Recenzje
Zjadłem Marco Polo. Kirgistan, Tadżykistan, Afganistan, Chiny
Myślałem, że tytuł książki to oczywisty żart, jakaś przenośnia, ale Krzysztof Samborski naprawdę zjadł Marco Polo. Warto przeczytać chociażby po to, żeby dowiedzieć się jak smakował.
Afganistan, Tadżykistan, Kirgistan i Chiny – wielu miałoby pewnie problem, żeby wskazać te państwa na mapie, jeszcze więcej, żeby wymienić ich stolice. A coś więcej? W Afganie wojna, gdzieś tam w okolicy powinny się piętrzyć jakieś siedmiotysięczniki, a ogólnie to na pewno bieda aż piszczy. Dla większości z nas Azja Środkowa jest efemeryczną stertą kamieni. Dla Krzysztofa Samborskiego, który motocyklem przemierzył te tereny nie raz, to podróżniczy chleb powszedni.
Książka Sambora nie jest co prawda reportażem, ale autor zdradza pewne ciągoty w kierunku tego gatunku. Sam definiuje siebie jako już nie turystę- jeszcze nie podróżnika i opisywana książka też zdaje się być zawieszona między tymi dwoma światami. Z jednej strony mamy sporo odniesień do historii, ukłonów w stronę pionierów przemierzających szlaki Azji Środkowej. Z drugiej, „Zjadłem Marco Polo” dostarcza solidną dawkę dobrej literatury podróżniczej, historii o kolejnych awariach i negocjacjach z pogranicznikami, trudach podróży i niesamowitych krajobrazach. W książce brakuje pogłębionych opisów ludzi spotkanych w drodze. Samborski nie jest reporterem, podróżuje, kiedy dostanie urlop w pracy. Ale to dzięki temu jego książka może stać się inspiracją dla zwykłego czytelnika, który sięga po „Zjadłem…” po ośmiogodzinnej pracy za biurkiem.
Literatura podróżnicza przeszła długą drogę i książka Samborskiego prezentuje najnowsze stadium ewolucji tego gatunku. Nie ma w niej dłużyzn i opisów krajobrazów charakterystycznych dla podróżników początku XX wieku. Nie jest to też typowy zapis z dziennika: wstałem, ogoliłem się a potem na dołku urwałem chłodnicę. Taki styl pisania można było zobaczyć jeszcze na początku lat 90, kiedy wyprawy, bez GPSu, Google Maps i jakiegokolwiek rozpoznania trasy, ciągle zachowywały swój pionierski charakter. Współczesna literatura podróżnicza ma za zadanie inspirować, „Zjadłem Marco Polo” robi to świetnie.
Zanim przeczytałem książkę Sambora chodziła mi po głowie sprzedaż mojego turystycznego motocykla i przesiadka na wygodniejszy środek transportu („może kamper-van?”). Jednak po przeczytaniu jej w jeden wieczór śmieję się z tych myśli; „motocykl to nie jest idealny pojazd dla chcących poznawać świat, ale najlepszy, jaki znam” – to słowa autora. To nie oznacza, że po „Zjadłem Marco Polo” powinni sięgnąć motocyklowi globtrotterzy w kryzysie. Nieważne czy stopem, rowerem, czy rozpadającym się busem, autor przekonuje, że warto się ruszyć i spróbować czegoś nieoczywistego.
Afganistan, Tadżykistan, Kirgistan i Chiny – wielu miałoby pewnie problem, żeby wskazać te państwa na mapie, jeszcze więcej, żeby wymienić ich stolice. A coś więcej? W Afganie wojna, gdzieś tam w okolicy powinny się piętrzyć jakieś siedmiotysięczniki, a ogólnie to na pewno bieda aż piszczy. Dla większości z nas Azja Środkowa jest efemeryczną stertą kamieni. Dla Krzysztofa Samborskiego, który motocyklem przemierzył te tereny nie raz, to podróżniczy chleb powszedni.
Książka Sambora nie jest co prawda reportażem, ale autor zdradza pewne ciągoty w kierunku tego gatunku. Sam definiuje siebie jako już nie turystę- jeszcze nie podróżnika i opisywana książka też zdaje się być zawieszona między tymi dwoma światami. Z jednej strony mamy sporo odniesień do historii, ukłonów w stronę pionierów przemierzających szlaki Azji Środkowej. Z drugiej, „Zjadłem Marco Polo” dostarcza solidną dawkę dobrej literatury podróżniczej, historii o kolejnych awariach i negocjacjach z pogranicznikami, trudach podróży i niesamowitych krajobrazach. W książce brakuje pogłębionych opisów ludzi spotkanych w drodze. Samborski nie jest reporterem, podróżuje, kiedy dostanie urlop w pracy. Ale to dzięki temu jego książka może stać się inspiracją dla zwykłego czytelnika, który sięga po „Zjadłem…” po ośmiogodzinnej pracy za biurkiem.
Literatura podróżnicza przeszła długą drogę i książka Samborskiego prezentuje najnowsze stadium ewolucji tego gatunku. Nie ma w niej dłużyzn i opisów krajobrazów charakterystycznych dla podróżników początku XX wieku. Nie jest to też typowy zapis z dziennika: wstałem, ogoliłem się a potem na dołku urwałem chłodnicę. Taki styl pisania można było zobaczyć jeszcze na początku lat 90, kiedy wyprawy, bez GPSu, Google Maps i jakiegokolwiek rozpoznania trasy, ciągle zachowywały swój pionierski charakter. Współczesna literatura podróżnicza ma za zadanie inspirować, „Zjadłem Marco Polo” robi to świetnie.
