Recenzje
101 pomysłów na randkę
Inni ludzie to mają ciekawe życie. Są spontaniczni i kreatywni. Nigdy nie nudzą się na randkach. Może nawet nazywają się Krzysztof Król i mają własną Szkołę Wygranych i szkołę Perfect Dating. Są też przystojni, w stylu wyrazistych aktorów kina niemego, i w ogóle nie mają lęków związanych z tym, że na zdjęciu są w fajnym kapelutku, ale z okropnym kołnierzykiem.
Książka „101 pomysłów na randki” zawiera dokładnie to, co zapowiada tytuł. Gdzieniegdzie znajdziemy też puste, poliniowane strony, zapewne do zrobienia notatek, gdyby do głowy przyszedł nam własny pomysł na randkę. Cóż jednak możemy sami wymyślić, mając do czynienia z takim ekspertem jak Krzysztof Król? Randka 41, wycieczka do zoo: „będziecie boki zrywać, patrząc na masturbujące się pawiany, goryle rzucające w ludzi odchodami, osiołka śmiesznie poruszającego wargami podczas żucia trawy”. Podoba mi się też randka 38, do której przydatne będzie m.in. 10 kg cementu i pręty zbrojeniowe. I randka 74 z jednym z moich ulubionych fragmentów: „udawaliśmy a to żebrzących Cyganów, a to niedorozwiniętych, a to pijanych, którzy prowadzą samochód.”
Tak naprawdę jednak nie mam się co wyzłośliwiać. Książkę przeczytałam od deski do deski i to z przyjemnością, choć przyznaję, że śmieszyło mnie wielokrotnie zupełnie co innego niż zapewne planował autor. Wiele pomysłów na randki bardzo mi się podobało, jak nocne spacery, pikniki rowerowe czy randki na zamkniętych imprezach (choć z doświadczenia wiem, że wcale nie jest na nie aż tak łatwo się dostać). Trochę się jednak dziwię, że wszystkie dziewczęta były tak bardzo i tak zawsze zachwycone. Że bawiły się niesamowicie, boki zrywały ze śmiechu, a następnie uprawiały z autorem namiętny i romantyczny seks (nie zawsze, przyznaję). Być może po prostu Krzysztof Król ma talent do znajdowania dziewcząt o podobnym do jego usposobieniu, równie kreatywnych i spontanicznych i gotowych w każdej chwili zrobić coś szalonego i nigdy, ale to nigdy nie zmęczonych. Albo po prostu darował nam te nieudane podejścia – czego osobiście żałuję, sądzę, że mogłaby z tego powstać co najmniej równie interesująca książka.
Drodzy Czytelnicy! Czytajcie, czerpcie inspiracje, ale przede wszystkim posługujcie się zdrowym rozsądkiem. Mechaniczne odtworzenie cudzych pomysłów może dać efekt wręcz odwrotny do oczekiwanego. Uważnie przeczytajcie też krótką notatkę na pierwszych stronach: „Autor oraz wydawnictwo Helion nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce”. Co należy odczytać: niewłaściwe zastosowanie zawartych w książce porad może doprowadzić Was do poważnych kłopotów.
ksiazka.studentnews.pl Magdalena Rachwald, 2012-05-22
Tysiąc szklanek herbaty. Spotkania na Jedwabnym Szlaku
Robb Maciąg w ostatnim czasie wydaje książkę za książką (Podręcznik przygody rowerowej już czeka, aby pojawić się na półkach). Tysiąc szklanek herbaty to kolejna opowieść o ludziach napotkanych po drodze. Tym razem podczas wyprawy Jedwabnym Szlakiem.
Zacznę od małej „złośliwości”. Ale mam nadzieję, że odebrana zostanie z przymrużeniem oka, bo taki jej zamysł, a Robb na szczęście nie należy do osób, które napinają łydę. Jakiś czas temu, rozmawiając z jedną z redakcyjnych koleżanek na temat jego najnowszej książki, doszliśmy do wniosku, że jeszcze do niedawna Robb Maciąg był panem od rowerów (to ten gościu co był w Indiach na rowerze. W Chinach też był. No wiecie, on wszędzie jeździ na rowerze!). Teraz można by rzec, że jest specjalistą od spotykania dobrych i bardzo pozytywnych ludzi (rower nadal jest, ale jakby na drugim planie). Nie wiem czym będzie się specjalizował w przyszłości (słuchy chodzą, że wraca do rowerów), ale faktem jest, że pozytywne i mocno zarażające książki, to on potrafi pisać. I taką jest też Tysiąc szklanek herbaty.
