawa – Poznań wlókł się niemiłosiernie. – Pięć lat po wojnie, a nie mogą się usprawnić, patałachy jedne – narzekała Janka – W oborze im rządzić, nie w kraju. I obory szkoda! Toż to prawie bydlęce wagony!" [3]
"Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca" sprawia, że człowiek angażuje się emocjonalnie w każdym rozdziale. Bohaterzy stają się coraz bliżsi, a ich losy nie są nam obojętne. Jedynym moim zarzutem są wspomniane wcześniej opisy. Czasami rozwlekła forma rozdziału sprawiała, że czułam się senna i znudzona. Natomiast w książce nie brakuje humoru, łez szczęścia, czy też smutku. Autorka potrafi zaciekawić, wystopniować napięcie i zbudować klimat, który oderwie nas od codziennych spraw i trosk.
Wielowątkowość powieści sprawia, że każdy jest w stanie wyłuskać coś dla siebie. W tej lekturze uciekniemy nad brzeg cichej Narwi. Nie będzie to jednak podróż spokojna. Czeka nas miłość, którą utracimy zanim zdążymy się nią nacieszyć. Czeka nas też przyjaźń, która zostanie wystawiona na wielką próbę. Czeka nas wiele strat. Kilkanaście głębokich ran… i nadzieja, że w końcu wyjdzie słońce.
Interia360.pl eyesOFsoul, 2013-11-28
Głos wiedzy. Droga do wewnętrznego spokoju
“Głos wiedzy. Droga do wewnętrznego spokoju.” to kolejna książka z magicznego repertuaru księgarni Sensus. Wybrana nieprzypadkowo – tak jak i “Więcej niż tu i teraz”, stała się następną na mojej liście książek, do których się wraca. To jest właśnie taka publikacja – do której warto, w momentach zwątpienia, ale nie tylko, sięgnąć i przypomnieć sobie czym tak naprawdę jest czyste, niczym niezmącone szczęście.
Don Miguel Ruiz – autor książki – jest dla mnie przede wszystkim wiarygodny. Skończył medycynę – ma więc rozległą wiedzę teoretyczną, ale zakorzeniony jest także silne w tradycjach medycyny naturalnej, korzystając z mądrości Tolteków. Toltekowie zgłębiali wiedzę duchową, kultywowali pradawne obyczaje, byli zdania także, że szaman jest figurą, która powinna pomagać innym w osiągnięciu samodzielności. I wtedy pojawia się Don Miguel Ruiz – szaman, który w swojej książce dzieli się doświadczeniem i wiedzą Tolteków.
Forma “Głosu wiedzy” bardzo miło mnie zaskoczyła. Nie czyta się jej jak poradnik, ani filozoficzny przewodnik. Ruiz bazuje na własnych doświadczeniach, wielokrotnie odwołuje się do osobistych przeżyć i podróży. To daje czytelnikowi swoisty komfort przyswajania informacji – przynajmniej u mnie tak to działa. Mimo tematyki, która może być postrzegana jako nieco magiczna, odwołania do prawdziwych zdarzeń nadają książce realności.
Publikacja podzielona jest na dwanaście rozdziałów, każdy prowadzi nas w nową podróż ku własnej świadomości. Samoświadomość to prawdopodobnie najistotniejszy element nauki Ruiza.
“Głos wiedzy” przypomina, nawołuje, uczy jak odnaleźć siebie na nowo. Jak wyzbyć się złych wspomnień, nawyków, krytycznych myśli.
Przypomnij sobie swoje dzieciństwo. Beztroski czas, gdy wszystko było proste, lekkie, naturalne. Wtedy śmiech był szczery, uczucia były prawdziwe. Nie było tam miejsca na fałsz, na konsumpcjonizm, na zepsucie. Psują nas czasy, zapętlamy się w myślach, które narzuca nam dzisiejszy świat. Ruiz między wierszami pyta: czym dla Ciebie jest szczęście?, czy być oznacza mieć?.
By odnaleźć wewnętrzny spokój musisz być świadomy swoich myśli, uczuć, swoich intencji. Don Miguel Ruiz wskazuje ścieżki, które przy odrobinie wysiłku doprowadzą Cię do emocjonalnego, duchowego i fizycznego odprężenia. Musisz tylko chcieć wyruszyć w podróż. Podróż w głąb siebie.
