ODBIERZ TWÓJ BONUS :: »

Recenzje

Made in Japan

Japonia traci swą odmienność i coraz gorzej odnajduje się we współczesnym świecie - pisze Rafał Tomański, próbując zrelacjonować przemiany, jakie dokonały się w kraju znanym ze swojej oryginalności kulturowej.

Zamknijmy na chwilę oczy i wyobraźmy sobie, że jesteśmy w Kraju Kwitnącej Wiśni. Zapewne każdy zobaczy inny obraz, wywołany przez różne skojarzenia. Jeden będzie przedstawiał centrum tętniącej życiem tokijskiej dzielnicy handlowej, drugi – czerwoną pagodę u szczytu góry i spotkanie z kobietą w tradycyjnym kimono.

Wszystkie te wyobrażenia zetkną się jednak ze sobą w jednym punkcie. Kreując wizerunek Japonii, która jest nam – mniej lub bardziej – znana. Wizerunek niebędący do końca jasnym przekaźnikiem panującej tam sytuacji. Wiedzą, która wymaga uporządkowania. Najlepiej przez kogoś, kto dobrze orientuje się w temacie, darzy obiekt swoich zainteresowań szczerą miłością i pragnie tym uczuciem zarażać.

Taką osobą jest Rafał Tomański – dziennikarz i japonista, który w książce "Made in Japan" – z lepszym lub gorszym skutkiem - podejmuje problem kondycji współczesnej Japonii. Swoją wypowiedź próbuje konstruować tak, aby dotarła zarówno do zagorzałych "japonistów", jak i zwykłych czytelników. Stykających się z Krajem Kwitnącej Wiśni, być może, po raz pierwszy.

Autor posiada rozległą wiedzę, zbudowaną na wnikliwej obserwacji tamtejszej codzienności. Dzieli się nią z czytelnikami na kartach aż trzydziestu sześciu rozdziałów. Realiów podobnych tym, które przytacza, raczej nie znajdziemy w mediach. Przedstawiony świat podglądamy dość krytycznym okiem, dostrzegając silną mieszankę pozorów i wstydliwych prawd. To, co dotąd było skrywane za fasadą technologicznej potęgi.

Teza, która kształtuje charakter książki, pojawia się pod koniec wstępnego rozdziału. Japonia traci swą odmienność i coraz gorzej odnajduje się we współczesnym świecie - pisze Tomański. Jako autor i reporter próbuje więc relacjonować przemiany, jakie dokonały się w kraju znanym ze swojej oryginalności kulturowej i dystansu wobec państw Zachodu. Opowiada o zachowaniach polityków, porusza kwestie konfliktów z innymi państwami o sporne terytoria czy spekuluje odnośnie materii językowej. Za punkt wyjścia i źródło zaistniałej sytuacji Tomański obiera jedną konkretną datę.

11 marca 2011 roku o godz. 14.46 czasu japońskiego wydarzyło się coś, co zaburzyło spokój "delikatnych z natury” Japończyków. Potężne trzęsienie ziemi i wybuch elektrowni atomowej w Fukushimie są się pretekstem do opowiedzenia historii "Zosi samosi", którą rzeczywistość zmusiła do powolnej rezygnacji z własnej niezależności. Autor prezentuje przekrój różnych wydarzeń i dąży do obnażenia stanu japońskiego społeczeństwa – pod względem ekonomicznym, gospodarczym i politycznym. Stwierdzenie made in Japan nie brzmi już dumnie, ale zaczyna konotować znaczenia niosące za sobą bezradność, rezygnację czy zagubienie. Ekspansywny rozwój przestaje stanowić nieodłączny element skojarzeń budzonych przez określenie "japoński”.

Czytając książkę Tomańskiego, nie tak trudno wyczuć, że docelowo miała być reportażem czy przewodnikiem po odległym państwie. Jej struktura przypomina bowiem zbiór luźnych felietonów połączonych ze sobą jednym motywem. Tomański zarysowuje wachlarz różnorodnych problemów, sięgając po nie "na wyrywki”, przez co wątki zdają się być niespójne (nielogiczne jest nawet umiejscowienie fotografii w sposób przypadkowy wobec tekstu). Skacze z tematu na temat. Nie zagłębia się dostatecznie mocno w kulturę czy tradycję Japonii. A szkoda. Zabieg ten mógłby rozjaśnić nieco ciemny i zmącony wizerunek Kraju Wschodzącego Słońca (w oczach dziennikarza słońce w tym kraju zdaje się raczej zachodzić).