Zanim przeczytałem książkę Sambora chodziła mi po głowie sprzedaż mojego turystycznego motocykla i przesiadka na wygodniejszy środek transportu („może kamper-van?”). Jednak po przeczytaniu jej w jeden wieczór śmieję się z tych myśli; „motocykl to nie jest idealny pojazd dla chcących poznawać świat, ale najlepszy, jaki znam” – to słowa autora. To nie oznacza, że po „Zjadłem Marco Polo” powinni sięgnąć motocyklowi globtrotterzy w kryzysie. Nieważne czy stopem, rowerem, czy rozpadającym się busem, autor przekonuje, że warto się ruszyć i spróbować czegoś nieoczywistego.
magiel.waw.pl 2014-03-25
Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima
Przed paroma dniami w moje ręce trafiła pozycja Piotra Bernardyna Bezdroża pt: „Słońce jeszcze nie weszło. Tsunami. Fukushima” – to mocna lektura! Zdecydowanie nie-do-poduszki! Autor od dekady mieszka i pracuje w Japonii. Gdy 11 marca 2011 roku na wyspie Honsiu zatrzęsła się ziemia, a zaraz potem nadeszło tsunami, w wyniku którego uszkodzony został reaktor atomowy, Piotr Bernardyn nie uciekł do Polski, lecz pozostał na miejscu. To, co z przerażeniem i niedowierzaniem świat śledził na ekranach TV, on widział i przeżywał osobiście. A potem opisał. Powstała książka – dokument, niezwykle rzetelna i wiarygodna, odważna i ważna o potężnej sile przekazu. Dla mnie osobiście stanowi ważny głos w ogólnoświatowej dyskusji na temat bezpieczeństwa energetyki jądrowej.
Książka Bernardyna ma głęboko przemyślany i logiczny układ. W Prologu Autor pokazuje serce Japonii – jej stolicę na chwilę przed zbliżającym się trzęsieniem ziemi i w jego trakcie. Japonia leży w takiej części kuli ziemskiej, gdzie ziemia drży i trzęsie się niemal co dnia, toteż I część książki jest jakby socjologiczną analizą tego, jak Japończycy radzą sobie z takimi sytuacjami.
Skutkiem trzęsienia, które nawiedziło wyspę Honsiu w 2011 roku, było tsunami i o nim taktuje kolejny rozdział książki. Najobszerniejszą jej część stanowi jednak obraz tego, co wydarzyło się chwilę potem. Potężna fala tsunami uszkodziła reaktor, a Japończycy i ludzie na całym świecie wstrzymali z przerażenia oddech.
Recenzja ma swoje wymogi formalne. Zasadniczo winna być krótka. Jej zadaniem jest zachęcić czytelnika do samodzielnej lektury. Z uwagi jednak na wagę i doniosłość spraw, o których pozycja Piotra Bernardyna traktuje, pozwalam sobie odstąpić od formy klasycznej recenzji i poświęcić jej (książce) nieco więcej uwagi. Taka decyzja ma swoje głębokie, jak mniemam, uzasadnienie; chcę wierzyć, że głębsze – za Autorem – wejście w szczegóły, pokaże Czytelnikowi, iż nie można przejść obojętnie wobec tego, co wydarzyło się w Japonii, że w obliczu stałej ogólnoświatowej tendencji i lobbowania na rzecz budowy kolejnych elektrowni atomowych, każdy obywatel świata musi wyrobić sobie zdanie zanim powie TAK. Lub NIE.
Japonia jako jedyny kraj na świecie ucierpiała od bomby atomowej. Jak to więc możliwe – zastanawia się Bernardyn - że kraj z taką traumą po Hiroszimie postawił ponad 50 reaktorów?! ( i dodaje, że więcej mają tylko USA i Francja!). I odpowiada słowami Haruki Murakamiego, najbardziej dziś znanego japońskiego pisarza: „Bo bardziej niż bezpieczeństwo ludzi liczył się zysk”.
Po II wojnie światowej miernikiem sukcesu uczyniono wskaźnik wzrostu gospodarczego, w konsekwencji pogoń za zyskiem stworzyła nowy model rzeczywistości, a odwieczne normy moralne zastąpione zostały coraz większą chciwością wielkich korporacji.
11 marca 2011 roku zatrzęsła się japońska , potem, jak wiadomo, nastąpiła fala tsunami, w wyniku której doszło do awarii.
I teraz zaczyna się najważniejsza i najbardziej porażająca część książki, w której Autor demaskuje podpierając się cały czas rzetelnymi danymi, że do eksplozji w budynku jednego z reaktorów, w wyniku której środowisko zostało skażone substancjami radioaktywnymi, nie doszło na skutek zbyt wysokiej fali tsunami, lecz w wyniku ludzkiej arogancji, ignorancji i haniebnych zaniedbań .
TEPCO - to prywatna japońska firma - właściciel 17 reaktorów jądrowych, która jest największym w Japonii i czwartym na świecie operatorem energii. W ścisłej „współpracy” z niewydolnymi i skorumpowanymi politykami oraz naukowcami przez lata TEPCO budowało iluzoryczny i całkowicie bezzasadny mit bezpieczeństwa (anzen shinwa). Tłumaczono ludziom, że energia jądrowa w Japonii jest absolutnie bezpieczna i… tania. By mit ten podtrzymywać, cięto systematycznie koszty, pogarszając warunki pracy ludzi, śrubowano normy, nie inwestowano, zatem sprzęt był coraz starszy, coraz bardziej zużyty, zawodny.Bernardyn ujawnia, że już w 2002 roku, na 9 lat przed tragedią z 11 marca TEPCO rutynowo fałszowało raporty bezpieczeństwa, ukrywając mniejsze i większe usterki.
Dwa lata później, w 2004 roku – kolejne dowody fałszowania dokumentacji, uchybień, korupcji i niebezpiecznego obniżania wymogów bezpieczeństwa. Tym razem dyrekcja TEPCO podała się do dymisji, by szybko powrócić w charakterze… doradców!