W praktycznie każdym kraju na drodze Ani, Robba i towarzyszącego im Bena – Syrii, Turcji, Iranie, Turkmenistanie, Uzbekistanie, Tadżykistanie, Chinach – picie herbaty jest w pewnym sensie rytuałem. Więc okazja ku temu, aby przystanąć i napić się z miejscową ludnością herbaty nadarzała się co chwilę. Czasami nawet zbyt często. I nie kończyła się tylko na herbacie. Zdarzały się i takie historie, gdy zwykłe pytanie o możliwość rozbicia namiotu przeradzało się w ogromną kolację, w której uczestniczyła cała rodzina z ośmioma braćmi gospodarza na czele (historia Abdul Aziza spotkanego w Syrii). Takich opowieści znajdziecie tu sporo.
Niby nie ma w tych historiach nic niezwykłego, bo przecież wiele podróżniczych książek wydawanych w ostatnim czasie, jest do siebie podobnych. Śledzimy w nich trasę autora, przemieszczamy się oczami wyobraźni razem z nim. Ale… No właśnie, Robb należy do tych osób które potrafią ciekawie i bardzo barwnie (choć nie koloryzując, a jeśli nawet to nie odczuwa się tego :)) opowiadać przeżyte historie. Ma też drugą umiejętność. Potrafi przelać swoje opowieści na papier. A to już nie jest takie proste. Delektuje się rzeczami z pozoru błahymi, wynosi je na piedestał, tak jak tytułowe picie herbaty, ale dzięki temu ukazuje urok i bardzo charakterystyczne cechy danego miejsca, co sprawia, że wyobraźnia czytelnika działa jeszcze lepiej.
No i są jeszcze wszechobecne spostrzeżenia Robba dotyczące wielu różnych kwestii współczesnego życia, które pojawiają się w każdej jego książce. Niby bardzo proste i prozaiczne, ale coraz bardziej charakterystyczne dla jego książek i maksymalnie szczere.
Tak jak przed telewizorem umiera wiara w drugiego człowieka, tak w podróży ta wiara powraca. Podróżowanie zwraca nam życie. Zabiera nas do istoty rzeczy, zabiera nas w przeszłość, do czasów, gdy to nie współzawodnictwo rządziło światem, ale współpraca. Jedność i zaufanie. Bez tego nie można było przeżyć zimy, powodzi, zarazy.
~~
Jak powiedział kiedyś mój kolega z pewnego kraju w Azji Środkowej: „Ja wszystkim tłumaczę, że do nas to tylko gołodupce przyjeżdżają. Jak któryś ma pieniądze, to jedzie do Egiptu i na pewno nie na rowerze.
Fakt.
Naszym majątkiem nie był portfel.
Naszym majątkiem był wolny czas.
I mijani ludzie – to oni byli naszym prawdziwym wspomnieniem i to od nich zależało, jaka ta podróż będzie.
Czytając tę książkę (prostokątną, bo każda książka jest prostokątna, ale akurat ta jest prostokątną w taki sposób, że tam gdzie powinna być węższa, to jest szersza, a tam gdzie powinna być szersza jest węższa :)) nie odczuwa się, że autor, jest wielkim odkrywcą tego co już odkryte i że dociera w maksymalnie ukryte miejsca. On tam jest raczej przy okazji, a głównym bohaterem jego opowieści są spotkani ludzie i ich historie, a nie sam fakt podróżowania.
Podsumowując, podejrzewam, że nawet Mariuszowi Jajeśniakowi, naszemu ulubionemu krytykowi książek podróżniczych Tysiąc szklanek herbaty przypadłoby do gustu. Zatem śmiało możemy ją polecić.
