Recenzje
Mołdawianie w kosmos nie lietajut biez wina
O tym, że istnieje twór o nazwie Gagauzja, przynajmniej część naszych rodaków dowiedziała się dopiero ostatnio, gdy przy okazji aneksji Krymu rozeszła się wiadomość, że i ten autonomiczny region na południu Mołdawii chciałby, podobnie jak zbuntowane Naddniestrze, „zapisać się" do Federacji Rosyjskiej.
W świetnym więc momencie, chociaż z czteroletnim poślizgiem po pobycie tam, ukazała się relacja polskiej dziennikarki z blisko trzymiesięcznej podróży po Mołdawii, głównie zresztą do Gagauzji. Najbiedniejszego i najbardziej zacofanego regionu kraju uchodzącego za najuboższy w Europie jakim jest Mołdawia, która być może już niedługo zostanie, a przynajmniej ma taką nadzieję, nowym członkiem Unii Europejskiej.
Zamieszkanego głównie przez „sieroty" po Związku Radzieckim, w czasach którego ludziom żyło się tam relatywnie dobrze, gdyż nie musieli samodzielnie myśleć i troszczyć się o byt, a jedynie wykonywać polecenia szefów różnych szczebli. Tę mentalność i realia życia „homo sovieticus'ów", zwłaszcza zupełnie bezradnych obecnie byłych kołchoźników i sowchoźników otraz robotników zbankrutowanych zakładów, świetnie opisuje autorka. Soczystym, plastycznym językiem. Znakomicie przedstawiając to, co tam widziała i przeżywała. Chociażby w relacji z Tyraspola, „stolicy" Naddniestrza:
„Sowiecki gotyk zapierdala w górę z szybkością rakiety Jurija Gagarina..." . Poruszające jest jej podsumowanie przeżytych dni i wrażeń z pobytu w Gagauzji i w ogóle w Mołdawii. „...wracałam ze stepowej Gagauzji, gdzie ludzi zsyłano za karę. Ciesząc się, że sowietyzm nie zgnoił naszego kraju, że nikt latami nie wpieprzał nam do głowy chorych, kołchozowych mantr, nie zostawił w nas myślenia, że czy się stoi czy się leży, kilka stówek się należy. Nie zostawił (przynajmniej we wszystkich) postawy roszczeniowej, godzenia się na biedę, na bycie ogonem, na brud, na nędzę, która śpi na każdym podwórku i w każdej sowieckiej duszy.
Mołdawianie to „homo sovieticus". To stan, który wrasta w człowieka jak ciernie. Nie wiesz co to wolność, nie wiesz, co to odpowiedzialność, nie wiesz, co to samodzielne myślenie, ale wiesz co to uniżoność, co to zgoda na dawanie w łapę, na „załatwianie", na podporządkowanie się... Homo sovieticus to niewolnik własnego przeoranego zgniłą ideologią umysłu." Ale zanim przyszedł czas na takie posumowanie, było ponad 80 dni podróży – z jej ciekawymi opisami – z Warszawy do Kiszyniowa i pierwszego szoku tamtejszą szarością i beznadzieją. Miasta, które później, po pobycie w Gagauzji, wydało się autorce niemal... Paryżem.
Do Gagauzji pojechała, o czym czytelnik dowiaduje się niemal pod koniec lektury książki, gdyż po zakończeniu pracy dziennikarskiej w „Przekroju" postanowiła „pobyć w miejscu z inną kulturą, językiem, a w Gagauzji jest tygiel kulturalny". Wskutek nieporozumienia – z tamtejszymi ludźmi, którzy pomogli jej urządzić się na miejscu, nawiązała kontakt przez Internet – przyszło jej przez pewien czas popracować społecznie w charakterze, chociaż nie miała do tego przygotowanie, nauczycielki języka polskiego i przygotowywać grupę ludzi z polskimi korzeniami do egzaminu na Kartę Polaka.
A jest ich w Gagauzji sporo, chociaż tylko nieliczni trochę mówią w języku polskich przodków. Jak pisze autorka, w 160–tysięcznym stołecznym Komracie mniej więcej co szósty mieszkaniec ma domieszkę krwi polskiej. Większość to potomkowie krzyżówek trzech tysięcy polskich żołnierzy, którzy zostali w Mołdawii po Wielkiej Wojnie Północnej, a następnie po około 3,5 tysiącu Konfederatów Barskich. Działa tam Stowarzyszenie Polaków Gaguzji liczące ponad 200 członków. Z sukcesami funkcjonuje zespół artystyczny „Polacy Budżaku" (to kraina w południowej Besarabii, obecnie w granicach Ukrainy).
Trochę gagausko-polskiej młodzieży studiuje w polskich uczelniach. Ogromnym zainteresowaniem cieszy się Karta Polaka, bo daje prawo wjazdu do kraju przodków, który z tamtej perspektywy jest prawdziwym rajem. Książka oprócz ciekawych, jak już wspomniałem, relacji z Komratu, w którym autorka wynajęła mieszkanie, i z którego robiła wypady, przynosi mnóstwo wrażeń i informacji o jej wyjazdach do innych miejscowości Gagauzji i południa Mołdawii. Do wsi Belami, w której jest ciekawe Muzeum Gagauzji. Do bułgarsko-gagauskiej wsi Chirşova z wytwórnią wina i 7. tys. mieszkańców 29. narodowości.
Do Comgazu – najliczniejszej wg. Księgi Rekordów Guinnesa (13,5 tys. mieszkańców) wsi na świecie, w której mieszka 95 proc. Gagauzów i ..." w prawie każdym domu jest telefon i gaz, a tylko w co drugim bieżąca woda". Do 40–tysięcznego miasta Cahuc w Dolinie Prutu, 6 km od granicy rumuńskiej, szczycącego się gorącymi źródłami, muzyką ludową, uniwersytetem, soborem, teatrem, a nawet sanatorium. Do miast Cantemir i Vulcăneşti, czy wioski Giurguleşti na styku granic Mołdawii z Rumunią i Ukrainą, u ujścia Prutu do Dunaju. Miejsca, w którym dzięki wymianie w 1999 roku skrawków terytoriów z Ukrainą, Mołdawia ma port pasażerski, dostęp przez Dunaj do Morza Czarnego i bezpośrednie rejsy do Stambułu.