I jeszcze jeden przerażający dowód ujawniony przez Bernardyna; gdy w 1981 roku stawiano elektrownię w Niigacie sejsmolodzy i geolodzy twierdzili, że w pobliżu biegnie wprawdzie linia uskoku tektonicznego o dł. 7 km, jest jednak nieaktywna czyli nie zagraża konstrukcji reaktora. W 2003 roku było już wiadomo, że uskok liczy 20 km długości i JEST AKTYWNY! TEPCO nikogo jednak o tym nie poinformowało.
Działalność TEPCO nie byłaby możliwa bez korupcyjnych powiązań ze światem polityki, biurokracji, biznesu, nauki i mediów. Bernardyn pisze, że gdy po katastrofie wymuszona została decyzja o reformie energetyki jądrowej, trudno było znaleźć eksperta, który nigdy nie brał pieniędzy od firm energetycznych!!! Ale winą naukowców jest nie tylko przekupność i sprzedajność czy konformizm. Bernardyn pisze, że ważną rolę odegrało także zatracenie się w swej specjalizacji, czego konsekwencją stało się oderwanie od reszty społeczeństwa, niemyślenie o jego dobru. „Zdolność rozumienia skomplikowanych nawet procesów technologicznych nie musi iść w parze z cnotami charakteru, a wybitny fizyk jądrowy czy chemik może moralnie błądzić” – czytamy.
Nie mniej gorzkie słowa padają pod adresem mediów, które przez lata nie dopuszczały do głosu jakiejkolwiek krytyki energetyki jądrowej.
Nie inaczej działali politycy. W departamencie energii METI istniał specjalny fundusz umożliwiający „podjęcie kontroli”, czyli ośmieszania, blokowania naukowych karier i awansu tym z naukowców, którzy chcieli ukazać prawdę. W książce pada nawet nazwa yakuzy, japońskiej mafii, która była w ów proceder zamieszana ( zastraszanie niepokornych naukowców).
Po katastrofie w Czarnobylu zebrano 3,5 miliona podpisów przeciwników elektrowni atomowych, ale parlament japoński nigdy nie podjął na ten temat debaty.
Ów świat wzajemnych korupcyjnych powiązań, które nieuchronnie szykowały grunt pod tragedię, która miała nadejść, Bernardyn określa popularnym w Japonii mianem genshiryoko mura- nuklearna wioska. Jej celem było promowanie za wszelką cenę energetyki jądrowej, co stało się początkiem szeregu zaniedbań i rażących patologii.
O tym, jak wielka była arogancja szefostwa TEPCO zarządzającego i kontrolującego elektrownię nuklearną w Fukushimie świadczy też fakt, że już po tragedii wywołanej falą tsunami, w wyniku której uszkodzony został reaktor, mimo tego że powołano niezależną komisję śledczą parlamentu Japonii, której zadaniem było zbadanie przyczyn katastrofy, do społeczeństwa nadal wysyłano dane o skażeniu niedoszacowane i z opóźnieniem. Np. oficjalny komunikat o stopionych rdzeniach reaktorów ukazał się po kilku miesiącach, mimo że wiedziano o tym niemal od początku.
Raport komisji z długą listą przewinień i winowajców, którego obszerne fragmenty Bernardyn cytuje w ostatniej części książki, jest druzgocący i nie pozostawia złudzeń, że to nie działanie sił natury było przyczyną tragedii, że zawiódł człowiek.W raporcie parlamentarnej komisji czytamy coś, w co trudno uwierzyć: „Ani TEPCO, ani rząd nie były przygotowane na awarię, bo nie wierzyli w poważny wypadek” !
Jak wygląda Japonia dziś, w – dokładnie - 3 lata po tamtej tragedii? Straty są trudne do wyobrażenia i oszacowania.
Najpierw środowisko; skażonych zostało 8 % terytorium Japonii, tj. ok. 4 tys. km kw. ziemi. Suche cyfry, a przecież to była, JEST ziemia, która od pokoleń żywiła rolników i resztę Japonii.
A sami ludzie?
Mieszkańcy skażonych miejsc wciąż zmagają się z konsekwencjami awarii i chyba nikt nie ma złudzeń, że sytuacja ta szybko powróci do normy. Setki tysięcy ludzi musiało opuścić swe domostwa. Rozproszeniu uległo wiele rodzin, śmierć uczyniła sierotami wiele dzieci. Osierociła też rodziców, po dziś dzień szukających swego potomstwa.
W obliczu próby wiele związków nie przetrwało; oszacowano, że liczba rozwodów wzrosła o 15 %. Mniej czy bardziej trwale porwane zostały więzi rodzinne, sąsiedzkie, a codzienności towarzyszy niemalejący lęk i trauma milionów Japończyków przed radioaktywnym skażeniem. Tym, którzy uważają, że to wizja przesadzona Bernardyn przytacza dane z 2007 roku. Na skutek trzęsienia ziemi w Niigacie więcej osób zmarło PO katastrofie niż w jej trakcie, głównie na skutek stresu, chorób i niewygód, zaś liczba samobójstw zaczęła rosnąć dopiero po 3 latach! A przecież wtedy ludzie musieli sobie poradzić „tylko” z trzęsieniem ziemi i pożarem. Teraz doszła jeszcze trauma związana z tsunami, katastrofą jądrową i zniszczonym przez establishment poczuciem bezpieczeństwa.
Tyle fakty, z konieczności okrojone i zaprezentowane – za Autorem – w ogromnym skrócie. Co dalej? Jaki los czeka japońską energetykę jądrową? Europejską? Światową? Czy zwyciężą grupy interesów wciąż bardzo silne, czy myślenie o bezpieczeństwie naszej planety i przyszłych pokoleń?
Czy wiedzieliście Państwo, czytający ten tekst, że zużyte paliwo ( jako odpad radioaktywny) musi być przechowywane nawet…100 tysięcy lat?! Lata będą płynęły, nastanie XXII wiek, ale dzisiejsze odpady będą wciąż na początku procesu utylizacji. I problem kolejny: nie tylko GDZIE je składować, ale czy wolno nam zostawiać takie wątpliwe i groźne dziedzictwo kolejnym pokoleniom? Po japońskiej tragedii w Fukushimie Niemcy i Szwajcaria jednoznacznie powiedzieli atomowi NIE.