Strony, do których wracam najczęściej to te, które kończą każdy rozdział – są tam KWESTIE DO ROZWAŻENIA. To kartka lub dwie, na których Ruiz podsumowuje, ale przede wszystkim zadaje pytania. Otwarte pytania, których odpowiedzi każdy musi poszukać w sobie. We własnych emocjach, czynach, w umyśle. Te pytania dla mnie są też często wskazówką, bodźcem do działania lub do zaniechania czegoś.
“Głos wiedzy. Droga do wewnętrznego spokoju.” to książka, która realnie przybliża enigmatyczny świat ducha i czystego umysłu. Nie ma nachalnego czy też pouczającego tonu. Czyta się ją jak opowieść pełną niespodzianek i prezentów (!). Powinni ją przeczytać wszyscy, którzy pragną wspiąć się kilka szczebli wyżej na swojej drabinie świadomości.
Don Miguel Ruiz – autor książki – jest dla mnie przede wszystkim wiarygodny. Skończył medycynę – ma więc rozległą wiedzę teoretyczną, ale zakorzeniony jest także silne w tradycjach medycyny naturalnej, korzystając z mądrości Tolteków. Toltekowie zgłębiali wiedzę duchową, kultywowali pradawne obyczaje, byli zdania także, że szaman jest figurą, która powinna pomagać innym w osiągnięciu samodzielności. I wtedy pojawia się Don Miguel Ruiz – szaman, który w swojej książce dzieli się doświadczeniem i wiedzą Tolteków.
Forma “Głosu wiedzy” bardzo miło mnie zaskoczyła. Nie czyta się jej jak poradnik, ani filozoficzny przewodnik. Ruiz bazuje na własnych doświadczeniach, wielokrotnie odwołuje się do osobistych przeżyć i podróży. To daje czytelnikowi swoisty komfort przyswajania informacji – przynajmniej u mnie tak to działa. Mimo tematyki, która może być postrzegana jako nieco magiczna, odwołania do prawdziwych zdarzeń nadają książce realności.
Publikacja podzielona jest na dwanaście rozdziałów, każdy prowadzi nas w nową podróż ku własnej świadomości. Samoświadomość to prawdopodobnie najistotniejszy element nauki Ruiza.
“Głos wiedzy” przypomina, nawołuje, uczy jak odnaleźć siebie na nowo. Jak wyzbyć się złych wspomnień, nawyków, krytycznych myśli.
Przypomnij sobie swoje dzieciństwo. Beztroski czas, gdy wszystko było proste, lekkie, naturalne. Wtedy śmiech był szczery, uczucia były prawdziwe. Nie było tam miejsca na fałsz, na konsumpcjonizm, na zepsucie. Psują nas czasy, zapętlamy się w myślach, które narzuca nam dzisiejszy świat. Ruiz między wierszami pyta: czym dla Ciebie jest szczęście?, czy być oznacza mieć?.
By odnaleźć wewnętrzny spokój musisz być świadomy swoich myśli, uczuć, swoich intencji. Don Miguel Ruiz wskazuje ścieżki, które przy odrobinie wysiłku doprowadzą Cię do emocjonalnego, duchowego i fizycznego odprężenia. Musisz tylko chcieć wyruszyć w podróż. Podróż w głąb siebie.
Strony, do których wracam najczęściej to te, które kończą każdy rozdział – są tam KWESTIE DO ROZWAŻENIA. To kartka lub dwie, na których Ruiz podsumowuje, ale przede wszystkim zadaje pytania. Otwarte pytania, których odpowiedzi każdy musi poszukać w sobie. We własnych emocjach, czynach, w umyśle. Te pytania dla mnie są też często wskazówką, bodźcem do działania lub do zaniechania czegoś.