A także do Grigorówki koło Bielc na północy Mołdawii, założonej wiek temu przez Polaków jako „Warszawka", w której ponad 100 rodzin ma polskie korzenie. Do sławnej wytwórni win, z 250–kilometrowej długości wykutymi w skałach korytarzami i piwnicami Mileştii. No i do wspomnianego Naddniestrza. Poza niezliczonymi wrażeniami i obserwacjami, książka zawiera też mnóstwo faktów na temat Mołdawii, Gagauzji i Gagauzach, Naddniestrza i poszczególnych miejscowości. Przykładowo: Mołdawia w 2007 r. miała PKB 2300 $ na głowę mieszkańca – „1/4 tego, co Białoruś". W 2009 r. średnia płaca wynosiła około 100 € i 80 proc. społeczeństwa żyło na granicy ubóstwa.
A jak już wspomniałem, Gagauzja jest najbiedniejszym regionem kraju. A jej stolica to – zacytuję: „Komrat to miasto, którego nie powinno być: szare, zapyziałe, z rozwalającymi się drogami i chodnikami, prowizorycznie skleconymi blokami i chatami, sforami bezdomnych psów (co jakiś czas rozstrzeliwanych na ulicach, opisy czego są jednymi z najdramatyczniejszych w książce – uw. moja, C.R.), dużymi puszystymi kotami, kurami, perliczkami, targiem Budżak i fabryką wina. Jak tak popatrzeć na to miasto z boku, to można by pomyśleć, że zbudowało je trzech robotników. Żaden nie znał przepisu na beton, ale przypadkiem wpadło im w ręce trochę cementu, piachu i wody.
Nie wiedzieli jak to mieszać i w czym, ale razem mieli w sam raz tyle, by zbudować byle jakie miasto, z byle czego. Zbudowali Komrat. Stolicę Gagauzji". I dalej: „Jak wszystkie mołdawskie miasta jest okrutne, szare i zaśmiecone." Jest w niej, 5. pod względem liczby ludności mieście Mołdawii, siedziba parlamentu, rządu, baszkana czyli głowy autonomii, uniwersytet – „który wykształcił tysiące ludzi, ale jego dyplomy uznawane są tylko w Mołdawii, Rumunii i Turcji, nauka kosztuje 700 $ rocznie, a zdanie egzaminu najczęściej zależne jest od łapówek", muzeum, i... jeden sklep z książkami i prasą oraz trzy kioski. Woda wyłączana jest od 12.00 do 18.00, ponadto co trzy miesiące na tydzień w ogóle, bo wodociągi są chlorowane.
Gagauzja to cztery skrawki ziemi rozrzucone na południu Mołdawii zajmujące w sumie 5 proc. jej terytorium. Mniejszego, dodam, niż nasze województwo mazowieckie. Zaś Gagauzi to najprawdopodobniej, bo są i inne ich rodowody, ludzie pochodzenia tureckiego, wyznania prawosławnego. Jest ich w ojczyźnie około 160 tysięcy, plus około 30 tys. na Ukrainie i 20 tys. na Bałkanach. Cała gagauska diaspora, także w USA i Kanadzie, to około 220 tys. ludzi. W latach 1946-1947 z powodu suszy oraz głodu spowodowanego przez władze walczące z chłopami niechętnymi kołchozom, zmarło, jak pisze autorka, połowę Gagauzów.
Był to więc holocaust o – proporcjonalnie – skali większej niż słynny Hołodomor lat 1932-1933 na Ukrainie. Ale został chyba przez ludzi zapomniany, skoro większość chciałaby wrócić jeżeli nie do ZSRR, to przynajmniej do Federacji Rosyjskiej. Gagauzi mieszkający na miejscu mówią przeważnie po rosyjsku. Bo gagauski, podobnie jak mołdawski, zna chyba nawet nie połowa z nich. Zresztą z sąsiadami licznych narodowości w innym nie byliby w stanie porozumieć się.
Podobnych faktów i informacji są w tej książce setki. Zainteresowanych nimi odsyłam do lektury, bo warto. Wspomnę jeszcze tylko o tytułowym winie. Bo to główny produkt kraju, w którym może zabraknąć wody, ale wina na pewno nigdy. W tym, według badań, „Kraju o najniższym w świecie poczuciu szczęścia mieszkańców", pije się na głowę mieszkańca powyżej 15 roku życia, najwięcej alkoholu w świecie: 19,2 litra. Dla porównania autorka dodaje: średnia światowa to 6,13 l, polska 13,3 litra. Pije się głównie wino i piwo, ale także samogon i koniak. Do oporu. Plastyczne opisy tego są w książce niemal na każdej stronie.
Oddam znowu głos autorce: „Wino – pisze – trzeba łoić tu każdego dnia. To jedyna rzecz, która jest tu za darmo – każdy szanujący się gospodarz wyrabia kilka beczek każdego roku. A każda beczka to 500 l i należy to wypić, bo za rok powtórka." Na pytanie zaś, dlaczego w piwniczkach z winem są dosyć niskie drzwi, pada odpowiedź: „Z piwnicy wychodzi się na czworaka, więc wysoka framuga nie jest potrzebna." Gagauzja jest najbardziej zapijaczonym regionem Mołdawii. Przypomnę, bijącej światowy rekord spożycia alkoholu. I to od wieków.
Archeolodzy – pisze autorka – znaleźli na terenie Besarabii odcisk liści dzikiej winorośli sprzed 15 mln lat i resztki pestek datowanych na około 2800 r. p.n.e. Stąd do siebie wino przywozili antyczni Grecy. Taki jest ten kraj, którego mieszkańcy nie byli w stanie zrozumieć, po co autorka do niego przyjechała „skoro tu niczego nie ma". Trudno mi nie zgodzić się z nimi. Byłem w Mołdawii już kilkakrotnie w ciągu minionego ćwierćwiecza i objechałem chyba wszystkie, nieliczne zresztą, warte zobaczenia miejsca i zabytki. Z wyjątkiem właśnie Gagauzji.
Bo na początku lat 90. XX w. nie było możliwości dojechania tam z Kiszyniowa z gwarancją powrotu tego samego dnia, a na przypadkowy nocleg nie chciałem liczyć. Zaś później dałem się przekonać, że „tam naprawdę nie ma niczego godnego uwagi". I autorka tylko potwierdziła tę opinię. Chociaż, jak już wspomniałem, jej książkę przeczytałem z ogromnym zainteresowaniem i polecam to innym. Podczas lektury natrafiłem jednak na trochę błędów i innych potknięć. Przede wszystkim na fatalne pod względem językowym cytaty rzekomo po rosyjsku lub tłumaczenia z tego języka. Przykładowo.
