Recenzje
Dziennik przyjaciółek. Twórz, niszcz, działaj!
Prawdziwa przyjaciółka to jedna z najbliższych osób w naszym życiu. To ktoś, przed kim możemy się otworzyć, wynarzekać, bez oporów przepłakać porażkę, wyszaleć się i śmiać ze wszystkiego, zwierzyć z najbardziej absurdalnych myśli i fantazjować bez granic wyznaczonych obawą o ośmieszenie się. Celebrowanie przyjaźni wymaga realnego zaangażowania i jest inwestycją, która procentuje, bo przyjaźń to więź, która nas wzmacnia.
Okres szkolny to czas, kiedy człowiek zaczyna zawiązywać przyjaźnie w oparciu o silne potrzeby emocjonalne. Każda nastolatka powinna mieć przyjaciółkę od serca. A z przyjaciółką można wszystko.
Sebastian Kuffel i Ewa Jarocka stworzyli publikację przeznaczoną dla zaprzyjaźnionych ze sobą nastolatek. „Dziennik przyjaciółek” nie jest ani typową książką, ani klasycznym pamiętnikiem. To album, notes, brudnopis służący do wklejania, zapisywania, bazgrania, wyrywania kartek.
„Twórz! Niszcz! Działaj!” – tym zawołaniem autorzy zachęcają do kreatywnego wykorzystania każdej ze stron, a jest ich 2 x 128. To swego rodzaju dwustronna kronika: biała część dla jednej, czarna dla drugiej z przyjaciółek. Zakładki do wycięcia ze skrzydełek przedniej i tylnej okładki pomogą nie pogubić się w tej zaczarowanej księdze, w której skryje się niejeden sekret.
W samym środku książki znajduje się roczny kalendarz do zapisywania zaplanowanych wypadów, spotkań i ważnych terminów. Na pozostałych stronach można znaleźć mnóstwo inspiracji i pomysłów na wspólne spędzanie czasu i zabawę, wzmacnianie więzi i zwykłe wygłupy.
Autorzy zaproponowali między innymi quiz wiedzy o przyjaciółce, listy prezentów do uzupełnienia (świetna ściągawka na urodziny, Mikołajki i inne okazje), miejsce na różnego typu zapiski: wymyśloną wspólnie historyjkę obrazkową, tekst ułożonej razem piosenki, list do kosmitów, wiadomość do odczytania w przyszłości, zaprojektowanie własnego szyfru, ranking chłopaków, filmów, stron www, ulubionych programów telewizyjnych i książek.
Na nudne popołudnia zaopatrzono dziennik w szablony do gry w statki, państwa-miasta, kółko i krzyżyk, origami z instrukcją i całkiem zwariowane propozycje, takie jak ułożenie jednodniowego horoskopu dla przyjaciółki, stworzenie dla niej stylizacji na kolejny dzień czy kupon na rządzenie. Kilka przepisów do poeksperymentowania w kuchni (np. na słodkie muffinki czekoladowe) przyda się z pewnością. Są strony do wklejania zdjęć, biletów z kina, będących pamiątką po wspólnych seansach, a nawet kartki do spryskania ulubionymi perfumami i do pozostawienia odcisków palców.
„Dziennik przyjaciółek” to doskonałe narzędzie do utrwalania przeżyć i planowania, pobudzające wyobraźnię, rozwijające zdolność współpracowania nad konkretnym projektem i dostarczające twórczej, kreatywnej rozrywki, ale przede wszystkim pomagające pielęgnować bezpośrednią relację poprzez wspólne działanie. Wiele nastolatek, w ramach dokumentowania swojej przyjaźni, ogranicza się dziś do współtworzenia treści w serwisach społecznościowych. Zdjęcia, które można dotknąć, a nie tylko zobaczyć na Facebooku i wspomnienia zapisane na papierze, nie tylko na blogu, wzbudzają większy sentyment i wpływają na kształtowanie silniejszych więzi.