Zacznę od małej „złośliwości”. Ale mam nadzieję, że odebrana zostanie z przymrużeniem oka, bo taki jej zamysł, a Robb na szczęście nie należy do osób, które napinają łydę. Jakiś czas temu, rozmawiając z jedną z redakcyjnych koleżanek na temat jego najnowszej książki, doszliśmy do wniosku, że jeszcze do niedawna Robb Maciąg był panem od rowerów (to ten gościu co był w Indiach na rowerze. W Chinach też był. No wiecie, on wszędzie jeździ na rowerze!). Teraz można by rzec, że jest specjalistą od spotykania dobrych i bardzo pozytywnych ludzi (rower nadal jest, ale jakby na drugim planie). Nie wiem czym będzie się specjalizował w przyszłości (słuchy chodzą, że wraca do rowerów), ale faktem jest, że pozytywne i mocno zarażające książki, to on potrafi pisać. I taką jest też Tysiąc szklanek herbaty.
W praktycznie każdym kraju na drodze Ani, Robba i towarzyszącego im Bena – Syrii, Turcji, Iranie, Turkmenistanie, Uzbekistanie, Tadżykistanie, Chinach – picie herbaty jest w pewnym sensie rytuałem. Więc okazja ku temu, aby przystanąć i napić się z miejscową ludnością herbaty nadarzała się co chwilę. Czasami nawet zbyt często. I nie kończyła się tylko na herbacie. Zdarzały się i takie historie, gdy zwykłe pytanie o możliwość rozbicia namiotu przeradzało się w ogromną kolację, w której uczestniczyła cała rodzina z ośmioma braćmi gospodarza na czele (historia Abdul Aziza spotkanego w Syrii). Takich opowieści znajdziecie tu sporo.
Niby nie ma w tych historiach nic niezwykłego, bo przecież wiele podróżniczych książek wydawanych w ostatnim czasie, jest do siebie podobnych. Śledzimy w nich trasę autora, przemieszczamy się oczami wyobraźni razem z nim. Ale… No właśnie, Robb należy do tych osób które potrafią ciekawie i bardzo barwnie (choć nie koloryzując, a jeśli nawet to nie odczuwa się tego :)) opowiadać przeżyte historie. Ma też drugą umiejętność. Potrafi przelać swoje opowieści na papier. A to już nie jest takie proste. Delektuje się rzeczami z pozoru błahymi, wynosi je na piedestał, tak jak tytułowe picie herbaty, ale dzięki temu ukazuje urok i bardzo charakterystyczne cechy danego miejsca, co sprawia, że wyobraźnia czytelnika działa jeszcze lepiej.
No i są jeszcze wszechobecne spostrzeżenia Robba dotyczące wielu różnych kwestii współczesnego życia, które pojawiają się w każdej jego książce. Niby bardzo proste i prozaiczne, ale coraz bardziej charakterystyczne dla jego książek i maksymalnie szczere.
Tak jak przed telewizorem umiera wiara w drugiego człowieka, tak w podróży ta wiara powraca. Podróżowanie zwraca nam życie. Zabiera nas do istoty rzeczy, zabiera nas w przeszłość, do czasów, gdy to nie współzawodnictwo rządziło światem, ale współpraca. Jedność i zaufanie. Bez tego nie można było przeżyć zimy, powodzi, zarazy.
~~
Jak powiedział kiedyś mój kolega z pewnego kraju w Azji Środkowej: „Ja wszystkim tłumaczę, że do nas to tylko gołodupce przyjeżdżają. Jak któryś ma pieniądze, to jedzie do Egiptu i na pewno nie na rowerze.
Fakt.
Naszym majątkiem nie był portfel.
Naszym majątkiem był wolny czas.
I mijani ludzie – to oni byli naszym prawdziwym wspomnieniem i to od nich zależało, jaka ta podróż będzie.
Czytając tę książkę (prostokątną, bo każda książka jest prostokątna, ale akurat ta jest prostokątną w taki sposób, że tam gdzie powinna być węższa, to jest szersza, a tam gdzie powinna być szersza jest węższa :)) nie odczuwa się, że autor, jest wielkim odkrywcą tego co już odkryte i że dociera w maksymalnie ukryte miejsca. On tam jest raczej przy okazji, a głównym bohaterem jego opowieści są spotkani ludzie i ich historie, a nie sam fakt podróżowania.
Podsumowując, podejrzewam, że nawet Mariuszowi Jajeśniakowi, naszemu ulubionemu krytykowi książek podróżniczych Tysiąc szklanek herbaty przypadłoby do gustu. Zatem śmiało możemy ją polecić.
Peron4.pl Paweł Olszański, 2012-05-24
Mapy myśli w biznesie. Jak twórczo i efektywnie osiągać cele przy pomocy mind mappingu
Główka pracuje!