Tematyka rozważań zmienia się wraz z nurtem przewracanych stron. Trochę czytamy o wszechobecnym strachu związanym z energią atomową, trochę o sposobie, w jaki politycy czy przedsiębiorcy doszli do swoich stanowisk, a już za chwilę przenosimy się w świat mody na nowoczesne technologie (m.in. dygresje o firmach, które nie mają z Japonią żadnego związku). Takie nagromadzenie myśli może zakłócać percepcję i oddalać uwagę od tego, co naprawdę istotne.

Pomimo występujących na poziomie kompozycji kontrastów i rozwarstwień, nie można odmówić książce zasobu ciekawostek i zagadek lingwistycznych. Twórca, jak na doświadczonego dziennikarza przystało, operuje językiem w sposób przystępny i wciągający. Pobudza wyobraźnię i skłania czytelnika do połykania treści w bardzo szybkim tempie… Czasem trzeba jednak uważać, żeby się nie zakrztusić.
kulturaonline.pl Monika Branicka, 2014-03-08

Może (morze) wróci

Wyobraźmy sobie wielką pustynię, a na niej rybackie kutry. Albo port, który oddalony jest od brzegu morza o sto kilometrów, a jeszcze niedawno był największym w Azji Środkowej ośrodkiem produkcji konserw rybnych. Wyobraźmy sobie rzekę, która kiedyś niosła życiodajne wody do wiosek i miasteczek, a dzisiaj jest smutną strugą wody płynącą pośród wyjałowionych krajobrazów. Ta pustynia to dawne Morze Aralskie, o którym jeszcze niedawno nauczano na lekcjach geografii, rzeka to słynna Amu-daria, a port to miasteczko Mujnak, kiedyś ważny port Morza Aralskiego w delcie Amu-darii, duma Republiki Karakałpackiej, dzisiaj zamieszkały przez kilkuset mieszkańców... O tych miejscach pisze Bartek Sabela w swojej reporterskiej, przejmującej książce pt. “Może (morze) wróci” wydanej przez Bezdroża.

Jest to opowieść o podróży w poszukiwaniu resztek Morza Aralskiego zamieniającego się w pustynię, znikającego z map Azji Środkowej. Poruszająca historia o tym jak w ciągu 40 lat ludzie doprowadzili do jednej z największych współczesnych katastrof ekologicznych świata. Wszystko zaczęło się od szaleńczej sowieckiej idei, by „dziewicze ziemie” Uzbekistanu, Turkmenistanu i Kazachstanu przekształcić w gigantyczne pola uprawy bawełny. „Genialny” plan gospodarczy samego Nikity Chruszczowa, rozpoczęty w latach 60. ubiegłego stulecia, zakładał, że wody Amu-darii nawadniać będą pola uprawne. Ciężki sprzęt budowlany wjechał w deltę rzeki, powstało ponad 40 tysięcy, w większości nieszczelnych, kanałów melioracyjnych i wiele innych inwestycji budowlanych, które doprowadziły do zniszczeń przyrody na niewyobrażalną skalę w bardzo krótkim czasie. Rzeka zaczęła szybko wysychać, dodatkowo zanieczyszczono ją nawozami, ściekami, gleby uległy zasoleniu... Poziom wody Morza Aralskiego, zasilanego m.in. przez Amu-darię, zaczął obniżać się o 60 cm rocznie, a jego brzeg odsunął się nawet o 100 km ...