Piotr Bernardyn przypomina, że „technika z natury nie jest ani zła, ani dobra; pytanie tylko KTO I JAK ją stosuje” i deklaruje jasno i jednoznacznie: „ Jestem dziś przeciwnikiem elektrowni atomowych”. A Ty? A ja? … Wszak my, Polacy stoimy w przededniu DECYZJI. Jesteś za? Czy przeciw?
Książka Bernardyna ma głęboko przemyślany i logiczny układ. W Prologu Autor pokazuje serce Japonii – jej stolicę na chwilę przed zbliżającym się trzęsieniem ziemi i w jego trakcie. Japonia leży w takiej części kuli ziemskiej, gdzie ziemia drży i trzęsie się niemal co dnia, toteż I część książki jest jakby socjologiczną analizą tego, jak Japończycy radzą sobie z takimi sytuacjami.
Skutkiem trzęsienia, które nawiedziło wyspę Honsiu w 2011 roku, było tsunami i o nim taktuje kolejny rozdział książki. Najobszerniejszą jej część stanowi jednak obraz tego, co wydarzyło się chwilę potem. Potężna fala tsunami uszkodziła reaktor, a Japończycy i ludzie na całym świecie wstrzymali z przerażenia oddech.
Recenzja ma swoje wymogi formalne. Zasadniczo winna być krótka. Jej zadaniem jest zachęcić czytelnika do samodzielnej lektury. Z uwagi jednak na wagę i doniosłość spraw, o których pozycja Piotra Bernardyna traktuje, pozwalam sobie odstąpić od formy klasycznej recenzji i poświęcić jej (książce) nieco więcej uwagi. Taka decyzja ma swoje głębokie, jak mniemam, uzasadnienie; chcę wierzyć, że głębsze – za Autorem – wejście w szczegóły, pokaże Czytelnikowi, iż nie można przejść obojętnie wobec tego, co wydarzyło się w Japonii, że w obliczu stałej ogólnoświatowej tendencji i lobbowania na rzecz budowy kolejnych elektrowni atomowych, każdy obywatel świata musi wyrobić sobie zdanie zanim powie TAK. Lub NIE.
Japonia jako jedyny kraj na świecie ucierpiała od bomby atomowej. Jak to więc możliwe – zastanawia się Bernardyn - że kraj z taką traumą po Hiroszimie postawił ponad 50 reaktorów?! ( i dodaje, że więcej mają tylko USA i Francja!). I odpowiada słowami Haruki Murakamiego, najbardziej dziś znanego japońskiego pisarza: „Bo bardziej niż bezpieczeństwo ludzi liczył się zysk”.
Po II wojnie światowej miernikiem sukcesu uczyniono wskaźnik wzrostu gospodarczego, w konsekwencji pogoń za zyskiem stworzyła nowy model rzeczywistości, a odwieczne normy moralne zastąpione zostały coraz większą chciwością wielkich korporacji.
11 marca 2011 roku zatrzęsła się japońska , potem, jak wiadomo, nastąpiła fala tsunami, w wyniku której doszło do awarii.
I teraz zaczyna się najważniejsza i najbardziej porażająca część książki, w której Autor demaskuje podpierając się cały czas rzetelnymi danymi, że do eksplozji w budynku jednego z reaktorów, w wyniku której środowisko zostało skażone substancjami radioaktywnymi, nie doszło na skutek zbyt wysokiej fali tsunami, lecz w wyniku ludzkiej arogancji, ignorancji i haniebnych zaniedbań .
TEPCO - to prywatna japońska firma - właściciel 17 reaktorów jądrowych, która jest największym w Japonii i czwartym na świecie operatorem energii. W ścisłej „współpracy” z niewydolnymi i skorumpowanymi politykami oraz naukowcami przez lata TEPCO budowało iluzoryczny i całkowicie bezzasadny mit bezpieczeństwa (anzen shinwa). Tłumaczono ludziom, że energia jądrowa w Japonii jest absolutnie bezpieczna i… tania. By mit ten podtrzymywać, cięto systematycznie koszty, pogarszając warunki pracy ludzi, śrubowano normy, nie inwestowano, zatem sprzęt był coraz starszy, coraz bardziej zużyty, zawodny.Bernardyn ujawnia, że już w 2002 roku, na 9 lat przed tragedią z 11 marca TEPCO rutynowo fałszowało raporty bezpieczeństwa, ukrywając mniejsze i większe usterki.
Dwa lata później, w 2004 roku – kolejne dowody fałszowania dokumentacji, uchybień, korupcji i niebezpiecznego obniżania wymogów bezpieczeństwa. Tym razem dyrekcja TEPCO podała się do dymisji, by szybko powrócić w charakterze… doradców!
I jeszcze jeden przerażający dowód ujawniony przez Bernardyna; gdy w 1981 roku stawiano elektrownię w Niigacie sejsmolodzy i geolodzy twierdzili, że w pobliżu biegnie wprawdzie linia uskoku tektonicznego o dł. 7 km, jest jednak nieaktywna czyli nie zagraża konstrukcji reaktora. W 2003 roku było już wiadomo, że uskok liczy 20 km długości i JEST AKTYWNY! TEPCO nikogo jednak o tym nie poinformowało.
Działalność TEPCO nie byłaby możliwa bez korupcyjnych powiązań ze światem polityki, biurokracji, biznesu, nauki i mediów. Bernardyn pisze, że gdy po katastrofie wymuszona została decyzja o reformie energetyki jądrowej, trudno było znaleźć eksperta, który nigdy nie brał pieniędzy od firm energetycznych!!! Ale winą naukowców jest nie tylko przekupność i sprzedajność czy konformizm. Bernardyn pisze, że ważną rolę odegrało także zatracenie się w swej specjalizacji, czego konsekwencją stało się oderwanie od reszty społeczeństwa, niemyślenie o jego dobru. „Zdolność rozumienia skomplikowanych nawet procesów technologicznych nie musi iść w parze z cnotami charakteru, a wybitny fizyk jądrowy czy chemik może moralnie błądzić” – czytamy.