Masz problemy z uczeniem się? Z zapamiętaniem przepisu na ciasto? Jesteś w trakcie reorganizacji firmy i boisz się, czy kompleksowo podejdziesz do tego zagadnienia? A może planujesz własny biznes bądź zarządzasz nowym projektem i chciałbyś mieć pod kontrolą wszystkie aspekty z tym związane? Niezależnie od wieku, płci czy też pozycji zawodowej, w codziennym życiu pomocą mogą służyć mapy myśli.
Od prawie czterdziestu lat idea mind mappingu znajduje coraz większe grono zwolenników, a twórca koncepcji map myśli, Tony Buzan, jest znany jako osoba, której udało się synergicznie połączyć wszystkie ludzkie zmysły i funkcje mózgu. Zagadnienie to w prosty sposób przybliża nam Katarzyna Żbikowska, której książka Mapy myśli w biznesie to fascynująca podróż w głąb naszego umysłu, która jednocześnie znacznie zwiększa efektywność naszej pracy.
Autorka opisuje dokładnie wszystkie cechy map myśli, zwracając uwagę, iż każda mapa składa się z trzech elementów: centrum, gałęzi i podgałęzi. Tłumaczy, że mapy myśli powstają dzięki skojarzeniom związanym z danym tematem - im bardziej trafne będą one na etapie tworzenia mapy, tym bardziej przydatne będą w przyszłości. Musimy jednak pamiętać, by przed przygotowaniem notatki sformułować cel jej powstania oraz skupić się tylko na istotnych kwestiach, a nie na wszystkich poruszanych w opracowanym materiale. Możemy również zastosować proste znaki i symbole, bowiem rozjaśnią one notatki i we właściwym momencie przyciągną wzrok do odpowiednich kwestii. Obok symboli, strzałek, znaków zapytania czy wykrzykników, możemy także wykorzystać kolory - pobudzą one wyobraźnię i wyróżnią notatkę wśród innych.
Oprócz zasad tworzenia map myśli, autorka przedstawi również korzyści płynące z ich stosowania, poczynając od oszczędności czasu, po całościowy obraz tematu. Warto jednak zwrócić uwagę na fakt, iż stosowanie map myśli wiąże się z pewnymi zagrożeniami. Żbikowska ostrzega nas przed tymi najczęściej występującymi, jak zbyt długie i rozbudowane teksty zamiast słów-kluczy czy zbyt dużo słów-kluczy. Wskazuje również wady i zalety odręcznej mapy myśli, a także porównuje ją z mapą elektroniczną, a ponadto udzieli nam garści praktycznych wskazówek, przydatnych do pracy nad mapami.
W rozdziale Mapy myśli na co dzień znajdziemy przykłady wykorzystania map, zarówno w sytuacjach zawodowych, jak i prywatnych. Można znaleźć mnóstwo ich zastosowań, począwszy od twórczego rozwiązania problemów (przy wykorzystaniu potęgi obu półkul mózgowych), po planowanie i zarządzanie (zarówno gospodarstwem domowym, jak i firmą) czy negocjacje. Mapy myśli sprawdzają się też znakomicie w przypadku zarządzania projektami z uwagi na wyjątkowy, niepowtarzalny charakter zagadnienia. Wystarczy zaledwie jedno spojrzenie na mapę, by zorientować się, jaka jest struktura projektu czy zależności i powiązania w jego płaszczyznach.
Wszechstronność ukazanych w książce zastosowań mind mappingu sprawia, że warto się zastanowić nad zaimplemetowaniem map do własnego życia, a dzięki lekturze poradnika Mapy myśli w biznesie możemy samodzielnie stawiać pierwsze kroki na drodze ku zwiększonej efektywności. Katarzyna Żbikowska krok po kroku przeprowadza czytelnika przez proces tworzenia map, omija wraz z nim zagrożenia i przeszkody stojące na drodze stworzenia dobrej (czytaj: "przydatnej") mapy i wskazuje kierunek, w jakim dalej należy samodzielnie podążyć. Niezależnie od tego, czy czytelnikiem jest student, gospodyni domowa czy menedżer w korporacji, wystarczy wdrożyć choć część informacji zawartych w książce, by móc obserwować zwiększoną efektywność, między innymi dzięki kompleksowemu ujęciu tematu. Mnie przekonała do map myśli już dawno ich przejrzystość i funkcjonalność, a Mapy myśli w biznesie po raz kolejny te zalety potwierdziły.