To tak jakby ktoś z wielkiej wanny wyciągnął korek i spuścił wodę – pisze Bartek Sabela. „Statki na piasku. Śruby orzą pustynię, a dzioby łodzi rozbijają słone wydmy. Rdzawe burty płoną w świetle zachodzącego słońca. Sprawiają wrażenie jakby się lekko kołysały na piaskowych falach, zacumowane na wieki w pustynnym porcie.”... Przejmujący widok, tak plastycznie i sugestywnie oddany w książce Bartka Sabeli, działa na wyobraźnię. Ale książka ta jest nie tylko opowieścią o zagładzie przyrody. Dla mnie jest to także książka o ludziach, którzy mieszkają w tym zapomnianym zakątku świata. Karakałpacy, którym los odebrał prawie wszystko. Czy dzisiaj kogoś obchodzi dola półmilionowego narodu mieszkającego gdzieś na peryferiach Uzbekistanu, w autonomicznej Republice Karakałpackiej? Aral to było ich morze... Bartek Sabela w wymowny i piękny sposób potrafi pisać o zapomnianych przez świat Karakałpakach i ich małej ojczyźnie. Przez słowa przebija się szacunek i empatia dla nich. Ujmuje ogromna wrażliwość pisarza, potrzeba opowiedzenia światu o losie ludzi, o których prawie wszyscy już zapomnieli, albo nawet nigdy nie słyszeli. Bardzo życzę autorowi, żeby jego książka została przetłumaczona na inne języki, żeby przeczytali ją mieszkańcy tych krajów, gdzie żyje się w dostatku i wolności. Żeby cały świat dowiedział się o Karakałpakach i zwrócił uwagę na to miejsce świata, dał nadzieję, konkretną pomoc. „Może (morze) wróci” to nie tylko pięknie napisany reportaż literacki, ale także apel do świata, upomnienie się o los Karakałpaków i ich morza...
atitlan.pl Dominika Zaręba, 2014-03-06

Władca Języków, czyli prawie wszystko o tym, jak zostać poliglotą

Pan Włoch – idealne nazwisko dla trenera języków obcych – jest człowiekiem sukcesu. Z dumą firmuje swoją szkołę językową własnym nazwiskiem, tworzy podręczniki metody bezpośredniej, którą promuje w swym przybytku edukacji i wabi czytelników szumnym tytułem napisanej przez siebie książki. Niestety niektórzy zawiodą się na dziele samozwańczego „władcy języków” i nie znajdą tam tego, czego szukali, kupując tę książkę. „Genialnym pomysłom” z okładki daleko nie tylko do genialności, ale i do oryginalności. Wskazówki metodyczne są bardzo skąpe. Fakt ten nie powinien jednak zaskakiwać, biorąc pod uwagę to, że książka stanowi element autopromocji autora i jego szkoły. Logiczne zatem, że wszystkich tajników nauczania nie można w niej zdradzić, by odpowiednia dawka tajemniczości przyciągała nową klientelę.

Powszechnie wiadomo, że różnicowanie bodźców podczas nauki przynosi dobre efekty, a stosowanie ciągle jednej metody po jakimś czasie staje się monotonne i po prostu nudne zarówno dla nauczyciela jak i dla ucznia. Pod tym względem, a także pod wieloma innymi, Mariusz Włoch Ameryki nie odkrył. Największa innowacyjność i nowatorstwo w jego podejściu polega na wykorzystaniu metod programowania neurolingwistycznego (NLP), technik rozwoju osobistego, coachingu i użyciu kilku innych modnych słów, takich jak kognitywistyka. Jak na książkę o języku, mało tam „języka w języku”, parafrazując kwestię ze znanego filmu z czasów słusznie minionych. Zamiast tego mamy duże ego autora, dużą erudycję autora, duże poczucie humoru autora, itp. Podsumowując, mamy tam dużo autora - to książka o autorze właśnie i o jego przygodach z nauczaniem. Część o „niekonwencjonalnych narzędziach językowych” można streścić w kilku punktach: mapy myśli, fiszki, kolory, uczenie się na głos. Mowa tam też o śpiewaniu i żartach Karola Strasburgera...

Autor dzieli się z czytelnikami swoim doświadczeniem w prowadzeniu zajęć w różnych językach. Zdradza nam również kilka trików, które podłapał na kursach NLP. Książka wprost kipi od cudownych porad. Punkt ciężkości położony został na kwestie takie, jak przełamywanie bariery językowej, walka ze stresem i rola nauczyciela w procesie uczenia. Elementy NLP łączą się z Cialdinim, pojawia się również Joe Vitale – znany amerykański mentor i hipnotyzer wraz ze swym nastawieniem: „dowiedz się, czego chcesz i zacznij działać”.

Nie każdy ma obowiązek podzielać spojrzenie autora na nauczanie języków obcych. Istnieją przecież liczne metody różniące się od tej preferowanej przez niego. „Władca języków” zawiera wiele ciekawych spostrzeżeń, ale nie są one bynajmniej odkrywcze. To, że ludzie są mistrzami wymówek, wiadomo nie od dziś. Że do udanej nauki potrzeba motywacji i samodyscypliny, również nie jest nowością. Podobnie to, że najważniejsza jest komunikacja, której nie są w stanie nauczyć nas programy komputerowe ani kursy na płytach, bo potrzebna jest interakcja z drugim człowiekiem.