Nie mniej gorzkie słowa padają pod adresem mediów, które przez lata nie dopuszczały do głosu jakiejkolwiek krytyki energetyki jądrowej.
Nie inaczej działali politycy. W departamencie energii METI istniał specjalny fundusz umożliwiający „podjęcie kontroli”, czyli ośmieszania, blokowania naukowych karier i awansu tym z naukowców, którzy chcieli ukazać prawdę. W książce pada nawet nazwa yakuzy, japońskiej mafii, która była w ów proceder zamieszana ( zastraszanie niepokornych naukowców).
Po katastrofie w Czarnobylu zebrano 3,5 miliona podpisów przeciwników elektrowni atomowych, ale parlament japoński nigdy nie podjął na ten temat debaty.
Ów świat wzajemnych korupcyjnych powiązań, które nieuchronnie szykowały grunt pod tragedię, która miała nadejść, Bernardyn określa popularnym w Japonii mianem genshiryoko mura- nuklearna wioska. Jej celem było promowanie za wszelką cenę energetyki jądrowej, co stało się początkiem szeregu zaniedbań i rażących patologii.
O tym, jak wielka była arogancja szefostwa TEPCO zarządzającego i kontrolującego elektrownię nuklearną w Fukushimie świadczy też fakt, że już po tragedii wywołanej falą tsunami, w wyniku której uszkodzony został reaktor, mimo tego że powołano niezależną komisję śledczą parlamentu Japonii, której zadaniem było zbadanie przyczyn katastrofy, do społeczeństwa nadal wysyłano dane o skażeniu niedoszacowane i z opóźnieniem. Np. oficjalny komunikat o stopionych rdzeniach reaktorów ukazał się po kilku miesiącach, mimo że wiedziano o tym niemal od początku.
Raport komisji z długą listą przewinień i winowajców, którego obszerne fragmenty Bernardyn cytuje w ostatniej części książki, jest druzgocący i nie pozostawia złudzeń, że to nie działanie sił natury było przyczyną tragedii, że zawiódł człowiek.W raporcie parlamentarnej komisji czytamy coś, w co trudno uwierzyć: „Ani TEPCO, ani rząd nie były przygotowane na awarię, bo nie wierzyli w poważny wypadek” !
Jak wygląda Japonia dziś, w – dokładnie - 3 lata po tamtej tragedii? Straty są trudne do wyobrażenia i oszacowania.
Najpierw środowisko; skażonych zostało 8 % terytorium Japonii, tj. ok. 4 tys. km kw. ziemi. Suche cyfry, a przecież to była, JEST ziemia, która od pokoleń żywiła rolników i resztę Japonii.
A sami ludzie?
Mieszkańcy skażonych miejsc wciąż zmagają się z konsekwencjami awarii i chyba nikt nie ma złudzeń, że sytuacja ta szybko powróci do normy. Setki tysięcy ludzi musiało opuścić swe domostwa. Rozproszeniu uległo wiele rodzin, śmierć uczyniła sierotami wiele dzieci. Osierociła też rodziców, po dziś dzień szukających swego potomstwa.
W obliczu próby wiele związków nie przetrwało; oszacowano, że liczba rozwodów wzrosła o 15 %. Mniej czy bardziej trwale porwane zostały więzi rodzinne, sąsiedzkie, a codzienności towarzyszy niemalejący lęk i trauma milionów Japończyków przed radioaktywnym skażeniem. Tym, którzy uważają, że to wizja przesadzona Bernardyn przytacza dane z 2007 roku. Na skutek trzęsienia ziemi w Niigacie więcej osób zmarło PO katastrofie niż w jej trakcie, głównie na skutek stresu, chorób i niewygód, zaś liczba samobójstw zaczęła rosnąć dopiero po 3 latach! A przecież wtedy ludzie musieli sobie poradzić „tylko” z trzęsieniem ziemi i pożarem. Teraz doszła jeszcze trauma związana z tsunami, katastrofą jądrową i zniszczonym przez establishment poczuciem bezpieczeństwa.
Tyle fakty, z konieczności okrojone i zaprezentowane – za Autorem – w ogromnym skrócie. Co dalej? Jaki los czeka japońską energetykę jądrową? Europejską? Światową? Czy zwyciężą grupy interesów wciąż bardzo silne, czy myślenie o bezpieczeństwie naszej planety i przyszłych pokoleń?
Czy wiedzieliście Państwo, czytający ten tekst, że zużyte paliwo ( jako odpad radioaktywny) musi być przechowywane nawet…100 tysięcy lat?! Lata będą płynęły, nastanie XXII wiek, ale dzisiejsze odpady będą wciąż na początku procesu utylizacji. I problem kolejny: nie tylko GDZIE je składować, ale czy wolno nam zostawiać takie wątpliwe i groźne dziedzictwo kolejnym pokoleniom? Po japońskiej tragedii w Fukushimie Niemcy i Szwajcaria jednoznacznie powiedzieli atomowi NIE.
Piotr Bernardyn przypomina, że „technika z natury nie jest ani zła, ani dobra; pytanie tylko KTO I JAK ją stosuje” i deklaruje jasno i jednoznacznie: „ Jestem dziś przeciwnikiem elektrowni atomowych”. A Ty? A ja? … Wszak my, Polacy stoimy w przededniu DECYZJI. Jesteś za? Czy przeciw?
http://mumagstravellers.blogspot.com/ majka em, 2014-03-10
Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima
Nowa pozycja w znakomitej serii „Bezdroża" zaczyna się od cytatu z Haruki Murakamiego: „Być Japończykiem to znaczy, w pewnym sensie, spędzać życie wśród różnego rodzaju naturalnych katastrof". To krótkie zdanie świetnie podsumowuje treść również niezbyt długiej książki. Autor, od lat żyjący w Japonii, oferuje nam spojrzenie na katastrofę z perspektywy ludzi, których najbardziej ona dotknęła. Szczegółowo pokazuje nam, co się dzieje, gdy potęga natury odsłania swe mroczne oblicze. Nie znajdziemy tu odpowiedzi na pytanie o przyszłość energetyki jądrowej, ale jest to bardzo przekonująca lekcja pokory.