“Głos wiedzy. Droga do wewnętrznego spokoju.” to książka, która realnie przybliża enigmatyczny świat ducha i czystego umysłu. Nie ma nachalnego czy też pouczającego tonu. Czyta się ją jak opowieść pełną niespodzianek i prezentów (!). Powinni ją przeczytać wszyscy, którzy pragną wspiąć się kilka szczebli wyżej na swojej drabinie świadomości.
krytykat.wordpress.com Katarzyna Hanna Binkiewicz, 2013-11-13
Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca
„Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca” to książka autorstwa Katarzyny Drogi, dziennikarki, pisarki i redaktorki prasy kobiecej. Początkowo nie byłam przekonana co do tej pozycji, choć ciekawiło mnie umiejscowienie akcji na Białostocczyźnie. Mieszkam na Podlasiu, dlatego choćby z tego powodu postanowiłam dać szansę tej lekturze. Czy słusznie? O tym więcej w dalszej części mojej opinii. Poznajemy burzliwe i barwne dzieje rodziny Zajewiczów. Wszystko dzięki „Pamiętnikowi Janki”, który skrywa tak wiele wspomnień, zapomnianych już wydarzeń, dramatów ludzkich jak i obraz życia w szybko zmieniającej się Polsce XX wieku. Pośród notatek, listów, pożółkłych fotografii kryje się niesamowita, wzruszająca i prawdziwa do bólu opowieść o ludziach z przeszłości, trudnej historii, niełatwych wyborach, skomplikowanych zależnościach. Będzie tu nieco romantycznych uniesień, trochę przygód, nutka sensacji, ułamek politycznej zawieruchy. Każdy coś tu dla siebie znajdzie. Książka przesiąknięta zadumą, refleksją, wspomnieniami. Od początku czuć klimat innych czasów, które zostały tu oddane z nieskrywaną precyzją i drobiazgowością. Całość czyta się niespiesznie, z niemałym zainteresowaniem, bowiem nie tempo książki jest tu istotne, ale przemyślenia i uczucia, jakie w nas wywołuje . Plusem jest również pięknie i malowniczo ukazane Podlasie. Cóż mogę jeszcze napisać? To osobista, wielowątkowa opowieść, która wciąga, skłania do przemyśleń i wywołuje wiele emocji. Polecam!
kasandra-85.blogspot.com kasandra_85, 2013-11-26
System Białoruś
Książka białoruskiego opozycyjnego dziennikarza polskiego pochodzenia jest subiektywną opowieścią o ostatnim dyktatorze Europy. Andrzej Poczobut napisał przyzwoite, publicystyczne resume drogi do władzy i sytemu jaki stworzył Aleksander Łukaszenko. Jednak ambitniejszy czytelnik nie powinien oczekiwać po książce zbyt wielu nowych informacji czy intrygujących ocen.
Jednak takie też było najwyraźniej zamierzenie autora. Chciał on napisać lekką, zwięzłą, łatwą do przyswojenia książkę i taką właśnie ona jest. Prawdę powiedziawszy napisaną żywym, prostym (nie mylić z prostackim) językiem opowieść przetykaną anegdotami czyta się tak doskonale, że uparty czytelnik może ją pochłonąć jednym ciągiem.
Oczywiście dyskurs Poczobuta przesycony jest ostrymi ocenami. Ma do tego prawo. Autor wszak nie próbuje ukrywać swojego zaangażowania. Jest znanym dziennikarzem, publicystą i blogerem publikującym w opozycyjnych mediach białoruskich a także miejscowym korespondentem „Gazety Wyborczej”. Za swoje artykuły był celem białoruskiej prokuratury i sądów. W 2011 roku przesiedział kilka miesięcy w areszcie w czasie postępowania o „znieważenie prezydenta Białorusi”. Ostatecznie został skazany na trzy lata pozbawiania wolności w zawieszeniu na dwa lata. Kolejna sprawa z ubiegłego roku została umorzona.
Poczobutowi z pewnością nie pomogło i to, że przez lata był działaczem nieuznawanego przez białoruskie władze Związku Polaków na Białorusi będąc swego czasu przewodniczącym jego Rady Naczelnej i redaktorem wydawanego przezeń nielegalnego „Magazynu Polskiego na uchodźstwie”.
Poczobut był obecny na mińskim Placu Niezależności, gdy w dniu ogłoszenia wyników ostatnich wyborów prezydenckich – 19 grudnia 2010 r. – milicja i OMON brutalnie rozpędziły wielką demonstrację przeciw ich sfałszowaniu – jak uznali zwolennicy opozycji. Dzień ten rozpoczął na Białorusi nowy okres dokręcania śruby, aczkolwiek dziś już niemal wszyscy opozycjoniści znajdują się na wolności.