Dziennik sprawdzi się jako prezent i wyjątkowa pamiątka, która wyciągnięta po latach z kuferka wzbudzi dobre emocje i zapewne wywoła mnóstwo śmiechu podczas babskiego wieczoru. Nie wątpię, że doda otuchy w chwilach, kiedy bardzo chciałoby się mieć znów kilkanaście lat i przyjaciółkę u boku.
Okres szkolny to czas, kiedy człowiek zaczyna zawiązywać przyjaźnie w oparciu o silne potrzeby emocjonalne. Każda nastolatka powinna mieć przyjaciółkę od serca. A z przyjaciółką można wszystko.
Sebastian Kuffel i Ewa Jarocka stworzyli publikację przeznaczoną dla zaprzyjaźnionych ze sobą nastolatek. „Dziennik przyjaciółek” nie jest ani typową książką, ani klasycznym pamiętnikiem. To album, notes, brudnopis służący do wklejania, zapisywania, bazgrania, wyrywania kartek.
„Twórz! Niszcz! Działaj!” – tym zawołaniem autorzy zachęcają do kreatywnego wykorzystania każdej ze stron, a jest ich 2 x 128. To swego rodzaju dwustronna kronika: biała część dla jednej, czarna dla drugiej z przyjaciółek. Zakładki do wycięcia ze skrzydełek przedniej i tylnej okładki pomogą nie pogubić się w tej zaczarowanej księdze, w której skryje się niejeden sekret.
W samym środku książki znajduje się roczny kalendarz do zapisywania zaplanowanych wypadów, spotkań i ważnych terminów. Na pozostałych stronach można znaleźć mnóstwo inspiracji i pomysłów na wspólne spędzanie czasu i zabawę, wzmacnianie więzi i zwykłe wygłupy.
Autorzy zaproponowali między innymi quiz wiedzy o przyjaciółce, listy prezentów do uzupełnienia (świetna ściągawka na urodziny, Mikołajki i inne okazje), miejsce na różnego typu zapiski: wymyśloną wspólnie historyjkę obrazkową, tekst ułożonej razem piosenki, list do kosmitów, wiadomość do odczytania w przyszłości, zaprojektowanie własnego szyfru, ranking chłopaków, filmów, stron www, ulubionych programów telewizyjnych i książek.
Na nudne popołudnia zaopatrzono dziennik w szablony do gry w statki, państwa-miasta, kółko i krzyżyk, origami z instrukcją i całkiem zwariowane propozycje, takie jak ułożenie jednodniowego horoskopu dla przyjaciółki, stworzenie dla niej stylizacji na kolejny dzień czy kupon na rządzenie. Kilka przepisów do poeksperymentowania w kuchni (np. na słodkie muffinki czekoladowe) przyda się z pewnością. Są strony do wklejania zdjęć, biletów z kina, będących pamiątką po wspólnych seansach, a nawet kartki do spryskania ulubionymi perfumami i do pozostawienia odcisków palców.
„Dziennik przyjaciółek” to doskonałe narzędzie do utrwalania przeżyć i planowania, pobudzające wyobraźnię, rozwijające zdolność współpracowania nad konkretnym projektem i dostarczające twórczej, kreatywnej rozrywki, ale przede wszystkim pomagające pielęgnować bezpośrednią relację poprzez wspólne działanie. Wiele nastolatek, w ramach dokumentowania swojej przyjaźni, ogranicza się dziś do współtworzenia treści w serwisach społecznościowych. Zdjęcia, które można dotknąć, a nie tylko zobaczyć na Facebooku i wspomnienia zapisane na papierze, nie tylko na blogu, wzbudzają większy sentyment i wpływają na kształtowanie silniejszych więzi.
Dziennik sprawdzi się jako prezent i wyjątkowa pamiątka, która wyciągnięta po latach z kuferka wzbudzi dobre emocje i zapewne wywoła mnóstwo śmiechu podczas babskiego wieczoru. Nie wątpię, że doda otuchy w chwilach, kiedy bardzo chciałoby się mieć znów kilkanaście lat i przyjaciółkę u boku.
urodaizdrowie.pl Iwona Marczewska; 2015-09-18
Dziewczyny, na start!