FOCUS 2014-04-01
Media społecznościowe bez ściemy. Jak kreować markę
Podróże kształcą. Nie tylko w znaczeniu takim, że mamy możliwość oddalenia się w przestrzeni od codzienności, w której jesteśmy zanurzeni, poznania innych kultur i innych perspektyw. Czasem rzeczy stare zaczynają być widoczne w nowym świetle.
Oto w pociągu do Krakowa czytałam wydaną już jakiś czas temu książkę Jasona Fallsa i Erika Deckersa „Media społecznościowe bez ściemy”. Powstawała jeszcze na fali entuzjazmu mediami społecznościowymi i ich nieograniczonymi możliwościami promocyjnymi, budowaniu osobistej relacji między przedstawicielem marki a konsumentem, itp. Skorzystaj z social media, aby ulepszyć swoją komunikację z Twoją grupą docelową i Twój biznes będzie od tej pory szedł znakomicie. Książkę przeczytałam w drodze z Warszawy do Krakowa, ale jeszcze zanim dotarłam do ostatnich stron, w mojej głowie pojawiło się pytanie – ale czy ja faktycznie kupuję jakieś produkty dzięki obecności marek w mediach społecznościowych?
Wykonałam prosty test. Wypisałam wszystkie marki, które towarzyszyły mi w drodze. Było ich kilkanaście, nie licząc pojedynczo produktów kosmetycznych (zwłaszcza, że większość z nich to były produkty marki własnej drogerii w wersji podróżnej). Zaczęłam się zastanawiać, co skłania mnie do tego, że wybieram właśnie te marki, a nie inne? Oto odpowiedzi:
- jestem stałym klientem i kiedy zbliża się termin podpisania umowy, zawsze dostaję nową ofertę, która jest atrakcyjniejsza niż oferty konkurencyjnych firm dla nowych klientów (T-Mobile)
- kupuję, bo akurat potrzebuję tego rodzaju produktu i mam markę na shortliście (Apple, Vision Express, Yves Rocher, Bonprix, Levi’s, Esprit, Loretta, Marks&Spencer, Gatta, Moleskine, Intercity)
- jeden ze znajomych blogerów bardzo mocno promował te produkty (Apple)
- rekomendacja znajomych (Apple, ING Bank)
- dostaję atrakcyjny upominek za zakup lub większe zakupy (Yves Rocher)
- przekonałam się do jakości produktu, więc kupuję następne (Apple, Bonprix, Esprit, Loretta, Pentel)
- produkt jest wygodny i łatwy w użytkowaniu (Apple, Pentel)
- produkt jest estetyczny (Moleskine, Apple, Troika, Loretta)
- marka ma atrakcyjny program lojalnościowy (Super-Pharm)
- produkty łatwo kupić – duża sieć dystrybucji (Rossmann, ING Bank)
- atrakcyjne promocje i rabaty (Onepress, Super-Pharm)
- możliwe kupno produktu online, co znacząco oszczędza mi czas (Bonprix, Loretta, Intercity, Troika).
Czyli jeśli chodzi o moje bycie konsumentem, liczą się dla mnie
I wiecie, co jeszcze? Praktycznie żadnego z tych produktów nie kupiłam dlatego, że obserwowałam jego komunikację w mediach społecznościowych. Co więcej, mało który z tych produktów w mediach społecznościowych obserwuję, mimo, że z tego kanału komunikacji korzystam w miarę często. Zdecydowanie lepszym narzędziem komunikacji z marką w moim przypadku okazał się tradycyjny newsletter. Dlaczego? Bo nie muszę na bieżąco śledzić komunikacji marki w social media, aby wychwycić jakąś atrakcyjną ofertę, ona czeka na mnie w skrzynce, aż będę miała chwilę czasu aby zajrzeć do poczty i się zastanowić, czy w danym momencie jest mi potrzebny dany produkt. Szczególnie dobrze działa to w przypadku Super-Pharmu (który regularnie podsyła kupony rabatowe na ulubione kosmetyki), Yves Rocher (który podsyła kupon rabatowy, także tradycyjną pocztą oraz oferuje drobne gadżety) oraz Onepress (mistrzowsko wykorzystana technika cross-sellingu). Czasem, gdy potrzebuję pogłębić wiedzę, chodzę po stronach internetowych – firmy lub jej dystrybutora (Apple, Onepress, T-Mobile), pytam też znajomych, którzy używają danego produktu. Ale nie przypominam sobie sytuacji, gdy do zakupu bezpośrednio skłoniły mnie media społecznościowe (bloger używający Apple wprawdzie spowodował, że dostrzegłam markę, ale to raczej funkcjonalność i estetyka produktów miały największy wpływ na moje decyzje). Co ciekawsze, są też marki, które kupuję, chociaż jako konsumentka nie mam z nimi żadnego kontaktu - przykładem chociażby moje ukochane długopisy Pentel BK77.
I tak się głośno zastanawiam, patrząc w moje notatki o ulubionych markach: czy w takim razie warto absolutyzować media społecznościowe jako idealne narzędzie do budowania relacji marki z konsumentami?