Niewątpliwie więc książka jest rozliczeniem prezydenta Białorusi przez jego przeciwnika. Poczobut krytykuje jego i system jaki stworzył z pozycji liberalnego demokraty, według tych kryteriów przykładając do współczesnej Białorusi szablon normalnego kraju. Truizmem jest stwierdzenie, że Aleksandr Łukaszenko ani liberałem, ani demokratą nie jest, co jest uwypuklane przez autora kolejnymi przykładami działań prezydenta. W tym względzie książka nie różni się od dyskursu mediów głównego nurtu, jaki słuchamy od lat - fałszowane wybory, dyktatura, represje. Mniej uważni obserwatorzy spraw naszego wschodniego sąsiada uzupełnią swój przegląd faktografii. Niemniej wydźwięk książki nie wychodzi poza moralizatorskie, dychotomiczne przeciwstawienie złego dyktatora dobrej, demokratycznej opozycji.
Różne wcielania Aleksandra Grigoriewicza
Dla tych lepiej orientujących się w sprawach Białorusi znacznie ciekawszy od części opisującej rządy pierwszego białoruskiego prezydenta będzie rozdział ukazujący jego drogę do władzy.
Poczobut opisuje pierwsze szczeble kariery Łukaszenki – z jednej strony konformisty, gorliwego działacza Komsomołu oraz komunistycznego agitatora od spraw międzynarodowych i ateizmu, z drugiej posiadającego inklinację do populizmu trybuna ludowego. Już wtedy gdy z łam uniwersyteckiej gazetki atakował wykładowców dających się we znaki studentom, i wtedy gdy demaskował „mafię” w mohylewskim urzędzie do spraw dystrybucji produkt spożywczych, za co zresztą został zeń wyrzucony.
Z pewnością więc młody Aleksander Grigoriewicz nie był zwykłym, miernym ale wiernym, komunistycznym aparatczykiem, ani komunistycznym baronem jak sekretarze partyjni, którzy wraz z rozkładem ZSRR przechwycili automatycznie autorytarną władzę nad republikami w Azji Środkowej.
Może wydać się zaskakującym, że Łukaszenka znany dziś jako konserwator sowieckich mechanizmów u schyłku Związku Radzieckiego był stronnikiem gorbaczowowskiej pieriestrojki i zwolennikiem ekonomicznych reform. W pierwszych pluralistycznych wyborach do Rady Najwyższej ZSRR Łukaszenka – wówczas nieźle radzący sobie dyrektor kołchozu w Gorodźcu wystartował w okręgu jako kandydat niezależny przeciw ówczesnemu premierowi republiki Wiaczesławowi Kiebiczowi. Wobec ataku nomenklatury i wówczas wyłącznie państwowych mediów przegrał. Jednak już rok później został dużą większością głosów wybrany deputowanym do republikańskiej Rady Najwyższej w Mińsku.
Co ciekawe ówczesny Łukaszenka znakomicie funkcjonował w żywiole kampanii wyborczej, jako chyba jedyny ówczesny białoruski polityk rozumiał jej naturę, mimo braku doświadczenia i przygotowania znakomicie odnajdywał na wiecach i nawiązywał dobry kontakt ze zwykłymi Białorusinami. To właśnie wówczas wszedł w buty ludowego trybuna na którego nadal się kreuje, rugając przez kamerami państwowej telewizji swoich ministrów i urzędników za takie czy inne sygnalizowane przez ludność nieprawidłowości.
Oczywiście od tego czasu wiele się zmieniło. Niegdysiejszy zawzięty krytyk zasklepionej sowieckiej nomenklatury, po dojściu do władzy po prostu ją przejął i uczynił własnym aparatem władzy. Niegdysiejszy bojownik z korupcją, która to rola była główną trampoliną do prezydentury w 1994 r., w czasie dwudziestu lat sprawowania głowy państwa zgromadził kolosalny majątek.
Miarą politycznego talentu Łukaszenki jest to, że dla znacznej części Białorusinów nadal pozostaje on swoim człowiekiem, „baćką” – ojczulkiem, gwarantującym w ich mniemaniu jako taką stabilizację socjalną, broniącym przed pazernymi biznesmanami i imperialistycznym zachodem.