„Dziewczyny, na start!" - to tytułowe zawołanie matki i córki, Anny i Katarzyny Karpa, które przy wsparciu Wydawnictwa Septem/Helion propagują bieganie na przełaj, na dłuższych dystansach jak i... do pracy. Prezentują, jak przygotować się do tego, by - począwszy od jednego kilometra - „dobiec" do maratonu, pokonując własne ograniczenia i zarażając przy okazji swoją pasją innych. Pokazują, jak poprzez starty osiągać coraz lepsze wyniki, przypominając, że odpoczynek jest równie ważny jak trening. Ci, którzy chcą być na bieżąco z refleksjami Katarzyny Karpy na temat biegania, powinni regularnie odwiedzać jej błoga „Tak, dobiegnę!", gdzie publikowane są porady i wskazówki pomagające rozplanować własne treningi.
Dziennik Łódzki N; 2015-09-21
Dziewczyny, na start!
"Dziewczyny, na start!" Czyli o tym, że nie każdy musi od razu biegać maratony
Ale każdy autor powinien się zawczasu zdecydować, do kogo pisze i w jakim celu. Chociaż chyba trzeba zacząć od początku – czyli od tego, że po wysypie książek dla biegaczy – zrazu głównie poradników treningowych światowych sław i autorytetów nie zawsze udolnie naśladowanych przez rodzimych autorów (i nie mam na myśli Jerzego Skarżyńskiego, który jest jedyny i niepowtarzalny), potem biografii i książek o bieganiu (i okolicach) bohaterów biegowej wyobraźni ze świata, a bieżący sezon obfituje w… autorów z naszego podwórka, i to dosłownie podwórka, bo w większości znanych biegaczom blogerów i autorów znanych ze środowiskowych mediów.
Zaczęło się jeszcze w zeszłym roku od „I jak tu nie biegać” Beaty Sadowskiej. W tym pojawiła się najpierw „Szczęśliwi biegają ultra” Magdy Ostrowskiej-Dołęgowskiej i Krzysztofa Dołęgowskiego – biegowa książka roku Festiwalu Biegowego, potem - Kasia Żbikowska-Jusis i jej „Kobieta w biegu”, wreszcie dostajemy do rąk „Dziewczyny, na start!” napisane przez Katarzynę Karpę i jej mamę, Annę. Swoją drogą, to też jest ciekawe – polskie wydawnictwa postawiły na książki kierowane do pań… I to zdaje się jeszcze nie koniec ;-) Do tej pory typowo kobiecym poradnikiem biegowym była książka Pauli Radcliffe „Sztuka biegania”. A w tym roku – istny wysyp.
Z książką „Dziewczyny, na start!” mam ten problem, że w pierwszej chwili wzięłam ją za poradnik. No, bo przynajmniej takie wrażenie sprawia. I tytułem, i układem rozdziałów, i wreszcie – tak wynika z informacji wydawniczych. Tymczasem mam wrażenie, że to przedłużenie bloga autorki z powtykanymi gdzieniegdzie poradami.
Zamysł zrazu robi wrażenie oryginalnego, bo piszą równolegle matka – która dopiero zaczyna przygodę z bieganiem i jej porady mogą być bardzo praktyczne dla osób, które zaczynają w starszym wieku, i córka – która biega od jakiegoś czasu i pełni rolę „trenera mamy”. Zaczyna się to wszystko fajnie, poradnikowo. I gdyby konsekwentnie do końca autorki pociągnęły taki układ, pewnie dostalibyśmy świetny poradnik dla szerokiej grupy biegających kobiet. Ale gdzieś po drodze gubi się proporcja pomiędzy poradami a opisami własnych doświadczeń głównej autorki (Katarzyna Karpa) , w tym nie zawsze doświadczeń, na których warto by się było wzorować – bo dobrze jest wytknąć błędy samej sobie – ale na blogu. W poradniku można je wypunktować, a nie skupiać się na nich, bo… czytelniczka zapewne dokładnie zapamięta właśnie błędy… Taki funkcjonuje ludzka percepcja i nic na to nie poradzimy.