Masz problemy z uczeniem się? Z zapamiętaniem przepisu na ciasto? Jesteś w trakcie reorganizacji firmy i boisz się, czy kompleksowo podejdziesz do tego zagadnienia? A może planujesz własny biznes bądź zarządzasz nowym projektem i chciałbyś mieć pod kontrolą wszystkie aspekty z tym związane? Niezależnie od wieku, płci czy też pozycji zawodowej, w codziennym życiu pomocą mogą służyć mapy myśli.
Od prawie czterdziestu lat idea mind mappingu znajduje coraz większe grono zwolenników, a twórca koncepcji map myśli, Tony Buzan, jest znany jako osoba, której udało się synergicznie połączyć wszystkie ludzkie zmysły i funkcje mózgu. Zagadnienie to w prosty sposób przybliża nam Katarzyna Żbikowska, której książka Mapy myśli w biznesie to fascynująca podróż w głąb naszego umysłu, która jednocześnie znacznie zwiększa efektywność naszej pracy.
Autorka opisuje dokładnie wszystkie cechy map myśli, zwracając uwagę, iż każda mapa składa się z trzech elementów: centrum, gałęzi i podgałęzi. Tłumaczy, że mapy myśli powstają dzięki skojarzeniom związanym z danym tematem - im bardziej trafne będą one na etapie tworzenia mapy, tym bardziej przydatne będą w przyszłości. Musimy jednak pamiętać, by przed przygotowaniem notatki sformułować cel jej powstania oraz skupić się tylko na istotnych kwestiach, a nie na wszystkich poruszanych w opracowanym materiale. Możemy również zastosować proste znaki i symbole, bowiem rozjaśnią one notatki i we właściwym momencie przyciągną wzrok do odpowiednich kwestii. Obok symboli, strzałek, znaków zapytania czy wykrzykników, możemy także wykorzystać kolory - pobudzą one wyobraźnię i wyróżnią notatkę wśród innych.
Oprócz zasad tworzenia map myśli, autorka przedstawi również korzyści płynące z ich stosowania, poczynając od oszczędności czasu, po całościowy obraz tematu. Warto jednak zwrócić uwagę na fakt, iż stosowanie map myśli wiąże się z pewnymi zagrożeniami. Żbikowska ostrzega nas przed tymi najczęściej występującymi, jak zbyt długie i rozbudowane teksty zamiast słów-kluczy czy zbyt dużo słów-kluczy. Wskazuje również wady i zalety odręcznej mapy myśli, a także porównuje ją z mapą elektroniczną, a ponadto udzieli nam garści praktycznych wskazówek, przydatnych do pracy nad mapami.
W rozdziale Mapy myśli na co dzień znajdziemy przykłady wykorzystania map, zarówno w sytuacjach zawodowych, jak i prywatnych. Można znaleźć mnóstwo ich zastosowań, począwszy od twórczego rozwiązania problemów (przy wykorzystaniu potęgi obu półkul mózgowych), po planowanie i zarządzanie (zarówno gospodarstwem domowym, jak i firmą) czy negocjacje. Mapy myśli sprawdzają się też znakomicie w przypadku zarządzania projektami z uwagi na wyjątkowy, niepowtarzalny charakter zagadnienia. Wystarczy zaledwie jedno spojrzenie na mapę, by zorientować się, jaka jest struktura projektu czy zależności i powiązania w jego płaszczyznach.
Wszechstronność ukazanych w książce zastosowań mind mappingu sprawia, że warto się zastanowić nad zaimplemetowaniem map do własnego życia, a dzięki lekturze poradnika Mapy myśli w biznesie możemy samodzielnie stawiać pierwsze kroki na drodze ku zwiększonej efektywności. Katarzyna Żbikowska krok po kroku przeprowadza czytelnika przez proces tworzenia map, omija wraz z nim zagrożenia i przeszkody stojące na drodze stworzenia dobrej (czytaj: "przydatnej") mapy i wskazuje kierunek, w jakim dalej należy samodzielnie podążyć. Niezależnie od tego, czy czytelnikiem jest student, gospodyni domowa czy menedżer w korporacji, wystarczy wdrożyć choć część informacji zawartych w książce, by móc obserwować zwiększoną efektywność, między innymi dzięki kompleksowemu ujęciu tematu. Mnie przekonała do map myśli już dawno ich przejrzystość i funkcjonalność, a Mapy myśli w biznesie po raz kolejny te zalety potwierdziły.
granice.pl Justyna Gul
The Smashing Book #2
Popularnego bloga www.smashingmagazine.com prawdopodobnie większości nie trzeba przedstawiać. Dla tych, którzy jeszcze go nie znają jest to jeden z najbardziej poważanych blogów dla web developerów i web designerów.