Dodatkowo sposób pisania autora należy do tych rzeczy, które albo się kocha albo nienawidzi. Dla niektórych będzie świetny, iskrzący humorem, inteligentny. Dla innych po prostu irytujący, pełen tanich dowcipów (zwłaszcza tych związanych z regularnym stolcem) i przemądrzały. Do tego odrobinę dezorientująca może być maniera pisania rozdziałów, skierowanych naprzemiennie do czytelnika i czytelniczki. Autor zdecydował się bowiem część rozdziałów pisać do mężczyzny a część do kobiety. Nie wiadomo, czy to kwestia braku zdecydowania, daleko posuniętej poprawności politycznej, podpowiedzianej przez doradców od PR-u, czy może zwykłe rozdwojenie jaźni.

Napisanie własnej książki to również znakomita okazja na utyskiwanie na publiczne szkolnictwo. Oczywiście nie dla samego ulżenia sobie i powspominania traumatycznych przeżyć okresu dojrzewania. Psioczenie na ograniczony, nieelastyczny i niedostosowany do geniuszu autora system edukacji państwowej, prywatne ale anonimowe pseudo-szkoły językowe oraz tanich niekompetentnych studentów udzielających korepetycji w bezpośredni sposób naprowadza czytelnika na jedyny dobry wybór, jakim jest zapisanie się do szkoły językowej autora. Nie ma bowiem idealnej metody dla wszystkich, bo każdy jest inny i różnimy się od siebie, ale najbliższa ideału jest oczywiście metoda używana w szkole autora. Zresztą złotą receptę na nauczenie się języka zawiera poniższy cytat: „Trenuj zadawanie pytań i prowadzenie rozmowy, resztę nauczysz się w życiu i oczywiście na szkoleniach z rozwoju osobistego, na które także Cię zapraszam”. Nic dodać, nic ująć...

Kupienie „Władcy języków” osobom uczącym się języków obcych raczej nie zaszkodzi. Znajdą tam one kilka ciekawych rzeczy, pod warunkiem, że nie zniechęci ich wspomniany już wyżej styl pisarski autora, stojący na pograniczu showmańskich wspomnień kabareciarza oraz wynurzeń eksperta specjalizującego się w coachingu i warsztatach rozwoju osobistego. Nic się również nie stanie, jeśli uczący się języków nie zakupią książki pana Włocha. Wszakże wielokrotnie na kartach swej książki powtarza on, że wszystko zależy od nas samych i ucząc się zawsze mamy rację. W myśl tego, to, czy nauczymy się języka angielskiego, norweskiego czy suahili także zależy tylko od nas, a nie od jakiejś konkretnej książki. Tak samo tylko od Was samych zależy, czy sięgniecie po tę pozycję. Ale może zamiast ją czytać, warto sięgnąć po listę słówek albo fiszki. Włączyć obcojęzyczne radio. Przeczytać artykuł w obcym języku w Internecie. Mariusz Włoch, jego książka, ani jego szkoła nie zrobią tego za was.
Opętani Czytaniem Michał Surmacz, 2014-03-09

Władca Języków, czyli prawie wszystko o tym, jak zostać poliglotą

Pan Włoch – idealne nazwisko dla trenera języków obcych – jest człowiekiem sukcesu. Z dumą firmuje swoją szkołę językową własnym nazwiskiem, tworzy podręczniki metody bezpośredniej, którą promuje w swym przybytku edukacji i wabi czytelników szumnym tytułem napisanej przez siebie książki. Niestety niektórzy zawiodą się na dziele samozwańczego „władcy języków” i nie znajdą tam tego, czego szukali, kupując tę książkę. „Genialnym pomysłom” z okładki daleko nie tylko do genialności, ale i do oryginalności. Wskazówki metodyczne są bardzo skąpe. Fakt ten nie powinien jednak zaskakiwać, biorąc pod uwagę to, że książka stanowi element autopromocji autora i jego szkoły. Logiczne zatem, że wszystkich tajników nauczania nie można w niej zdradzić, by odpowiednia dawka tajemniczości przyciągała nową klientelę.