Druga rzecz to fakt, że Katarzyna Karpa dość szybko połączyła swoją miłość do gór z bieganiem i poszła w kierunku dość specyficznej dyscypliny jaką są biegi na orientację. Z tradycyjnym bieganiem mają one niewiele wspólnego. Nie jestem pewna, czy osoby, które dopiero zaczynają bieganie (a do takich chyba jest kierowana książka), nie poczują lekkiej konfuzji, kiedy jeszcze w pierwszym rozdziale dostaną opis nocnego startu na 50 km z „podbijaniem punktów” po drodze… W rezultacie cały poradnik jest mocno „skrzywiony” w kierunku biegów na orientację, chociaż da się w nim odszukać i rady dotyczące „zwykłego” biegania.
Szkoda jedynie, że w całym poradniku poza samym bieganiem niewiele jest mowy o dodatkowych ćwiczeniach. A właściwie – jest mowa w trzech miejscach – dwa razy o siłowni (po jednym zdaniu, raczej w postaci konieczności zakupu karnetu;--)) i raz (przy przygotowaniach maratońskich) o wzmacnianiu korpusu. Dla biegacza, przynajmniej ulicznego, to trochę mało.
Niewątpliwie mocną stroną książki jest część dotycząca stroju i dodatkowych elementów wyposażenia. Niewątpliwie znajdą w niej sporo praktycznych rad przyszłe orientalistki i fanki biegów górskich. Jest też całkiem dobry rozdział z przepisami na jedzenie dla biegaczy. Tu w pełni rozumiem autorkę, mnie wystarczy dobre wybieganie 30 km w niedzielę, żeby przez następnych kilka dni przypominać odkurzacz…
Ale osoby, które truchtają po parku i dla których 5 km jest wyzwaniem… no cóż. Też znajdą kilka porad, szczególnie we fragmentach, które pisze mama autorki, ale… mogą się poczuć lekko zaniedbane. Bo przecież od pierwszego biegu na 10 km do górskiego ultra na orientację - to tylko krok. Tak przynajmniej wynika z układu książki. A co z tymi, których góry, ultra i znajdowanie punktów na mapie kompletnie nie kręcą? Tak, są jeszcze tacy ludzie. I nawet biegają…
„Dziewczyny, na start!” to specyficzny rodzaj poradnika. Trudno jednoznacznie stwierdzić, kto jest jego adresatem. Bo jeżeli kobiety – to albo bardzo młode, takie, które nie mają żadnych zobowiązań, rodziny, które mogą sobie pozwolić, żeby co któryś weekend w miesiącu ruszyć w Polskę i wyłączyć się kompletnie z życia na kilkanaście, kilkadziesiąt godzin. Albo – chociaż w tle – te w wieku dojrzałym, ale sprawne, ruszające się, uprawiające jakieś rodzaje aktywności. Takie, które po 2-3 tygodniach truchtania mogą przebiec 10 km. Kobiety, które kilkanaście lub kilkadziesiąt lat wstawały zza biurka tylko do obowiązków domowych, kobiety z dolegliwościami, wreszcie te z nadmiarowymi kilogramami, które chciałyby się ruszyć…
No, nie wiem. Ja bym się w tym poradniku nie odnalazła. Chociaż doskonale do mnie przemawia potrzeba pomalowanych paznokci na zawodach. Sama kiedyś robiłam manicure na lotnisku w Paryżu, czekając na przesiadkę do Dubaju ;-)
Chociaż nie powiem, żeby książka mnie znudziła. A nawet więcej, czytałam ją z zaciekawieniem, trochę porównując do „Kobiety w biegu”. Trudno jednak porównywać te dwie pozycje, bo widać , że założenia były inne. Ale z przyjemnością przeczytałabym poradnik dla poczatkującej orientalistki albo – jak w przypadku „Kobiety…” - książkę po prostu o tym, jak zostać wicemistrzynią Polski w PIESZYCH maratonach na orientację. A tak odczucia mam ambiwalentne. Bo z 250 stron książki najciekawsze fragmenty nie mają nic wspólnego z jej poradnikowym charakterem.