Poczobut słusznie zauważa, że cały system ekonomiczny stworzony przez Białorusi, opierający się w dużej mierze na państwowej własności i centralnym planowaniu, mógł gwarantować jej mieszkańcom „małą stabilizację” tylko i wyłącznie wskutek wieloletniego dotowania go przez Moskwę, przesyłającej ropę i gaz po kosztach, w zamian za określone stanowisko polityczne Mińska.
W tym względzie zresztą również dokonała się przemiana Łukaszenki. Wchodził na scenę polityczną jako krytyk dyktatury Moskwy a jako deputowany pojawiał się na zebraniach klubu parlamentarnego antykomunistycznego Białoruskiej Frontu Narodowego. Poczobut przytacza opinię iż Łukaszenko przestał na nie przychodzić, gdy zobaczył, że dzięki BNF kariery nie zrobi. Gdy w 1994 r. 77% procent Białorusinów żałowało rozpadu ZSRR jak rasowy populista przedzierzgnął się w admiratora starych porządków czemu daje wyraz w sferze polityki historycznej i gospodarczej. Jednak autor publikacji zauważa, że wynika to nie tyle z ideologicznej wizji prezydenta ile świadomości, iż utrzymywanie zatrudnienia znacznej części ludności w państwowych przedsiębiorstwach daje władzy do ręki bezpośrednie i bardzo skuteczne narzędzie jej ewentualnego represjonowania.
Niepełny obraz
Biorąc pod uwagę istnienie współpracujących z władzą i całkowicie od niej uzależnionych oligarchów czy fakt, że znaczna część Białorusinów zatrudnionych jest na kontrakty będące odpowiednikami naszych „umów śmieciowych” Poczobut skutecznie falsyfikuje wyobrażenia niektórych lewicowych piewców współczesnej gospodarki Białorusi jako systemu „społecznie wrażliwego”.
Poczobut ukazał białoruskiego prezydenta takim jakim jest - jako niezwykle ambitnego, zdolnego polityka, do bólu pragmatycznego w swym dążeniu do zdobycia i utrzymania autorytarnej władzy. Kiedy trzeba także bezwzględnego, swego czasu nie cofającego się przed co najmniej tolerowaniem działania w ramach ministerstwa spraw wewnętrznych szwadronów śmierci eliminujących kryminalistów, ale także politycznych oponentów, w tym dawnych współpracowników.
Personalizując swój opis łukaszenkowskiej Białorusi autor niewątpliwie uczynił książkę strawniejszą dla masowego odbiorcy. Niemniej przez to tracimy z widnokręgu kawał rzeczywistości i tym trudniej zrozumieć podstawy „Systemu Białoruś” – a przecież nie są nimi jedynie cechy charakteru jej prezydenta (nadmierne psychologizowanie i tłumaczenie politycznych inklinacji Łukaszenki trudnym dzieciństwem nie jest mocną stroną książki).
Każdy bowiem kto zajmie się fenomenem Łukaszenki stwierdzi, że może on liczyć na poparcie znacznej części Białorusinów (w przeszłości nawet bezwzględnej większości). Poza strachem ma ono znacznie głębsze korzenie, które Poczobut zaledwie sygnalizuje. Tymczasem przecież warto się zastanowić, co decyduje o atrakcyjności owego systemu, nawet jeśli jest się jego krytykiem.
Brak ten rekompensują wieńczące książkę opisy postaw sześciu przeciętnych obywateli Republiki Białoruś, z którymi pozmawiał Poczobut. Ciekawe o tyle, że burzą łatwy stereotyp każący nam wyobrażać sobie, że zaplecze społeczne Łukaszenki stanowią jedynie emeryci i słabo wykształceni kołchoźnicy z prowincji. Stanowią one znakomite zwieńczenie pracy autora, który pozwala przemówić komuś poza sobą.