W liczbie mnogiej określając popularne pierożki mówi się nie „do pielmienów", lecz do pielmieni. Tak jak do kartofli, a nie kartoflów, czy klusek, a nie klusków. Oswoboditel ( „Sława oswoboditelam") to w tym kontekście nie wybawca, lecz wyzwoliciel. Nie można kupić „szampana prazdnicznowogo", lecz prazdnicznogo. Nie „paszli doma", lecz domoj. I wiele podobnych. Są też i inne błędy. Ograniczę się do kolejnych paru przykładów. Popularny piosenkarz Julio Iglesias nie jest, jak pisze autorka, Włochem, lecz Hiszpanem. To nieprawda, że po twierdzy zbudowanej przez Suworowa w Tyraspolu w 1792 roku „znaku nie ma".
Wręcz przeciwnie, stoi ona nadal, tyle, że na prawym brzegu Dniestru, w Benderach uważanych za przedmieście stolicy Naddniestrza, jakieś 300 metrów w górę nurtu od obu mostów przez Dniestr: drogowego i kolejowego. I nadal jest obiektem wojskowym. A skoro o Aleksandrze Suworowie, rosyjskim feldmarszałku i generalissimusie oraz bohaterze narodowym była mowa, to należało chyba dodać, że był on także przestępcą wojennym. To przecież na jego rozkaz wojska rosyjskie dokonały w 1794 roku pamiętnej rzezi prawobrzeżnej części Warszawy – Pragi.
Przypominam o tym Rosjanom przy każdej nadarzającej się okazji budząc ich zaskoczenie i zdumienie. I jeszcze jeden wart wspomnienia błąd. Lenin, inny z wielkich rosyjskich przestępców, to nie był „Włodzimierz Ilia", lecz Włodzimierz Iljicz. To jednak w gruncie rzeczy drobiazgi. Słabiutkie są ilustrujące książkę, bardzo amatorskie zdjęcia. W sumie jednak jest ona, napisana o chyba najmniej interesującym z turystycznego punktu widzenia kraju Europy, który, jak informuje autorka, odwiedza tylko około 25 tys. obcokrajowców rocznie i w którym „nic nie ma" (godnego uwagi), naprawdę bardzo ciekawa i warta przeczytania.
W świetnym więc momencie, chociaż z czteroletnim poślizgiem po pobycie tam, ukazała się relacja polskiej dziennikarki z blisko trzymiesięcznej podróży po Mołdawii, głównie zresztą do Gagauzji. Najbiedniejszego i najbardziej zacofanego regionu kraju uchodzącego za najuboższy w Europie jakim jest Mołdawia, która być może już niedługo zostanie, a przynajmniej ma taką nadzieję, nowym członkiem Unii Europejskiej.
Zamieszkanego głównie przez „sieroty" po Związku Radzieckim, w czasach którego ludziom żyło się tam relatywnie dobrze, gdyż nie musieli samodzielnie myśleć i troszczyć się o byt, a jedynie wykonywać polecenia szefów różnych szczebli. Tę mentalność i realia życia „homo sovieticus'ów", zwłaszcza zupełnie bezradnych obecnie byłych kołchoźników i sowchoźników otraz robotników zbankrutowanych zakładów, świetnie opisuje autorka. Soczystym, plastycznym językiem. Znakomicie przedstawiając to, co tam widziała i przeżywała. Chociażby w relacji z Tyraspola, „stolicy" Naddniestrza:
„Sowiecki gotyk zapierdala w górę z szybkością rakiety Jurija Gagarina..." . Poruszające jest jej podsumowanie przeżytych dni i wrażeń z pobytu w Gagauzji i w ogóle w Mołdawii. „...wracałam ze stepowej Gagauzji, gdzie ludzi zsyłano za karę. Ciesząc się, że sowietyzm nie zgnoił naszego kraju, że nikt latami nie wpieprzał nam do głowy chorych, kołchozowych mantr, nie zostawił w nas myślenia, że czy się stoi czy się leży, kilka stówek się należy. Nie zostawił (przynajmniej we wszystkich) postawy roszczeniowej, godzenia się na biedę, na bycie ogonem, na brud, na nędzę, która śpi na każdym podwórku i w każdej sowieckiej duszy.
Mołdawianie to „homo sovieticus". To stan, który wrasta w człowieka jak ciernie. Nie wiesz co to wolność, nie wiesz, co to odpowiedzialność, nie wiesz, co to samodzielne myślenie, ale wiesz co to uniżoność, co to zgoda na dawanie w łapę, na „załatwianie", na podporządkowanie się... Homo sovieticus to niewolnik własnego przeoranego zgniłą ideologią umysłu." Ale zanim przyszedł czas na takie posumowanie, było ponad 80 dni podróży – z jej ciekawymi opisami – z Warszawy do Kiszyniowa i pierwszego szoku tamtejszą szarością i beznadzieją. Miasta, które później, po pobycie w Gagauzji, wydało się autorce niemal... Paryżem.
Do Gagauzji pojechała, o czym czytelnik dowiaduje się niemal pod koniec lektury książki, gdyż po zakończeniu pracy dziennikarskiej w „Przekroju" postanowiła „pobyć w miejscu z inną kulturą, językiem, a w Gagauzji jest tygiel kulturalny". Wskutek nieporozumienia – z tamtejszymi ludźmi, którzy pomogli jej urządzić się na miejscu, nawiązała kontakt przez Internet – przyszło jej przez pewien czas popracować społecznie w charakterze, chociaż nie miała do tego przygotowanie, nauczycielki języka polskiego i przygotowywać grupę ludzi z polskimi korzeniami do egzaminu na Kartę Polaka.
A jest ich w Gagauzji sporo, chociaż tylko nieliczni trochę mówią w języku polskich przodków. Jak pisze autorka, w 160–tysięcznym stołecznym Komracie mniej więcej co szósty mieszkaniec ma domieszkę krwi polskiej. Większość to potomkowie krzyżówek trzech tysięcy polskich żołnierzy, którzy zostali w Mołdawii po Wielkiej Wojnie Północnej, a następnie po około 3,5 tysiącu Konfederatów Barskich. Działa tam Stowarzyszenie Polaków Gaguzji liczące ponad 200 członków. Z sukcesami funkcjonuje zespół artystyczny „Polacy Budżaku" (to kraina w południowej Besarabii, obecnie w granicach Ukrainy).
Trochę gagausko-polskiej młodzieży studiuje w polskich uczelniach. Ogromnym zainteresowaniem cieszy się Karta Polaka, bo daje prawo wjazdu do kraju przodków, który z tamtej perspektywy jest prawdziwym rajem. Książka oprócz ciekawych, jak już wspomniałem, relacji z Komratu, w którym autorka wynajęła mieszkanie, i z którego robiła wypady, przynosi mnóstwo wrażeń i informacji o jej wyjazdach do innych miejscowości Gagauzji i południa Mołdawii. Do wsi Belami, w której jest ciekawe Muzeum Gagauzji. Do bułgarsko-gagauskiej wsi Chirşova z wytwórnią wina i 7. tys. mieszkańców 29. narodowości.