Ale każdy autor powinien się zawczasu zdecydować, do kogo pisze i w jakim celu. Chociaż chyba trzeba zacząć od początku – czyli od tego, że po wysypie książek dla biegaczy – zrazu głównie poradników treningowych światowych sław i autorytetów nie zawsze udolnie naśladowanych przez rodzimych autorów (i nie mam na myśli Jerzego Skarżyńskiego, który jest jedyny i niepowtarzalny), potem biografii i książek o bieganiu (i okolicach) bohaterów biegowej wyobraźni ze świata, a bieżący sezon obfituje w… autorów z naszego podwórka, i to dosłownie podwórka, bo w większości znanych biegaczom blogerów i autorów znanych ze środowiskowych mediów.
Zaczęło się jeszcze w zeszłym roku od „I jak tu nie biegać” Beaty Sadowskiej. W tym pojawiła się najpierw „Szczęśliwi biegają ultra” Magdy Ostrowskiej-Dołęgowskiej i Krzysztofa Dołęgowskiego – biegowa książka roku Festiwalu Biegowego, potem - Kasia Żbikowska-Jusis i jej „Kobieta w biegu”, wreszcie dostajemy do rąk „Dziewczyny, na start!” napisane przez Katarzynę Karpę i jej mamę, Annę. Swoją drogą, to też jest ciekawe – polskie wydawnictwa postawiły na książki kierowane do pań… I to zdaje się jeszcze nie koniec ;-) Do tej pory typowo kobiecym poradnikiem biegowym była książka Pauli Radcliffe „Sztuka biegania”. A w tym roku – istny wysyp.
Z książką „Dziewczyny, na start!” mam ten problem, że w pierwszej chwili wzięłam ją za poradnik. No, bo przynajmniej takie wrażenie sprawia. I tytułem, i układem rozdziałów, i wreszcie – tak wynika z informacji wydawniczych. Tymczasem mam wrażenie, że to przedłużenie bloga autorki z powtykanymi gdzieniegdzie poradami.
Zamysł zrazu robi wrażenie oryginalnego, bo piszą równolegle matka – która dopiero zaczyna przygodę z bieganiem i jej porady mogą być bardzo praktyczne dla osób, które zaczynają w starszym wieku, i córka – która biega od jakiegoś czasu i pełni rolę „trenera mamy”. Zaczyna się to wszystko fajnie, poradnikowo. I gdyby konsekwentnie do końca autorki pociągnęły taki układ, pewnie dostalibyśmy świetny poradnik dla szerokiej grupy biegających kobiet. Ale gdzieś po drodze gubi się proporcja pomiędzy poradami a opisami własnych doświadczeń głównej autorki (Katarzyna Karpa) , w tym nie zawsze doświadczeń, na których warto by się było wzorować – bo dobrze jest wytknąć błędy samej sobie – ale na blogu. W poradniku można je wypunktować, a nie skupiać się na nich, bo… czytelniczka zapewne dokładnie zapamięta właśnie błędy… Taki funkcjonuje ludzka percepcja i nic na to nie poradzimy.