Istotnym minusem książki Poczobuta jest całkowity brak ujęcia specyficznej kwestii polskiej mniejszości narodowej na Białorusi. Tymczasem jest to największa wspólnota polska spośród naszych rodaków w trzech państwach dzierżących dziś dawne Kresy Wschodnie. Związek Polaków na Białorusi w ubiegłej dekadzie był ostatnią wielką organizacją społeczną niekontrolowaną przez władze (znacznie żywotniejszą od białoruskich partii opozycyjnych), zaś w 2005 roku został rozbity i zdelegalizowany. Łukaszenko w znacznej mierze krępuje możliwość pielęgnowania przez tę społeczność własnej tożsamości narodowej i przekazywania jej przyszłym pokoleniom – dość wspomnieć, że 295 tys. Polaków na Białorusi ma do dyspozycji tylko dwie polskojęzyczne szkoły, dla porównania około 200 tys. Polaków na Litwie.
Jednocześnie jednak także w kręgach opozycji nie brakuje szowinistycznie nastrojonych jednostek kwestionujących istnienie polskiej mniejszości nad Niemnem i Świsłoczą. Być może ten fakt łamiący nieco czarno-białą wizję Poczobuta, w której strona opozycyjna jest tą bezwzględnie dobrą, spowodował, że nie poświęcił on Polakom na Białorusi odrębnego miejsca w swoim wywodzie.
Tak czy owak stanowi to istotną wadę publikacji i zarzut pod adresem autora, który przecież jeszcze do niedawna był znaczącym działaczem nielegalnego ZPB.
Jednak takie też było najwyraźniej zamierzenie autora. Chciał on napisać lekką, zwięzłą, łatwą do przyswojenia książkę i taką właśnie ona jest. Prawdę powiedziawszy napisaną żywym, prostym (nie mylić z prostackim) językiem opowieść przetykaną anegdotami czyta się tak doskonale, że uparty czytelnik może ją pochłonąć jednym ciągiem.
Oczywiście dyskurs Poczobuta przesycony jest ostrymi ocenami. Ma do tego prawo. Autor wszak nie próbuje ukrywać swojego zaangażowania. Jest znanym dziennikarzem, publicystą i blogerem publikującym w opozycyjnych mediach białoruskich a także miejscowym korespondentem „Gazety Wyborczej”. Za swoje artykuły był celem białoruskiej prokuratury i sądów. W 2011 roku przesiedział kilka miesięcy w areszcie w czasie postępowania o „znieważenie prezydenta Białorusi”. Ostatecznie został skazany na trzy lata pozbawiania wolności w zawieszeniu na dwa lata. Kolejna sprawa z ubiegłego roku została umorzona.
Poczobutowi z pewnością nie pomogło i to, że przez lata był działaczem nieuznawanego przez białoruskie władze Związku Polaków na Białorusi będąc swego czasu przewodniczącym jego Rady Naczelnej i redaktorem wydawanego przezeń nielegalnego „Magazynu Polskiego na uchodźstwie”.
Poczobut był obecny na mińskim Placu Niezależności, gdy w dniu ogłoszenia wyników ostatnich wyborów prezydenckich – 19 grudnia 2010 r. – milicja i OMON brutalnie rozpędziły wielką demonstrację przeciw ich sfałszowaniu – jak uznali zwolennicy opozycji. Dzień ten rozpoczął na Białorusi nowy okres dokręcania śruby, aczkolwiek dziś już niemal wszyscy opozycjoniści znajdują się na wolności.
Niewątpliwie więc książka jest rozliczeniem prezydenta Białorusi przez jego przeciwnika. Poczobut krytykuje jego i system jaki stworzył z pozycji liberalnego demokraty, według tych kryteriów przykładając do współczesnej Białorusi szablon normalnego kraju. Truizmem jest stwierdzenie, że Aleksandr Łukaszenko ani liberałem, ani demokratą nie jest, co jest uwypuklane przez autora kolejnymi przykładami działań prezydenta. W tym względzie książka nie różni się od dyskursu mediów głównego nurtu, jaki słuchamy od lat - fałszowane wybory, dyktatura, represje. Mniej uważni obserwatorzy spraw naszego wschodniego sąsiada uzupełnią swój przegląd faktografii. Niemniej wydźwięk książki nie wychodzi poza moralizatorskie, dychotomiczne przeciwstawienie złego dyktatora dobrej, demokratycznej opozycji.
Różne wcielania Aleksandra Grigoriewicza
Dla tych lepiej orientujących się w sprawach Białorusi znacznie ciekawszy od części opisującej rządy pierwszego białoruskiego prezydenta będzie rozdział ukazujący jego drogę do władzy.