Autorom piszącym na blogu widocznie nie wystarczyła już tamta forma i zabrali się za stworzenie książki. Dziesięciu autorów stworzyło książkę (z 10 rozdziałami), która w sposób bardzo przekrojowy mówi o całym procesie projektowania, tworzenia (w tym lekko zahaczając o programowanie), promocji i utrzymania strony. Choć nie tylko o stronach jest tu mowa. Właściwie niektóre tematy zaskoczyły mnie całkowicie, choćby rozdział o typografii (w dużym skrócie czcionki)
pokazał mi jak rozległy to temat i jak niewiele w tej kwestii wiem.
Ciekawym jest to, że każdy rozdział jest napisany przez kogoś innego. Trudno oczekiwać, że jedna osoba miałaby tak rozległą wiedzę popartą doświadczeniem i jeszcze umiałaby to opisać w zjadliwy sposób.
Czytając tę pozycję nie wpada się w monotonię, gdyż każdy rozdział ma swój klimat, choć niektóre (jak dla mnie szczególnie pierwsze) były aż nadto przesycone linkami do jeszcze następnych źródeł, cytatami itp.
Książkę z pewnością należy uznać za udaną i oczekiwaną. Sądzę, że mimo wysypu w ostatnim czasie podobnych książek ta ma szansę
wejść do kanonu tematyki. Szczególnie polecałbym wszystkim osobom, które zawodowo zajmują się tworzeniem stron www, ale nie są programistami. Choć i dla programistów może być to przydatna lektura.
Autorom piszącym na blogu widocznie nie wystarczyła już tamta forma i zabrali się za stworzenie książki. Dziesięciu autorów stworzyło książkę (z 10 rozdziałami), która w sposób bardzo przekrojowy mówi o całym procesie projektowania, tworzenia (w tym lekko zahaczając o programowanie), promocji i utrzymania strony. Choć nie tylko o stronach jest tu mowa. Właściwie niektóre tematy zaskoczyły mnie całkowicie, choćby rozdział o typografii (w dużym skrócie czcionki)
pokazał mi jak rozległy to temat i jak niewiele w tej kwestii wiem.
Ciekawym jest to, że każdy rozdział jest napisany przez kogoś innego. Trudno oczekiwać, że jedna osoba miałaby tak rozległą wiedzę popartą doświadczeniem i jeszcze umiałaby to opisać w zjadliwy sposób.
Czytając tę pozycję nie wpada się w monotonię, gdyż każdy rozdział ma swój klimat, choć niektóre (jak dla mnie szczególnie pierwsze) były aż nadto przesycone linkami do jeszcze następnych źródeł, cytatami itp.
Książkę z pewnością należy uznać za udaną i oczekiwaną. Sądzę, że mimo wysypu w ostatnim czasie podobnych książek ta ma szansę
wejść do kanonu tematyki. Szczególnie polecałbym wszystkim osobom, które zawodowo zajmują się tworzeniem stron www, ale nie są programistami. Choć i dla programistów może być to przydatna lektura.
yarpo.pl 2012-05-23
Maraton. Trening metodą Gallowaya
MARATHON! YOU CAN DO IT
Celowo przytaczam amerykański tytuł książki, która w Polsce wychodzi jako „Maraton. Trening metodą Gallowaya”. Według mnie pełniej oddaje treść niż jego polski odpowiednik. Tak, jestem zdania, że do maratonu można dojść. I, że każdy może go ukończyć. Oraz, że nie jest dla zawodnika żadną ujmą gdy na trasie regularnie, jeszcze zanim poczuje „ścianę” urozmaica bieg przerwami na marsz.