Do Comgazu – najliczniejszej wg. Księgi Rekordów Guinnesa (13,5 tys. mieszkańców) wsi na świecie, w której mieszka 95 proc. Gagauzów i ..." w prawie każdym domu jest telefon i gaz, a tylko w co drugim bieżąca woda". Do 40–tysięcznego miasta Cahuc w Dolinie Prutu, 6 km od granicy rumuńskiej, szczycącego się gorącymi źródłami, muzyką ludową, uniwersytetem, soborem, teatrem, a nawet sanatorium. Do miast Cantemir i Vulcăneşti, czy wioski Giurguleşti na styku granic Mołdawii z Rumunią i Ukrainą, u ujścia Prutu do Dunaju. Miejsca, w którym dzięki wymianie w 1999 roku skrawków terytoriów z Ukrainą, Mołdawia ma port pasażerski, dostęp przez Dunaj do Morza Czarnego i bezpośrednie rejsy do Stambułu.
A także do Grigorówki koło Bielc na północy Mołdawii, założonej wiek temu przez Polaków jako „Warszawka", w której ponad 100 rodzin ma polskie korzenie. Do sławnej wytwórni win, z 250–kilometrowej długości wykutymi w skałach korytarzami i piwnicami Mileştii. No i do wspomnianego Naddniestrza. Poza niezliczonymi wrażeniami i obserwacjami, książka zawiera też mnóstwo faktów na temat Mołdawii, Gagauzji i Gagauzach, Naddniestrza i poszczególnych miejscowości. Przykładowo: Mołdawia w 2007 r. miała PKB 2300 $ na głowę mieszkańca – „1/4 tego, co Białoruś". W 2009 r. średnia płaca wynosiła około 100 € i 80 proc. społeczeństwa żyło na granicy ubóstwa.
A jak już wspomniałem, Gagauzja jest najbiedniejszym regionem kraju. A jej stolica to – zacytuję: „Komrat to miasto, którego nie powinno być: szare, zapyziałe, z rozwalającymi się drogami i chodnikami, prowizorycznie skleconymi blokami i chatami, sforami bezdomnych psów (co jakiś czas rozstrzeliwanych na ulicach, opisy czego są jednymi z najdramatyczniejszych w książce – uw. moja, C.R.), dużymi puszystymi kotami, kurami, perliczkami, targiem Budżak i fabryką wina. Jak tak popatrzeć na to miasto z boku, to można by pomyśleć, że zbudowało je trzech robotników. Żaden nie znał przepisu na beton, ale przypadkiem wpadło im w ręce trochę cementu, piachu i wody.
Nie wiedzieli jak to mieszać i w czym, ale razem mieli w sam raz tyle, by zbudować byle jakie miasto, z byle czego. Zbudowali Komrat. Stolicę Gagauzji". I dalej: „Jak wszystkie mołdawskie miasta jest okrutne, szare i zaśmiecone." Jest w niej, 5. pod względem liczby ludności mieście Mołdawii, siedziba parlamentu, rządu, baszkana czyli głowy autonomii, uniwersytet – „który wykształcił tysiące ludzi, ale jego dyplomy uznawane są tylko w Mołdawii, Rumunii i Turcji, nauka kosztuje 700 $ rocznie, a zdanie egzaminu najczęściej zależne jest od łapówek", muzeum, i... jeden sklep z książkami i prasą oraz trzy kioski. Woda wyłączana jest od 12.00 do 18.00, ponadto co trzy miesiące na tydzień w ogóle, bo wodociągi są chlorowane.
Gagauzja to cztery skrawki ziemi rozrzucone na południu Mołdawii zajmujące w sumie 5 proc. jej terytorium. Mniejszego, dodam, niż nasze województwo mazowieckie. Zaś Gagauzi to najprawdopodobniej, bo są i inne ich rodowody, ludzie pochodzenia tureckiego, wyznania prawosławnego. Jest ich w ojczyźnie około 160 tysięcy, plus około 30 tys. na Ukrainie i 20 tys. na Bałkanach. Cała gagauska diaspora, także w USA i Kanadzie, to około 220 tys. ludzi. W latach 1946-1947 z powodu suszy oraz głodu spowodowanego przez władze walczące z chłopami niechętnymi kołchozom, zmarło, jak pisze autorka, połowę Gagauzów.
Był to więc holocaust o – proporcjonalnie – skali większej niż słynny Hołodomor lat 1932-1933 na Ukrainie. Ale został chyba przez ludzi zapomniany, skoro większość chciałaby wrócić jeżeli nie do ZSRR, to przynajmniej do Federacji Rosyjskiej. Gagauzi mieszkający na miejscu mówią przeważnie po rosyjsku. Bo gagauski, podobnie jak mołdawski, zna chyba nawet nie połowa z nich. Zresztą z sąsiadami licznych narodowości w innym nie byliby w stanie porozumieć się.
Podobnych faktów i informacji są w tej książce setki. Zainteresowanych nimi odsyłam do lektury, bo warto. Wspomnę jeszcze tylko o tytułowym winie. Bo to główny produkt kraju, w którym może zabraknąć wody, ale wina na pewno nigdy. W tym, według badań, „Kraju o najniższym w świecie poczuciu szczęścia mieszkańców", pije się na głowę mieszkańca powyżej 15 roku życia, najwięcej alkoholu w świecie: 19,2 litra. Dla porównania autorka dodaje: średnia światowa to 6,13 l, polska 13,3 litra. Pije się głównie wino i piwo, ale także samogon i koniak. Do oporu. Plastyczne opisy tego są w książce niemal na każdej stronie.
Oddam znowu głos autorce: „Wino – pisze – trzeba łoić tu każdego dnia. To jedyna rzecz, która jest tu za darmo – każdy szanujący się gospodarz wyrabia kilka beczek każdego roku. A każda beczka to 500 l i należy to wypić, bo za rok powtórka." Na pytanie zaś, dlaczego w piwniczkach z winem są dosyć niskie drzwi, pada odpowiedź: „Z piwnicy wychodzi się na czworaka, więc wysoka framuga nie jest potrzebna." Gagauzja jest najbardziej zapijaczonym regionem Mołdawii. Przypomnę, bijącej światowy rekord spożycia alkoholu. I to od wieków.