Poczobut opisuje pierwsze szczeble kariery Łukaszenki – z jednej strony konformisty, gorliwego działacza Komsomołu oraz komunistycznego agitatora od spraw międzynarodowych i ateizmu, z drugiej posiadającego inklinację do populizmu trybuna ludowego. Już wtedy gdy z łam uniwersyteckiej gazetki atakował wykładowców dających się we znaki studentom, i wtedy gdy demaskował „mafię” w mohylewskim urzędzie do spraw dystrybucji produkt spożywczych, za co zresztą został zeń wyrzucony.
Z pewnością więc młody Aleksander Grigoriewicz nie był zwykłym, miernym ale wiernym, komunistycznym aparatczykiem, ani komunistycznym baronem jak sekretarze partyjni, którzy wraz z rozkładem ZSRR przechwycili automatycznie autorytarną władzę nad republikami w Azji Środkowej.
Może wydać się zaskakującym, że Łukaszenka znany dziś jako konserwator sowieckich mechanizmów u schyłku Związku Radzieckiego był stronnikiem gorbaczowowskiej pieriestrojki i zwolennikiem ekonomicznych reform. W pierwszych pluralistycznych wyborach do Rady Najwyższej ZSRR Łukaszenka – wówczas nieźle radzący sobie dyrektor kołchozu w Gorodźcu wystartował w okręgu jako kandydat niezależny przeciw ówczesnemu premierowi republiki Wiaczesławowi Kiebiczowi. Wobec ataku nomenklatury i wówczas wyłącznie państwowych mediów przegrał. Jednak już rok później został dużą większością głosów wybrany deputowanym do republikańskiej Rady Najwyższej w Mińsku.
Co ciekawe ówczesny Łukaszenka znakomicie funkcjonował w żywiole kampanii wyborczej, jako chyba jedyny ówczesny białoruski polityk rozumiał jej naturę, mimo braku doświadczenia i przygotowania znakomicie odnajdywał na wiecach i nawiązywał dobry kontakt ze zwykłymi Białorusinami. To właśnie wówczas wszedł w buty ludowego trybuna na którego nadal się kreuje, rugając przez kamerami państwowej telewizji swoich ministrów i urzędników za takie czy inne sygnalizowane przez ludność nieprawidłowości.
Oczywiście od tego czasu wiele się zmieniło. Niegdysiejszy zawzięty krytyk zasklepionej sowieckiej nomenklatury, po dojściu do władzy po prostu ją przejął i uczynił własnym aparatem władzy. Niegdysiejszy bojownik z korupcją, która to rola była główną trampoliną do prezydentury w 1994 r., w czasie dwudziestu lat sprawowania głowy państwa zgromadził kolosalny majątek.
Miarą politycznego talentu Łukaszenki jest to, że dla znacznej części Białorusinów nadal pozostaje on swoim człowiekiem, „baćką” – ojczulkiem, gwarantującym w ich mniemaniu jako taką stabilizację socjalną, broniącym przed pazernymi biznesmanami i imperialistycznym zachodem.
Poczobut słusznie zauważa, że cały system ekonomiczny stworzony przez Białorusi, opierający się w dużej mierze na państwowej własności i centralnym planowaniu, mógł gwarantować jej mieszkańcom „małą stabilizację” tylko i wyłącznie wskutek wieloletniego dotowania go przez Moskwę, przesyłającej ropę i gaz po kosztach, w zamian za określone stanowisko polityczne Mińska.
W tym względzie zresztą również dokonała się przemiana Łukaszenki. Wchodził na scenę polityczną jako krytyk dyktatury Moskwy a jako deputowany pojawiał się na zebraniach klubu parlamentarnego antykomunistycznego Białoruskiej Frontu Narodowego. Poczobut przytacza opinię iż Łukaszenko przestał na nie przychodzić, gdy zobaczył, że dzięki BNF kariery nie zrobi. Gdy w 1994 r. 77% procent Białorusinów żałowało rozpadu ZSRR jak rasowy populista przedzierzgnął się w admiratora starych porządków czemu daje wyraz w sferze polityki historycznej i gospodarczej. Jednak autor publikacji zauważa, że wynika to nie tyle z ideologicznej wizji prezydenta ile świadomości, iż utrzymywanie zatrudnienia znacznej części ludności w państwowych przedsiębiorstwach daje władzy do ręki bezpośrednie i bardzo skuteczne narzędzie jej ewentualnego represjonowania.