Powszechnie wiadomo, że różnicowanie bodźców podczas nauki przynosi dobre efekty, a stosowanie ciągle jednej metody po jakimś czasie staje się monotonne i po prostu nudne zarówno dla nauczyciela jak i dla ucznia. Pod tym względem, a także pod wieloma innymi, Mariusz Włoch Ameryki nie odkrył. Największa innowacyjność i nowatorstwo w jego podejściu polega na wykorzystaniu metod programowania neurolingwistycznego (NLP), technik rozwoju osobistego, coachingu i użyciu kilku innych modnych słów, takich jak kognitywistyka. Jak na książkę o języku, mało tam „języka w języku”, parafrazując kwestię ze znanego filmu z czasów słusznie minionych. Zamiast tego mamy duże ego autora, dużą erudycję autora, duże poczucie humoru autora, itp. Podsumowując, mamy tam dużo autora - to książka o autorze właśnie i o jego przygodach z nauczaniem. Część o „niekonwencjonalnych narzędziach językowych” można streścić w kilku punktach: mapy myśli, fiszki, kolory, uczenie się na głos. Mowa tam też o śpiewaniu i żartach Karola Strasburgera...

Autor dzieli się z czytelnikami swoim doświadczeniem w prowadzeniu zajęć w różnych językach. Zdradza nam również kilka trików, które podłapał na kursach NLP. Książka wprost kipi od cudownych porad. Punkt ciężkości położony został na kwestie takie, jak przełamywanie bariery językowej, walka ze stresem i rola nauczyciela w procesie uczenia. Elementy NLP łączą się z Cialdinim, pojawia się również Joe Vitale – znany amerykański mentor i hipnotyzer wraz ze swym nastawieniem: „dowiedz się, czego chcesz i zacznij działać”.

Nie każdy ma obowiązek podzielać spojrzenie autora na nauczanie języków obcych. Istnieją przecież liczne metody różniące się od tej preferowanej przez niego. „Władca języków” zawiera wiele ciekawych spostrzeżeń, ale nie są one bynajmniej odkrywcze. To, że ludzie są mistrzami wymówek, wiadomo nie od dziś. Że do udanej nauki potrzeba motywacji i samodyscypliny, również nie jest nowością. Podobnie to, że najważniejsza jest komunikacja, której nie są w stanie nauczyć nas programy komputerowe ani kursy na płytach, bo potrzebna jest interakcja z drugim człowiekiem.

Dodatkowo sposób pisania autora należy do tych rzeczy, które albo się kocha albo nienawidzi. Dla niektórych będzie świetny, iskrzący humorem, inteligentny. Dla innych po prostu irytujący, pełen tanich dowcipów (zwłaszcza tych związanych z regularnym stolcem) i przemądrzały. Do tego odrobinę dezorientująca może być maniera pisania rozdziałów, skierowanych naprzemiennie do czytelnika i czytelniczki. Autor zdecydował się bowiem część rozdziałów pisać do mężczyzny a część do kobiety. Nie wiadomo, czy to kwestia braku zdecydowania, daleko posuniętej poprawności politycznej, podpowiedzianej przez doradców od PR-u, czy może zwykłe rozdwojenie jaźni.

Napisanie własnej książki to również znakomita okazja na utyskiwanie na publiczne szkolnictwo. Oczywiście nie dla samego ulżenia sobie i powspominania traumatycznych przeżyć okresu dojrzewania. Psioczenie na ograniczony, nieelastyczny i niedostosowany do geniuszu autora system edukacji państwowej, prywatne ale anonimowe pseudo-szkoły językowe oraz tanich niekompetentnych studentów udzielających korepetycji w bezpośredni sposób naprowadza czytelnika na jedyny dobry wybór, jakim jest zapisanie się do szkoły językowej autora. Nie ma bowiem idealnej metody dla wszystkich, bo każdy jest inny i różnimy się od siebie, ale najbliższa ideału jest oczywiście metoda używana w szkole autora. Zresztą złotą receptę na nauczenie się języka zawiera poniższy cytat: „Trenuj zadawanie pytań i prowadzenie rozmowy, resztę nauczysz się w życiu i oczywiście na szkoleniach z rozwoju osobistego, na które także Cię zapraszam”. Nic dodać, nic ująć...