Druga rzecz to fakt, że Katarzyna Karpa dość szybko połączyła swoją miłość do gór z bieganiem i poszła w kierunku dość specyficznej dyscypliny jaką są biegi na orientację. Z tradycyjnym bieganiem mają one niewiele wspólnego. Nie jestem pewna, czy osoby, które dopiero zaczynają bieganie (a do takich chyba jest kierowana książka), nie poczują lekkiej konfuzji, kiedy jeszcze w pierwszym rozdziale dostaną opis nocnego startu na 50 km z „podbijaniem punktów” po drodze… W rezultacie cały poradnik jest mocno „skrzywiony” w kierunku biegów na orientację, chociaż da się w nim odszukać i rady dotyczące „zwykłego” biegania.
Szkoda jedynie, że w całym poradniku poza samym bieganiem niewiele jest mowy o dodatkowych ćwiczeniach. A właściwie – jest mowa w trzech miejscach – dwa razy o siłowni (po jednym zdaniu, raczej w postaci konieczności zakupu karnetu;--)) i raz (przy przygotowaniach maratońskich) o wzmacnianiu korpusu. Dla biegacza, przynajmniej ulicznego, to trochę mało.
Niewątpliwie mocną stroną książki jest część dotycząca stroju i dodatkowych elementów wyposażenia. Niewątpliwie znajdą w niej sporo praktycznych rad przyszłe orientalistki i fanki biegów górskich. Jest też całkiem dobry rozdział z przepisami na jedzenie dla biegaczy. Tu w pełni rozumiem autorkę, mnie wystarczy dobre wybieganie 30 km w niedzielę, żeby przez następnych kilka dni przypominać odkurzacz…
Ale osoby, które truchtają po parku i dla których 5 km jest wyzwaniem… no cóż. Też znajdą kilka porad, szczególnie we fragmentach, które pisze mama autorki, ale… mogą się poczuć lekko zaniedbane. Bo przecież od pierwszego biegu na 10 km do górskiego ultra na orientację - to tylko krok. Tak przynajmniej wynika z układu książki. A co z tymi, których góry, ultra i znajdowanie punktów na mapie kompletnie nie kręcą? Tak, są jeszcze tacy ludzie. I nawet biegają…
„Dziewczyny, na start!” to specyficzny rodzaj poradnika. Trudno jednoznacznie stwierdzić, kto jest jego adresatem. Bo jeżeli kobiety – to albo bardzo młode, takie, które nie mają żadnych zobowiązań, rodziny, które mogą sobie pozwolić, żeby co któryś weekend w miesiącu ruszyć w Polskę i wyłączyć się kompletnie z życia na kilkanaście, kilkadziesiąt godzin. Albo – chociaż w tle – te w wieku dojrzałym, ale sprawne, ruszające się, uprawiające jakieś rodzaje aktywności. Takie, które po 2-3 tygodniach truchtania mogą przebiec 10 km. Kobiety, które kilkanaście lub kilkadziesiąt lat wstawały zza biurka tylko do obowiązków domowych, kobiety z dolegliwościami, wreszcie te z nadmiarowymi kilogramami, które chciałyby się ruszyć…
No, nie wiem. Ja bym się w tym poradniku nie odnalazła. Chociaż doskonale do mnie przemawia potrzeba pomalowanych paznokci na zawodach. Sama kiedyś robiłam manicure na lotnisku w Paryżu, czekając na przesiadkę do Dubaju ;-)
Chociaż nie powiem, żeby książka mnie znudziła. A nawet więcej, czytałam ją z zaciekawieniem, trochę porównując do „Kobiety w biegu”. Trudno jednak porównywać te dwie pozycje, bo widać , że założenia były inne. Ale z przyjemnością przeczytałabym poradnik dla poczatkującej orientalistki albo – jak w przypadku „Kobiety…” - książkę po prostu o tym, jak zostać wicemistrzynią Polski w PIESZYCH maratonach na orientację. A tak odczucia mam ambiwalentne. Bo z 250 stron książki najciekawsze fragmenty nie mają nic wspólnego z jej poradnikowym charakterem.
aniabiega.blox.pl beautyandb; 2015-09-20
GRYWALIZACJA. Jak zastosować mechanizmy gier w działaniach marketingowych
„Grywalizacja” nie jest książką o grach, a przynajmniej nie tylko o grach. Jest publikacją o nowoczesnym świecie, w tym o rzeczywistości wirtualnej, która coraz chętniej wkrada się w nasze realne życie. I o tym, jak korzystać mogą z tego firmy i jej klienci.