Niepełny obraz
Biorąc pod uwagę istnienie współpracujących z władzą i całkowicie od niej uzależnionych oligarchów czy fakt, że znaczna część Białorusinów zatrudnionych jest na kontrakty będące odpowiednikami naszych „umów śmieciowych” Poczobut skutecznie falsyfikuje wyobrażenia niektórych lewicowych piewców współczesnej gospodarki Białorusi jako systemu „społecznie wrażliwego”.
Poczobut ukazał białoruskiego prezydenta takim jakim jest - jako niezwykle ambitnego, zdolnego polityka, do bólu pragmatycznego w swym dążeniu do zdobycia i utrzymania autorytarnej władzy. Kiedy trzeba także bezwzględnego, swego czasu nie cofającego się przed co najmniej tolerowaniem działania w ramach ministerstwa spraw wewnętrznych szwadronów śmierci eliminujących kryminalistów, ale także politycznych oponentów, w tym dawnych współpracowników.
Personalizując swój opis łukaszenkowskiej Białorusi autor niewątpliwie uczynił książkę strawniejszą dla masowego odbiorcy. Niemniej przez to tracimy z widnokręgu kawał rzeczywistości i tym trudniej zrozumieć podstawy „Systemu Białoruś” – a przecież nie są nimi jedynie cechy charakteru jej prezydenta (nadmierne psychologizowanie i tłumaczenie politycznych inklinacji Łukaszenki trudnym dzieciństwem nie jest mocną stroną książki).
Każdy bowiem kto zajmie się fenomenem Łukaszenki stwierdzi, że może on liczyć na poparcie znacznej części Białorusinów (w przeszłości nawet bezwzględnej większości). Poza strachem ma ono znacznie głębsze korzenie, które Poczobut zaledwie sygnalizuje. Tymczasem przecież warto się zastanowić, co decyduje o atrakcyjności owego systemu, nawet jeśli jest się jego krytykiem.
Brak ten rekompensują wieńczące książkę opisy postaw sześciu przeciętnych obywateli Republiki Białoruś, z którymi pozmawiał Poczobut. Ciekawe o tyle, że burzą łatwy stereotyp każący nam wyobrażać sobie, że zaplecze społeczne Łukaszenki stanowią jedynie emeryci i słabo wykształceni kołchoźnicy z prowincji. Stanowią one znakomite zwieńczenie pracy autora, który pozwala przemówić komuś poza sobą.
Istotnym minusem książki Poczobuta jest całkowity brak ujęcia specyficznej kwestii polskiej mniejszości narodowej na Białorusi. Tymczasem jest to największa wspólnota polska spośród naszych rodaków w trzech państwach dzierżących dziś dawne Kresy Wschodnie. Związek Polaków na Białorusi w ubiegłej dekadzie był ostatnią wielką organizacją społeczną niekontrolowaną przez władze (znacznie żywotniejszą od białoruskich partii opozycyjnych), zaś w 2005 roku został rozbity i zdelegalizowany. Łukaszenko w znacznej mierze krępuje możliwość pielęgnowania przez tę społeczność własnej tożsamości narodowej i przekazywania jej przyszłym pokoleniom – dość wspomnieć, że 295 tys. Polaków na Białorusi ma do dyspozycji tylko dwie polskojęzyczne szkoły, dla porównania około 200 tys. Polaków na Litwie.
Jednocześnie jednak także w kręgach opozycji nie brakuje szowinistycznie nastrojonych jednostek kwestionujących istnienie polskiej mniejszości nad Niemnem i Świsłoczą. Być może ten fakt łamiący nieco czarno-białą wizję Poczobuta, w której strona opozycyjna jest tą bezwzględnie dobrą, spowodował, że nie poświęcił on Polakom na Białorusi odrębnego miejsca w swoim wywodzie.
Tak czy owak stanowi to istotną wadę publikacji i zarzut pod adresem autora, który przecież jeszcze do niedawna był znaczącym działaczem nielegalnego ZPB.
prawy.pl Igor Koleśnicki, 2013-11-13