Kupienie „Władcy języków” osobom uczącym się języków obcych raczej nie zaszkodzi. Znajdą tam one kilka ciekawych rzeczy, pod warunkiem, że nie zniechęci ich wspomniany już wyżej styl pisarski autora, stojący na pograniczu showmańskich wspomnień kabareciarza oraz wynurzeń eksperta specjalizującego się w coachingu i warsztatach rozwoju osobistego. Nic się również nie stanie, jeśli uczący się języków nie zakupią książki pana Włocha. Wszakże wielokrotnie na kartach swej książki powtarza on, że wszystko zależy od nas samych i ucząc się zawsze mamy rację. W myśl tego, to, czy nauczymy się języka angielskiego, norweskiego czy suahili także zależy tylko od nas, a nie od jakiejś konkretnej książki. Tak samo tylko od Was samych zależy, czy sięgniecie po tę pozycję. Ale może zamiast ją czytać, warto sięgnąć po listę słówek albo fiszki. Włączyć obcojęzyczne radio. Przeczytać artykuł w obcym języku w Internecie. Mariusz Włoch, jego książka, ani jego szkoła nie zrobią tego za was.
Opętani Czytaniem Michał Surmacz, 2014-03-09

Światła, ujęcie, retusz. Od pustego studia do gotowej fotografii

Co łączy film „Amerykański prezydent”, zespół Bon Jovi, Taekwon-do i grę na pianinie? Nie uwierzycie – Scott Kelby! Autor popularnych książek o fotografii i obróbce cyfrowej. Kolejna książka nosi tytuł „Światła ujęcie retusz – od pustego studia do gotowej fotografii”.
Przeważnie książki poruszają różne tematy niekoniecznie ze sobą powiązane, w przypadku tej, jest inaczej. Znajdziemy kilkanaście gotowych przepisów od A do Z. Przepisów jak zorganizować sesje w studio, jak dobrać sprzęt, ustawić światło i potem obrobić pliki, tak by zdjęcia wyglądały zawodowo.

O sposobie pisania książek przez Scotta Kelbiego można by napisać pewnie osobną rozprawkę. To już uznany standard. Należy zwrócić uwagę na szczegóły które wyróżniają tego autora. Jednym z nich jest to, że autor np. zdecydował się wyciąć ze wszystkich zdjęć ukazujących rozstawienie lamp w studio kable, „bo zaciemniały obraz sytuacji”. Niby prosty zabieg, ale jak charakterystyczny dla sposobu w jaki Kelby stara się przekazać wiedzę.

Osobiście w książce zainteresowały mnie zdjęcia studia, to jak są ustawione lampy, modelka, sam fotograf. To taki rodzaj wiedzy, co to wystarczy spojrzeć i reszta staje się jasna. Rzadko w książkach jest to pokazane w tak przystępny sposób.

Biorąc pod uwagę że przedstawiana wiedza jest kompleksowa, od przygotowań do końcowego efektu daje to duży komfort. Możemy prześledzić interesujący nas przypadek i spróbować zrobić podobne zdjęcie samemu. Gdy jednak nie mamy odpowiedniego sprzętu można pobrać z serwera wydawcy pliki ze zdjęciami przedstawionymi w książce i przećwiczyć obróbkę proponowaną przez autora.

Cena książki 59,- PLN jest na poziomie podobnych pozycji. Miękka okładka, dobrej jakości reprodukcja zdjęć. Tłumaczenie Pana Piotra Cieślaka ułatwia czytanie i zrozumienie niełatwych przecież zagadnień.

Jak zwykle apetyt rośnie w miarę jedzenia, w przypadku tej książki przydała by się pewnie większa różnorodność zaproponowanych scen, choć pewnie nic nie stoi na przeszkodzie by wyszła 2,3,… część.
Szczecin czyta Artur Magdziarz
Płatności obsługuje:
Ikona płatności Alior Bank Ikona płatności Apple Pay Ikona płatności Bank PEKAO S.A. Ikona płatności Bank Pocztowy Ikona płatności Banki Spółdzielcze Ikona płatności BLIK Ikona płatności Crédit Agricole e-przelew Ikona płatności dawny BNP Paribas Bank Ikona płatności Google Pay Ikona płatności ING Bank Śląski Ikona płatności Inteligo Ikona płatności iPKO Ikona płatności mBank Ikona płatności Millennium Ikona płatności Nest Bank Ikona płatności Paypal Ikona płatności PayPo | PayU Płacę później Ikona płatności PayU Płacę później Ikona płatności Plus Bank Ikona płatności Płacę z Citi Handlowy Ikona płatności Płacę z Getin Bank Ikona płatności Płać z BOŚ Ikona płatności Płatność online kartą płatniczą Ikona płatności Santander Ikona płatności Visa Mobile