Oto w pociągu do Krakowa czytałam wydaną już jakiś czas temu książkę Jasona Fallsa i Erika Deckersa „Media społecznościowe bez ściemy”. Powstawała jeszcze na fali entuzjazmu mediami społecznościowymi i ich nieograniczonymi możliwościami promocyjnymi, budowaniu osobistej relacji między przedstawicielem marki a konsumentem, itp. Skorzystaj z social media, aby ulepszyć swoją komunikację z Twoją grupą docelową i Twój biznes będzie od tej pory szedł znakomicie. Książkę przeczytałam w drodze z Warszawy do Krakowa, ale jeszcze zanim dotarłam do ostatnich stron, w mojej głowie pojawiło się pytanie – ale czy ja faktycznie kupuję jakieś produkty dzięki obecności marek w mediach społecznościowych?
Wykonałam prosty test. Wypisałam wszystkie marki, które towarzyszyły mi w drodze. Było ich kilkanaście, nie licząc pojedynczo produktów kosmetycznych (zwłaszcza, że większość z nich to były produkty marki własnej drogerii w wersji podróżnej). Zaczęłam się zastanawiać, co skłania mnie do tego, że wybieram właśnie te marki, a nie inne? Oto odpowiedzi:
- jestem stałym klientem i kiedy zbliża się termin podpisania umowy, zawsze dostaję nową ofertę, która jest atrakcyjniejsza niż oferty konkurencyjnych firm dla nowych klientów (T-Mobile)
- kupuję, bo akurat potrzebuję tego rodzaju produktu i mam markę na shortliście (Apple, Vision Express, Yves Rocher, Bonprix, Levi’s, Esprit, Loretta, Marks&Spencer, Gatta, Moleskine, Intercity)
- jeden ze znajomych blogerów bardzo mocno promował te produkty (Apple)
- rekomendacja znajomych (Apple, ING Bank)
- dostaję atrakcyjny upominek za zakup lub większe zakupy (Yves Rocher)
- przekonałam się do jakości produktu, więc kupuję następne (Apple, Bonprix, Esprit, Loretta, Pentel)
- produkt jest wygodny i łatwy w użytkowaniu (Apple, Pentel)
- produkt jest estetyczny (Moleskine, Apple, Troika, Loretta)
- marka ma atrakcyjny program lojalnościowy (Super-Pharm)
- produkty łatwo kupić – duża sieć dystrybucji (Rossmann, ING Bank)
- atrakcyjne promocje i rabaty (Onepress, Super-Pharm)
- możliwe kupno produktu online, co znacząco oszczędza mi czas (Bonprix, Loretta, Intercity, Troika).
Czyli jeśli chodzi o moje bycie konsumentem, liczą się dla mnie
I wiecie, co jeszcze? Praktycznie żadnego z tych produktów nie kupiłam dlatego, że obserwowałam jego komunikację w mediach społecznościowych. Co więcej, mało który z tych produktów w mediach społecznościowych obserwuję, mimo, że z tego kanału komunikacji korzystam w miarę często. Zdecydowanie lepszym narzędziem komunikacji z marką w moim przypadku okazał się tradycyjny newsletter. Dlaczego? Bo nie muszę na bieżąco śledzić komunikacji marki w social media, aby wychwycić jakąś atrakcyjną ofertę, ona czeka na mnie w skrzynce, aż będę miała chwilę czasu aby zajrzeć do poczty i się zastanowić, czy w danym momencie jest mi potrzebny dany produkt. Szczególnie dobrze działa to w przypadku Super-Pharmu (który regularnie podsyła kupony rabatowe na ulubione kosmetyki), Yves Rocher (który podsyła kupon rabatowy, także tradycyjną pocztą oraz oferuje drobne gadżety) oraz Onepress (mistrzowsko wykorzystana technika cross-sellingu). Czasem, gdy potrzebuję pogłębić wiedzę, chodzę po stronach internetowych – firmy lub jej dystrybutora (Apple, Onepress, T-Mobile), pytam też znajomych, którzy używają danego produktu. Ale nie przypominam sobie sytuacji, gdy do zakupu bezpośrednio skłoniły mnie media społecznościowe (bloger używający Apple wprawdzie spowodował, że dostrzegłam markę, ale to raczej funkcjonalność i estetyka produktów miały największy wpływ na moje decyzje). Co ciekawsze, są też marki, które kupuję, chociaż jako konsumentka nie mam z nimi żadnego kontaktu - przykładem chociażby moje ukochane długopisy Pentel BK77.
I tak się głośno zastanawiam, patrząc w moje notatki o ulubionych markach: czy w takim razie warto absolutyzować media społecznościowe jako idealne narzędzie do budowania relacji marki z konsumentami?
annamiotk.pl 2014-03-24
Superskuteczne strategie opanowania języków obcych. Twój prywatny coach. Wydanie II
Autorka książki - pani Ewa Zaremba jest anglistką, tłumaczem, psychologiem oraz trenerem NLP i rozwoju osobistego. Brzmi świetnie, a sam tytuł jeszcze bardziej podgrzewa atmosferę. Zaczyna się interesująco - gruntowaniem płótna, przygotowywaniem naszego mózgu do nauki i zmiany myślenia. Dowiadujemy się, że kilka prostych ćwiczeń opierających się na wizualizacji i innym sposobie postrzegania zadań, może zupełnie zmienić nasze nastawienie do nauki, a co najważniejsze - nareszcie uczynić ją efektywną. A wszystko to przedstawione zostało w formie 200-stronicowej rozmowy dwóch koleżanek, które po latach zobaczyły się na spotkaniu klasowym.