Archeolodzy – pisze autorka – znaleźli na terenie Besarabii odcisk liści dzikiej winorośli sprzed 15 mln lat i resztki pestek datowanych na około 2800 r. p.n.e. Stąd do siebie wino przywozili antyczni Grecy. Taki jest ten kraj, którego mieszkańcy nie byli w stanie zrozumieć, po co autorka do niego przyjechała „skoro tu niczego nie ma". Trudno mi nie zgodzić się z nimi. Byłem w Mołdawii już kilkakrotnie w ciągu minionego ćwierćwiecza i objechałem chyba wszystkie, nieliczne zresztą, warte zobaczenia miejsca i zabytki. Z wyjątkiem właśnie Gagauzji.
Bo na początku lat 90. XX w. nie było możliwości dojechania tam z Kiszyniowa z gwarancją powrotu tego samego dnia, a na przypadkowy nocleg nie chciałem liczyć. Zaś później dałem się przekonać, że „tam naprawdę nie ma niczego godnego uwagi". I autorka tylko potwierdziła tę opinię. Chociaż, jak już wspomniałem, jej książkę przeczytałem z ogromnym zainteresowaniem i polecam to innym. Podczas lektury natrafiłem jednak na trochę błędów i innych potknięć. Przede wszystkim na fatalne pod względem językowym cytaty rzekomo po rosyjsku lub tłumaczenia z tego języka. Przykładowo.
W liczbie mnogiej określając popularne pierożki mówi się nie „do pielmienów", lecz do pielmieni. Tak jak do kartofli, a nie kartoflów, czy klusek, a nie klusków. Oswoboditel ( „Sława oswoboditelam") to w tym kontekście nie wybawca, lecz wyzwoliciel. Nie można kupić „szampana prazdnicznowogo", lecz prazdnicznogo. Nie „paszli doma", lecz domoj. I wiele podobnych. Są też i inne błędy. Ograniczę się do kolejnych paru przykładów. Popularny piosenkarz Julio Iglesias nie jest, jak pisze autorka, Włochem, lecz Hiszpanem. To nieprawda, że po twierdzy zbudowanej przez Suworowa w Tyraspolu w 1792 roku „znaku nie ma".
Wręcz przeciwnie, stoi ona nadal, tyle, że na prawym brzegu Dniestru, w Benderach uważanych za przedmieście stolicy Naddniestrza, jakieś 300 metrów w górę nurtu od obu mostów przez Dniestr: drogowego i kolejowego. I nadal jest obiektem wojskowym. A skoro o Aleksandrze Suworowie, rosyjskim feldmarszałku i generalissimusie oraz bohaterze narodowym była mowa, to należało chyba dodać, że był on także przestępcą wojennym. To przecież na jego rozkaz wojska rosyjskie dokonały w 1794 roku pamiętnej rzezi prawobrzeżnej części Warszawy – Pragi.
Przypominam o tym Rosjanom przy każdej nadarzającej się okazji budząc ich zaskoczenie i zdumienie. I jeszcze jeden wart wspomnienia błąd. Lenin, inny z wielkich rosyjskich przestępców, to nie był „Włodzimierz Ilia", lecz Włodzimierz Iljicz. To jednak w gruncie rzeczy drobiazgi. Słabiutkie są ilustrujące książkę, bardzo amatorskie zdjęcia. W sumie jednak jest ona, napisana o chyba najmniej interesującym z turystycznego punktu widzenia kraju Europy, który, jak informuje autorka, odwiedza tylko około 25 tys. obcokrajowców rocznie i w którym „nic nie ma" (godnego uwagi), naprawdę bardzo ciekawa i warta przeczytania.
kurier365.pl Cezary Rudziński, 2014-04-01
Zwyciężyć znaczy przeżyć. 20 lat później
„Góry najlepiej uczą, że nie wszystko na tym świecie da się racjonalnie wytłumaczyć.”
Odkąd pamiętam fascynowały mnie góry. Te niskie, porośnięte zielonymi krzakami, z szumiącymi strumykami. I te drugie – wysokie, kamienne, przerażające zimnem. O których napisał Aleksander Lwow, polski alpinista i himalaista, w książce „Zwyciężyć znaczy przeżyć. 20 lat później”? O jednych i drugich, bo gór nie można kochać wybiórczo.
„Zwyciężyć znaczy przeżyć. 20 lat później” to druga wersja książki, która kiedyś podbiła serca grona osób kochających góry. Została wzbogacona o 20 lat historii, o nowe spojrzenia na nowe sprawy, o portrety osób, które zasługiwały, aby na jej kartach się znaleźć.
Nadal jest to jednak opowieść, która ma dwóch bohaterów: ludzi i góry, oraz stojącego za nimi, choć nie zawsze w cieniu, Aleksandra Lwowa. Autor opisuje swoich przyjaciół, ludzi gór, sławnych alpinistów i himalaistów, którzy poświęcali się im w całości i którzy dziś w większości już nie żyją. To sportowcy, o których nie pisze się i nie mówi, pomijając pojawiające się dramatyczne wypadki i śmierci. Dzięki książce Lwowa mają szansę, tak jak najlepsi sportowcy, pokazać się światu. Bo na to zasługują. Góry – drugi bohater. Niesamowite jest to, że w każdym zdaniu autora czuć miłość do gór, od Karkonoszy po Himalaje. Jak widać zachwycić można się każdą górą, nawet tą z pozoru zwyczajną i położoną tuż za oknem.
Nie znajdziemy tu wielu relacji z dni i pracy, jakiej wymaga zdobycie najwyższych szczytów. To opis wrażeń i refleksji nad życiem człowieka, który oddaje siebie górom. Próba pokazania świata, w którym każdy wypadek ma swoją przyczynę, ostrożność jest na wagę złota, a doświadczenie może być tym, co najłatwiej wspinacza gubi. Lwow w każdym zdaniu uczy czytelników pokory i respektu wobec gór.
Dostajemy sporą dawkę, jak na książkę, w której wszechobecna jest śmierć, humoru, czasem ironii i nieocenionej wrażliwości. Lwow ma dar do przelewana myśli na papier, do pisania prosto i wyjątkowo celnie. Dodatkowo mamy okazję zapoznać się z łatwo i przystępnie przedstawioną historią polskich wypraw w najwyższe góry.
Książka „Zwyciężyć znaczy przeżyć. 20 lat później” jest doskonałą lekturą dla wszystkich miłośników gór. Dla tych, którzy mają odwagę zdobywać najwyższe szczyty i dla tych, którzy nigdy nie będą mieli do tego okazji czy odwagi. To książka dla ludzi, którym góry są bliskie, a zdobywający szczyty wzbudzają ich podziw.