Debiutant ma z reguły przed pierwszym startem startem mnóstwo pytań. Na większość z nich znajdzie odpowiedzi w podręczniku Jeffa Gallowaya. Autor, olimpijczyk i trener, wiele lat temu stworzył program pozwalający każdemu przygotować się do maratonu i z sukcesem go ukończyć. Niejednokrotnie odwołuje się do własnych doświadczeń, przywołuje też przykłady swoich podopiecznych.
Bardzo żałuję, że nie przeczytałam tej książki dziesięć lat temu; wtedy mój debiut nie przypominałby pewnie skoku na główkę do pustego basenu. Ale i teraz nie jest za późno na lekturę. Z jednej strony jest tu solidna dawka wiedzy z fizjologii, teorii treningu, psychologii (świetny rozdział poświęcony motywacji) z drugiej mnóstwo porad praktycznych: jak wiązać buty, jak wyeliminować kolkę, jak biegać w czasie mrozów a jak w upale, co spakować do torby dzień przed startem.
„Im trudniej na treningu tym łatwiej na zawodach” – zwolennicy tego hasła będą się czuli zawiedzeni. Jeff Galloway przekonuje, że można inaczej. Terminologię biegową zaczyna od treningu uzupełniającego, poświęca mu też osobny rozdział; zwraca uwagę na niebagatelną rolę odpoczynku (tak, to też środek treningowy).
Autor nieustannie podkreśla to, o czym często zapominam: że bieganie to spontaniczna radość, a trening do maratonu ma służyć przede wszystkim podtrzymaniu zdrowia, sprawności fizycznej i psychicznej, niekoniecznie zaś walce o wyrwanie kilku minut kolejnej „życiówce”.
Dziesięć lat temu trudno mi było uwierzyć że jestem w stanie przebiec maraton; teraz mam ochotę zrobić to w czasie 3:30. Całkiem możliwe, że Jeff Galloway zostanie moim trenerem.
Celowo przytaczam amerykański tytuł książki, która w Polsce wychodzi jako „Maraton. Trening metodą Gallowaya”. Według mnie pełniej oddaje treść niż jego polski odpowiednik. Tak, jestem zdania, że do maratonu można dojść. I, że każdy może go ukończyć. Oraz, że nie jest dla zawodnika żadną ujmą gdy na trasie regularnie, jeszcze zanim poczuje „ścianę” urozmaica bieg przerwami na marsz.
Debiutant ma z reguły przed pierwszym startem startem mnóstwo pytań. Na większość z nich znajdzie odpowiedzi w podręczniku Jeffa Gallowaya. Autor, olimpijczyk i trener, wiele lat temu stworzył program pozwalający każdemu przygotować się do maratonu i z sukcesem go ukończyć. Niejednokrotnie odwołuje się do własnych doświadczeń, przywołuje też przykłady swoich podopiecznych.
Bardzo żałuję, że nie przeczytałam tej książki dziesięć lat temu; wtedy mój debiut nie przypominałby pewnie skoku na główkę do pustego basenu. Ale i teraz nie jest za późno na lekturę. Z jednej strony jest tu solidna dawka wiedzy z fizjologii, teorii treningu, psychologii (świetny rozdział poświęcony motywacji) z drugiej mnóstwo porad praktycznych: jak wiązać buty, jak wyeliminować kolkę, jak biegać w czasie mrozów a jak w upale, co spakować do torby dzień przed startem.
„Im trudniej na treningu tym łatwiej na zawodach” – zwolennicy tego hasła będą się czuli zawiedzeni. Jeff Galloway przekonuje, że można inaczej. Terminologię biegową zaczyna od treningu uzupełniającego, poświęca mu też osobny rozdział; zwraca uwagę na niebagatelną rolę odpoczynku (tak, to też środek treningowy).
Autor nieustannie podkreśla to, o czym często zapominam: że bieganie to spontaniczna radość, a trening do maratonu ma służyć przede wszystkim podtrzymaniu zdrowia, sprawności fizycznej i psychicznej, niekoniecznie zaś walce o wyrwanie kilku minut kolejnej „życiówce”.
Dziesięć lat temu trudno mi było uwierzyć że jestem w stanie przebiec maraton; teraz mam ochotę zrobić to w czasie 3:30. Całkiem możliwe, że Jeff Galloway zostanie moim trenerem.
twojezwyciestwo.wordpress.com agnieszka, 2012-05-23