W książce opisany jest często zaniedbywany aspekt nauki - psychologia. Zapominamy o tym, że nasz mózg to kapryśny twór, który nie zawsze chce uczyć się w dyktowany mu sposób. W tym poradniku mamy szczegółowo wyjaśnione mechanizmy lenistwa, "tumiwisizmu", prokrastynacji, czy innych "chorób" nazywanych niekiedy mylnie brakiem talentu do języków :) Było kilka takich momentów, w których czułam, że czytam o sobie. Autorka wyjaśniła np. dlaczego ucząc się czegoś, czasami trudno jest nam stwierdzić z czym dokładnie mamy problem. Oznacza to, że jesteśmy na etapie "nieświadomej niekompetencji". Nie wiemy od czego zacząć, co jest ważne i co powinniśmy robić. Później przechodzimy kolejno do stanu "świadomej niekompetencji", kiedy potrafimy nazwać swoje problemy, aż wreszcie osiągamy "nieświadomą kompetencję", gdzie w środku nocy z zamkniętymi oczami możemy mówić w obcym języku, czy zupełnie automatycznie bez zastanowienia prowadzić samochód. Ważny jest również proces przygotowania, to, jakie stawiamy sobie cele, czy planujemy konkretne działania, a także żeby mieć zestaw aktywności dostosowany do każdej sytuacji, nawet tej, kiedy mamy dosłownie kilka minut wolnego czasu. Korzystając z przedstawionych w książce narzędzi możemy "zaprogramować" swój mózg, żeby odbierał naukę, jako przyjemność i cel pośredni prowadzący do naszych życiowych priorytetów.
Mimo wielu przydatnych informacji, muszą jednak przyznać, że nie do końca przypadła mi do gustu taka forma poradnika. Jak na rozmowę koleżanek, wydaje się być przydługa i niezbyt naturalna (bo kto np. co parę zdań zasypuje swojego rozmówcę sentencjami rozmaitych "mędrców", począwszy od Schopenhauera, skończywszy na Einsteinie). Myślę, że bez tej całej otoczki, ten poradnik równie świetnie by się sprawdził, a istotne informacje byłyby bardziej skoncentrowane i łatwiejsze do wyłapania. Mam też wrażenie, że tytuł książki nie do końca oddaje jej treść, bo owszem są tam SUPERSKUTECZNE STRATEGIE, ale opanowania każdej z nauk czy czynności, nie tylko języków obcych. Książka Ewy Zaremby stanowi taki codzienny przewodnik postępowania z naszym mózgiem.
Poradnik Ewy Zaremby omawia podstawy samorozwoju. Bez motywacji, odpowiedniego nastawienia i "zagruntowania płótna" kolejne kroki w nauce mogą skończyć się fiaskiem. Bez wątpienia od tego właśnie powinniśmy zacząć, a dopiero później przejść do właściwych czynności rozwijających zdolność porozumiewania się w języku obcym.
Na koniec posłużę się cytatem z książki pokazującym, jak wiele zależy od naszego nastawienia:
"Pani zapytała małego Jasia w szkole: "Jasiu, umiesz grać na pianinie?".
Jasio odpowiada: "Nie wiem, jeszcze nigdy nie grałem".
Czas najwyższy wzorem Jasia, wyrzucić z naszych słowników zdanie "NIE UMIEM"!!! :)
W książce opisany jest często zaniedbywany aspekt nauki - psychologia. Zapominamy o tym, że nasz mózg to kapryśny twór, który nie zawsze chce uczyć się w dyktowany mu sposób. W tym poradniku mamy szczegółowo wyjaśnione mechanizmy lenistwa, "tumiwisizmu", prokrastynacji, czy innych "chorób" nazywanych niekiedy mylnie brakiem talentu do języków :) Było kilka takich momentów, w których czułam, że czytam o sobie. Autorka wyjaśniła np. dlaczego ucząc się czegoś, czasami trudno jest nam stwierdzić z czym dokładnie mamy problem. Oznacza to, że jesteśmy na etapie "nieświadomej niekompetencji". Nie wiemy od czego zacząć, co jest ważne i co powinniśmy robić. Później przechodzimy kolejno do stanu "świadomej niekompetencji", kiedy potrafimy nazwać swoje problemy, aż wreszcie osiągamy "nieświadomą kompetencję", gdzie w środku nocy z zamkniętymi oczami możemy mówić w obcym języku, czy zupełnie automatycznie bez zastanowienia prowadzić samochód. Ważny jest również proces przygotowania, to, jakie stawiamy sobie cele, czy planujemy konkretne działania, a także żeby mieć zestaw aktywności dostosowany do każdej sytuacji, nawet tej, kiedy mamy dosłownie kilka minut wolnego czasu. Korzystając z przedstawionych w książce narzędzi możemy "zaprogramować" swój mózg, żeby odbierał naukę, jako przyjemność i cel pośredni prowadzący do naszych życiowych priorytetów.
Mimo wielu przydatnych informacji, muszą jednak przyznać, że nie do końca przypadła mi do gustu taka forma poradnika. Jak na rozmowę koleżanek, wydaje się być przydługa i niezbyt naturalna (bo kto np. co parę zdań zasypuje swojego rozmówcę sentencjami rozmaitych "mędrców", począwszy od Schopenhauera, skończywszy na Einsteinie). Myślę, że bez tej całej otoczki, ten poradnik równie świetnie by się sprawdził, a istotne informacje byłyby bardziej skoncentrowane i łatwiejsze do wyłapania. Mam też wrażenie, że tytuł książki nie do końca oddaje jej treść, bo owszem są tam SUPERSKUTECZNE STRATEGIE, ale opanowania każdej z nauk czy czynności, nie tylko języków obcych. Książka Ewy Zaremby stanowi taki codzienny przewodnik postępowania z naszym mózgiem.
Poradnik Ewy Zaremby omawia podstawy samorozwoju. Bez motywacji, odpowiedniego nastawienia i "zagruntowania płótna" kolejne kroki w nauce mogą skończyć się fiaskiem. Bez wątpienia od tego właśnie powinniśmy zacząć, a dopiero później przejść do właściwych czynności rozwijających zdolność porozumiewania się w języku obcym.
Na koniec posłużę się cytatem z książki pokazującym, jak wiele zależy od naszego nastawienia:
"Pani zapytała małego Jasia w szkole: "Jasiu, umiesz grać na pianinie?".
Jasio odpowiada: "Nie wiem, jeszcze nigdy nie grałem".
Czas najwyższy wzorem Jasia, wyrzucić z naszych słowników zdanie "NIE UMIEM"!!! :)
jezykikulturaswiat.blogspot.com 2014-03-25