Odkąd pamiętam fascynowały mnie góry. Te niskie, porośnięte zielonymi krzakami, z szumiącymi strumykami. I te drugie – wysokie, kamienne, przerażające zimnem. O których napisał Aleksander Lwow, polski alpinista i himalaista, w książce „Zwyciężyć znaczy przeżyć. 20 lat później”? O jednych i drugich, bo gór nie można kochać wybiórczo.
„Zwyciężyć znaczy przeżyć. 20 lat później” to druga wersja książki, która kiedyś podbiła serca grona osób kochających góry. Została wzbogacona o 20 lat historii, o nowe spojrzenia na nowe sprawy, o portrety osób, które zasługiwały, aby na jej kartach się znaleźć.
Nadal jest to jednak opowieść, która ma dwóch bohaterów: ludzi i góry, oraz stojącego za nimi, choć nie zawsze w cieniu, Aleksandra Lwowa. Autor opisuje swoich przyjaciół, ludzi gór, sławnych alpinistów i himalaistów, którzy poświęcali się im w całości i którzy dziś w większości już nie żyją. To sportowcy, o których nie pisze się i nie mówi, pomijając pojawiające się dramatyczne wypadki i śmierci. Dzięki książce Lwowa mają szansę, tak jak najlepsi sportowcy, pokazać się światu. Bo na to zasługują. Góry – drugi bohater. Niesamowite jest to, że w każdym zdaniu autora czuć miłość do gór, od Karkonoszy po Himalaje. Jak widać zachwycić można się każdą górą, nawet tą z pozoru zwyczajną i położoną tuż za oknem.
Nie znajdziemy tu wielu relacji z dni i pracy, jakiej wymaga zdobycie najwyższych szczytów. To opis wrażeń i refleksji nad życiem człowieka, który oddaje siebie górom. Próba pokazania świata, w którym każdy wypadek ma swoją przyczynę, ostrożność jest na wagę złota, a doświadczenie może być tym, co najłatwiej wspinacza gubi. Lwow w każdym zdaniu uczy czytelników pokory i respektu wobec gór.
Dostajemy sporą dawkę, jak na książkę, w której wszechobecna jest śmierć, humoru, czasem ironii i nieocenionej wrażliwości. Lwow ma dar do przelewana myśli na papier, do pisania prosto i wyjątkowo celnie. Dodatkowo mamy okazję zapoznać się z łatwo i przystępnie przedstawioną historią polskich wypraw w najwyższe góry.
Książka „Zwyciężyć znaczy przeżyć. 20 lat później” jest doskonałą lekturą dla wszystkich miłośników gór. Dla tych, którzy mają odwagę zdobywać najwyższe szczyty i dla tych, którzy nigdy nie będą mieli do tego okazji czy odwagi. To książka dla ludzi, którym góry są bliskie, a zdobywający szczyty wzbudzają ich podziw.
dlaLejdis.pl Milena Kwasek, 2014-04-05
Go global! Wywiady z twórcami polskich firm, które zdobyły rynki międzynarodowe
Polskie autobusy na ulicach Berlina, nasz bank rozpychający się na rosyjskim rynku lub produkowane w Grodzisku Mazowieckim detektory podczerwieni w łazikach Curiosity eksplorujących Marsa. Niewiele jest rzeczy równie mocno rozpalających wyobraźnię mediów (nie tylko ekonomicznych), co ekspansja rodzimego biznesu na zagranicznych rynkach. W „Go Global!" zagadnieniu temu przygląda się Krzysztof Rybiński, jeden z najbardziej aktywnych publicystycznie polskich ekonomistów. Jego książka składa się z 11 pogłębionych wywiadów z twórcami sukcesu takich firm, jak Getin Holding, LPP, Maspex czy Selena. Bo oni już osiągnęli sukces w kraju, a teraz biją się o to, by prześcignąć globalną konkurencję. Jak to robią? Jakich używają strategii? I czego się obawiają?
Dziennik Gazeta Prawna Rafał Woś, 2014-04-04
Twoja e-platforma. Jak się wybić w świecie pełnym zgiełku
Jestem akurat świeżo po lekturze Twoja e-platforma. Jak się wybić w świecie pełnym zgiełku, której autorem jest Michael Hyatt. Genialna lektura dla tych, którzy prowadzą własnego bloga, albo prowadzą działalność biznesową i dla których niezwykle ważny jest ich wizerunek w internecie. Autor na ponad trzystu stronach dzieli się wnioskami zebranymi podczas kilkunastu lat swoich doświadczeń w tworzeniu platform internetowych, a także efektywnemu łączeniu ich z mediami społecznościowymi.
Czytanie tej książki było dla mnie przyjemnością i męką zarazem :) Przyjemnością, ponieważ Michael Hyatt pisze w sposób konkretny, stosuje wiele list i przykładów. W bardzo przemyślany sposób organizuje treść książki. Zawartość merytoryczna była dla mnie niezwykle wartościowa. A męką dlatego, że znalazłam w niej wiele tematów, których jak dotąd nigdy nie przemyślałam, bo nawet nie miałam pojęcia, że są istotne. To nie była lekka lektura. Zrobiłam kilka stron notatek podczas czytania i zaznaczyłam dziesiątki miejsc w książce, do których chcę wrócić i które chcę przepracować. Naprawdę czułam się bardzo zmęczona czytając, bo w zasadzie na każdej stronie znajdowałam jakąś informację wartą zatrzymania się na dłużej lub dokonania natychmiastowych zmian na mojej własnej platformie.
Nie ukrywam, że lektura zbiegła się w czasie z powstaniem mojej strony internetowej, na której tworzę bloga i którą łączę z mediami społecznościowymi (www.katarzynazbikowska.pl). Dlatego większość informacji od eksperta tej dziedziny była dla mnie na wagę złota. Sporo czytam, naprawdę. Czasami dochodzę do kilkunastu książek w miesiącu. Niektórzy autorzy piszą tak, że sami nie wiedzą, co chcą przekazać czytelnikowi. Każą mi się domyślać o co im chodziło. Nie lubię tego. Michael Hyatt pisze inaczej - dokonał bardzo ostrej selekcji materiału, który znalazł się finalnie w książce, pogrupował go, skrócił do minimum treści i zamknął w jednej publikacji. Ja to kupuję. I Tobie także polecam, jeśli szukasz praktycznych informacji o budowaniu swojej e-platformy.