Po dobrze przyjętych przez rynek „Zakamarkach marki”, Paweł Tkaczyk postanowił zająć się zjawiskiem, które „Harvard Businness Review” uznał za jeden z wiodących trendów marketingowych drugiej dekady XXI wieku.
Grywalizacja to wykorzystanie gier w marketingu, ale nie tylko. Autor z pasją przytacza badania dotyczące biologii, psychologii i socjologii, opisując nie tylko mechanizmy typowe dla świata gier komputerowych, planszowych i rozgrywanych w realnych warunkach (np. geocaching), ale ukazując w kontekście rywalizacji i teatralnej scenerii również nasze codzienne życie.
Każdego dnia gramy o uznanie otoczenia, pieniądze czy lepsze miejsce w sklepowej kolejce. Za każdym razem możemy przestrzegać narzuconych przez jakąś grupę reguł lub próbować je omijać. Codzienne życie jest planszą, na której wciąż rozgrywamy nowe partie. Przechodzimy na wyższe poziomy, pokonujemy trudności (zabijamy złe smoki) i zdobywamy punkty.
Jeśli naukę i pracę świadomie potraktujemy jako grę, one także staną się dla nas bardziej fascynujące i zaczną nam sprawiać więcej przyjemności.
Można to wykorzystać w marketingu, angażując klientów w coraz to nowe rozgrywki, do których zaliczyć możemy choćby zasady programów lojalnościowych. Biznes może korzystać z gier również w zarządzaniu zasobami ludzkimi, zamieniając nudną pracę w walkę o punkty, nagrody i dobre miejsce na zakładowej tablicy wyników.
Mało tego! Gry można wykorzystać także w edukacji, by uczniowie chętniej angażowali się w naukę, uczyli się współpracy i zdobywali wiele innych umiejętności przydatnych później w dorosłym życiu.
Paweł Tkaczyk napisał jak to robić. Posługując się licznymi przykładami, pokazał dobre i złe przykłady programów skierowanych do różnych osób. Opisał także różne kategorie graczy i pozytywnych wzmocnień, które sprawiają, że dla różnych typów osobowości inne korzyści z gry będą bardziej motywujące.
„Grywalizacja” w prosty i lekki sposób uczy czytelnika, jak sprawić, by życie stało się wciągającą grą i to grą, na której każdy może korzystać – emocjonalnie bądź finansowo (a najczęściej i emocjonalnie, i finansowo).
Książkę polecam każdemu, kto woli być rycerzem zabijającym smoki niż smokiem, być może gruboskórnym, ale i tak mało odpornym na ataki młodych, inteligentnych rycerzy biegłych w grywalizacji.
Po dobrze przyjętych przez rynek „Zakamarkach marki”, Paweł Tkaczyk postanowił zająć się zjawiskiem, które „Harvard Businness Review” uznał za jeden z wiodących trendów marketingowych drugiej dekady XXI wieku.
Grywalizacja to wykorzystanie gier w marketingu, ale nie tylko. Autor z pasją przytacza badania dotyczące biologii, psychologii i socjologii, opisując nie tylko mechanizmy typowe dla świata gier komputerowych, planszowych i rozgrywanych w realnych warunkach (np. geocaching), ale ukazując w kontekście rywalizacji i teatralnej scenerii również nasze codzienne życie.
Każdego dnia gramy o uznanie otoczenia, pieniądze czy lepsze miejsce w sklepowej kolejce. Za każdym razem możemy przestrzegać narzuconych przez jakąś grupę reguł lub próbować je omijać. Codzienne życie jest planszą, na której wciąż rozgrywamy nowe partie. Przechodzimy na wyższe poziomy, pokonujemy trudności (zabijamy złe smoki) i zdobywamy punkty.