Czytanie tej książki było dla mnie przyjemnością i męką zarazem :) Przyjemnością, ponieważ Michael Hyatt pisze w sposób konkretny, stosuje wiele list i przykładów. W bardzo przemyślany sposób organizuje treść książki. Zawartość merytoryczna była dla mnie niezwykle wartościowa. A męką dlatego, że znalazłam w niej wiele tematów, których jak dotąd nigdy nie przemyślałam, bo nawet nie miałam pojęcia, że są istotne. To nie była lekka lektura. Zrobiłam kilka stron notatek podczas czytania i zaznaczyłam dziesiątki miejsc w książce, do których chcę wrócić i które chcę przepracować. Naprawdę czułam się bardzo zmęczona czytając, bo w zasadzie na każdej stronie znajdowałam jakąś informację wartą zatrzymania się na dłużej lub dokonania natychmiastowych zmian na mojej własnej platformie.
Nie ukrywam, że lektura zbiegła się w czasie z powstaniem mojej strony internetowej, na której tworzę bloga i którą łączę z mediami społecznościowymi (www.katarzynazbikowska.pl). Dlatego większość informacji od eksperta tej dziedziny była dla mnie na wagę złota. Sporo czytam, naprawdę. Czasami dochodzę do kilkunastu książek w miesiącu. Niektórzy autorzy piszą tak, że sami nie wiedzą, co chcą przekazać czytelnikowi. Każą mi się domyślać o co im chodziło. Nie lubię tego. Michael Hyatt pisze inaczej - dokonał bardzo ostrej selekcji materiału, który znalazł się finalnie w książce, pogrupował go, skrócił do minimum treści i zamknął w jednej publikacji. Ja to kupuję. I Tobie także polecam, jeśli szukasz praktycznych informacji o budowaniu swojej e-platformy.
katarzynazbikowska.pl katarzyna
World of Warcraft. Strategia sukcesu
World of Warcraft – ciężko nie spotkać się z tym tytułem w Internecie. Chociaż premiera tej gry miała miejsce 10 lat temu nadal uważana jest za najlepszą grę z gatunku MMO. W szczytowym momencie 12 milionów graczy posiadało wykupione subskrypcje. Nawet teraz codziennie na oficjalnych serwerach w WoWa gra kilka milionów osób na całym świecie. Jak więc wyróżnić się od milionów innych graczy? Jak być najlepszym?
Wszyscy, którzy chcą polepszyć swoją pozycję w świecie Warcrafta powinni sięgnąć po niezbędnik każdego gracza, czyli „World of Warcraft. Strategia sukcesu” autorstwa Erica Dekkera. Dzięki wydawnictwu Helion książkę możemy kupić w polskim tłumaczeniu od połowy marca. Wbrew opinii wielu osób nie jest to recepta jak wbić 90 poziom w dwa dni ani tym bardziej sztywny poradnik jak postępować krok po kroku by zostać niepokonanym. Autor zagłębia się w podstawy działania ekonomii WoWa, która opiera się na wirtualnym złocie. Książka głównie skierowana jest do graczy, którzy musza oszczędzać każdego miedziaka, aby chociaż trochę zaspokoić swoje potrzeby. Oczywiście, po przeczytaniu książki na twoim koncie nie pojawią się magiczne miliony złotych monet. Autor wyjaśnia jak od podstaw zbudować swoje imperium, obala mity, które powtarzane są między graczami i przedstawia techniki najbardziej skutecznego i efektywnego pomnażania złotej fortuny.
Cała książka składa się z 8 rozdziałów. W pierwszym z nich autor tłumaczy jak położyć fundamenty pod przyszłą potęgę. Tak jak w każdej dziedzinie życia nic nie da się osiągnąć zaczynając od końca czy nie znając podstaw, tak samo jest w Azeroth. Informacje zawarte w pierwszej części książki będą miały wpływ na twoją późniejszą grę. Z pozoru banalne kwestie nawet takie jak nick postaci przełożą się na stan twojego skarbca. Znajdziesz również wskazówki jak uprościć organizację pracy, jakie profesje wybrać i jak wyznaczyć sobie cele nie łamiąc przy tym wszystkim Terms od Service. Po zapoznaniu się z fundamentalnymi zasadami możesz przejść do kolejnego rozdział. Z niego dowiesz się jak zdobyć pierwsze złote monety na kapitał początkowy, jako oszczędzać oraz jak czerpać materialne korzyści z każdej aktywności w grze. Trzeci rozdział już szczegółowo skupia się na formach zarabiania i inwestowania oszczędności. Opisuje podstawowe formy zarabiania, czyli zbieranie surowców. Dostaniesz dokładne mapy tak, aby zoptymalizować poświęcony czas i zmaksymalizować profity. Pojawiają się też pierwsze wskazówki jak powinieneś wyceniać przedmioty. Trzeci rozdział uświadamia czytelnika, że czas to pieniądz i nie można zostać milionerem w ciągu jednej nocy. Jeśli właśnie taki cel sobie wyznaczyłeś powinieneś wrócić w tym momencie do pierwszego rozdziału i wyznaczyć cele na nowo. Czwarty rozdział przygląda się bliżej profesjom dostępnym dla graczy w rozszerzeniu Mists of Pandaria. Jeśli jeszcze nie wiesz czy bardziej opłaca się skupić na alchemii, kowalstwie czy zaklinaniu przeczytaj tej rozdział dokładnie. W następnym rozdziale poznasz metody badania rynku dzięki The Undermine Journal oraz sposób konfigurowania dodatku TradeSkillMaster. Poznanie tych narzędzi pozwali Ci najbardziej optymalnie wykorzystać rozwinięte profesje i zautomatyzować handel w domu aukcyjnym. Szósty rozdział jest już bardziej poważny, ponieważ ujawnia zasady rządzące rynkiem World of Warcraft. Niektórzy gracze rozumieją ekonomie WoWa jak przydrożny bazar, prawda jest taka, że jest to tylko nieco uproszczona wersja prawdziwego rynku. Hossa, bessa, inflacja, podaż czy popyt to słowa wciąż pojawiające się w tym rozdziale. Posiadając już tę wiedzę możesz spokojnie przejść do przedostatniego rozdziału. Teraz już na poważnie dowiesz się jak przeistoczyć swój mały lokalny sklepik w wielką korporację działającą między frakcjami i serwerami. Poznasz techniki zarządzania nie tylko zasobami, ale i czasem, co pomoże nam uzyskać zyski niemożliwe dla większości graczy. Dziewiąty rozdział to ostatnie wskazówki dla rekinów finansjery w World of Warcraft. Ostatni rozdział ujawni tricki jak podbić rynek. Ta część książki zdecydowanie przeznaczona jest dla już bogatych graczy:D Warto do niej wrócić po prowadzeniu w życie wiedzy, którą zdobyłeś w poprzednich rozdziałach.
Musisz jednak pamiętać, że World of Warcraft to stale ewoluująca gra, dlatego przedstawione w książce metody zarabiania mogą wciąż się zmieniać i nie są jedynymi istniejącymi rozwiązaniami. Znając te fundamentalne podstawy jesteś o kilka kroków przed innymi graczami bez względu na sytuacje na rynku czy kolejne rozszerzenia. Poznane najskuteczniejszych narzędzi i niezbędnych informacji pozwolą Ci zostać [multi]milionerem. Po raz kolejny jednak przypomnę tylko, że czas to pieniądz i przeczytanie WoW: Strategia Sukcesu bez włożenia czasu i wysiłku w niczym Ci nie pomoże. Jeśli nie chcesz już patrzeć z zazdrością na innych graczy ta książka jest dla Ciebie. Niezależnie od tego czy grasz w WoWa od lat czy dopiero niedawno zacząłeś swoją przygodę. Starzy wyjadacze znajdą porady i informacje, o których nie mieli pojęcia a nowi gracze poznają podstawy i fundamenty, co ułatwi im odnalezienie się w grze. A może to właśnie książka zachęci Cię do grania? Kto wie.
Wszyscy, którzy chcą polepszyć swoją pozycję w świecie Warcrafta powinni sięgnąć po niezbędnik każdego gracza, czyli „World of Warcraft. Strategia sukcesu” autorstwa Erica Dekkera. Dzięki wydawnictwu Helion książkę możemy kupić w polskim tłumaczeniu od połowy marca. Wbrew opinii wielu osób nie jest to recepta jak wbić 90 poziom w dwa dni ani tym bardziej sztywny poradnik jak postępować krok po kroku by zostać niepokonanym. Autor zagłębia się w podstawy działania ekonomii WoWa, która opiera się na wirtualnym złocie. Książka głównie skierowana jest do graczy, którzy musza oszczędzać każdego miedziaka, aby chociaż trochę zaspokoić swoje potrzeby. Oczywiście, po przeczytaniu książki na twoim koncie nie pojawią się magiczne miliony złotych monet. Autor wyjaśnia jak od podstaw zbudować swoje imperium, obala mity, które powtarzane są między graczami i przedstawia techniki najbardziej skutecznego i efektywnego pomnażania złotej fortuny.
Cała książka składa się z 8 rozdziałów. W pierwszym z nich autor tłumaczy jak położyć fundamenty pod przyszłą potęgę. Tak jak w każdej dziedzinie życia nic nie da się osiągnąć zaczynając od końca czy nie znając podstaw, tak samo jest w Azeroth. Informacje zawarte w pierwszej części książki będą miały wpływ na twoją późniejszą grę. Z pozoru banalne kwestie nawet takie jak nick postaci przełożą się na stan twojego skarbca. Znajdziesz również wskazówki jak uprościć organizację pracy, jakie profesje wybrać i jak wyznaczyć sobie cele nie łamiąc przy tym wszystkim Terms od Service. Po zapoznaniu się z fundamentalnymi zasadami możesz przejść do kolejnego rozdział. Z niego dowiesz się jak zdobyć pierwsze złote monety na kapitał początkowy, jako oszczędzać oraz jak czerpać materialne korzyści z każdej aktywności w grze. Trzeci rozdział już szczegółowo skupia się na formach zarabiania i inwestowania oszczędności. Opisuje podstawowe formy zarabiania, czyli zbieranie surowców. Dostaniesz dokładne mapy tak, aby zoptymalizować poświęcony czas i zmaksymalizować profity. Pojawiają się też pierwsze wskazówki jak powinieneś wyceniać przedmioty. Trzeci rozdział uświadamia czytelnika, że czas to pieniądz i nie można zostać milionerem w ciągu jednej nocy. Jeśli właśnie taki cel sobie wyznaczyłeś powinieneś wrócić w tym momencie do pierwszego rozdziału i wyznaczyć cele na nowo. Czwarty rozdział przygląda się bliżej profesjom dostępnym dla graczy w rozszerzeniu Mists of Pandaria. Jeśli jeszcze nie wiesz czy bardziej opłaca się skupić na alchemii, kowalstwie czy zaklinaniu przeczytaj tej rozdział dokładnie. W następnym rozdziale poznasz metody badania rynku dzięki The Undermine Journal oraz sposób konfigurowania dodatku TradeSkillMaster. Poznanie tych narzędzi pozwali Ci najbardziej optymalnie wykorzystać rozwinięte profesje i zautomatyzować handel w domu aukcyjnym. Szósty rozdział jest już bardziej poważny, ponieważ ujawnia zasady rządzące rynkiem World of Warcraft. Niektórzy gracze rozumieją ekonomie WoWa jak przydrożny bazar, prawda jest taka, że jest to tylko nieco uproszczona wersja prawdziwego rynku. Hossa, bessa, inflacja, podaż czy popyt to słowa wciąż pojawiające się w tym rozdziale. Posiadając już tę wiedzę możesz spokojnie przejść do przedostatniego rozdziału. Teraz już na poważnie dowiesz się jak przeistoczyć swój mały lokalny sklepik w wielką korporację działającą między frakcjami i serwerami. Poznasz techniki zarządzania nie tylko zasobami, ale i czasem, co pomoże nam uzyskać zyski niemożliwe dla większości graczy. Dziewiąty rozdział to ostatnie wskazówki dla rekinów finansjery w World of Warcraft. Ostatni rozdział ujawni tricki jak podbić rynek. Ta część książki zdecydowanie przeznaczona jest dla już bogatych graczy:D Warto do niej wrócić po prowadzeniu w życie wiedzy, którą zdobyłeś w poprzednich rozdziałach.
Musisz jednak pamiętać, że World of Warcraft to stale ewoluująca gra, dlatego przedstawione w książce metody zarabiania mogą wciąż się zmieniać i nie są jedynymi istniejącymi rozwiązaniami. Znając te fundamentalne podstawy jesteś o kilka kroków przed innymi graczami bez względu na sytuacje na rynku czy kolejne rozszerzenia. Poznane najskuteczniejszych narzędzi i niezbędnych informacji pozwolą Ci zostać [multi]milionerem. Po raz kolejny jednak przypomnę tylko, że czas to pieniądz i przeczytanie WoW: Strategia Sukcesu bez włożenia czasu i wysiłku w niczym Ci nie pomoże. Jeśli nie chcesz już patrzeć z zazdrością na innych graczy ta książka jest dla Ciebie. Niezależnie od tego czy grasz w WoWa od lat czy dopiero niedawno zacząłeś swoją przygodę. Starzy wyjadacze znajdą porady i informacje, o których nie mieli pojęcia a nowi gracze poznają podstawy i fundamenty, co ułatwi im odnalezienie się w grze. A może to właśnie książka zachęci Cię do grania? Kto wie.
Gamesboard.pl 2014-04-07