Jeśli naukę i pracę świadomie potraktujemy jako grę, one także staną się dla nas bardziej fascynujące i zaczną nam sprawiać więcej przyjemności.
Można to wykorzystać w marketingu, angażując klientów w coraz to nowe rozgrywki, do których zaliczyć możemy choćby zasady programów lojalnościowych. Biznes może korzystać z gier również w zarządzaniu zasobami ludzkimi, zamieniając nudną pracę w walkę o punkty, nagrody i dobre miejsce na zakładowej tablicy wyników.
Mało tego! Gry można wykorzystać także w edukacji, by uczniowie chętniej angażowali się w naukę, uczyli się współpracy i zdobywali wiele innych umiejętności przydatnych później w dorosłym życiu.
Paweł Tkaczyk napisał jak to robić. Posługując się licznymi przykładami, pokazał dobre i złe przykłady programów skierowanych do różnych osób. Opisał także różne kategorie graczy i pozytywnych wzmocnień, które sprawiają, że dla różnych typów osobowości inne korzyści z gry będą bardziej motywujące.
„Grywalizacja” w prosty i lekki sposób uczy czytelnika, jak sprawić, by życie stało się wciągającą grą i to grą, na której każdy może korzystać – emocjonalnie bądź finansowo (a najczęściej i emocjonalnie, i finansowo).
Książkę polecam każdemu, kto woli być rycerzem zabijającym smoki niż smokiem, być może gruboskórnym, ale i tak mało odpornym na ataki młodych, inteligentnych rycerzy biegłych w grywalizacji.
bizrun.pl Marcin Pietraszek
Mininawyki. Małymi krokami do sukcesu
Brakuje Ci motywacji? A może tylko wytrwałości w dążeniu do celu i podjęty po ran enty wysiłek przyniósł mizerne, krótkotrwałe efekty? Zarzucasz kolejny plan albo postanawiasz powalczyć od jutra? Najwyższy czas poznać metodę, która zwiększa poczucie własnej skuteczności, gwarantuje mały sukces każdego dnia i jest odpowiednia dla każdego. To strategia mininawyków.
Badania wykazały, że aż 45% zachowań wynika z przyzwyczajenia. Co więcej, ekonomicznie funkcjonujący mózg w warunkach stresu, zmęczenia czy pośpiechu szuka najszybszych i najłatwiejszych rozwiązań, a takimi właśnie są automatycznie wykonywane czynności. Dlatego tak ważne jest, co znajduje się w repertuarze naszych przyzwyczajeń. Z tych zasobów mózg korzysta nieustannie, kształtując naszą codzienność. Czasami uświadamiamy sobie zgubny wpływ niektórych nawyków i postanawiamy je wyeliminować lub zastąpić. I tu pojawiają się trudności…
Słomiany zapał, miliardy wymówek, ograniczony czas i środki, nieudolne planowanie, wyznaczanie trudnych do realizacji celów i mnóstwo innych czynników prowadzących do tego samego efektu – znów się nie udało. Nie udało się schudnąć, ograniczyć słodyczy, przesiadywania w sieci, nie udało się wytrwać w noworocznych postanowieniach, wykonać pracy terminie, zacząć biegać, oszczędzać, życie płynie, niewiele się zmienia, frustracja rośnie.
„Częstym błędem przy wyznaczaniu celów jest ignorowanie faktu, że poziomy motywacji oraz energii często i gwałtownie się zmieniają.” – pisze Stephen Guise, autor książki „Mininawyki. Małymi krokami do sukcesu”. Książki, która przedstawia opartą na badaniach naukowych metodę wprowadzania zmian, skuteczną niezależnie od poziomu naszej motywacji, ogromu lenistwa, braku wiary, czasu i liczby dotychczas stosowanych wymówek.
Dlaczego nam się nie udaje?
Podejmując decyzje, które mają nagle zmienić nasze życie, pod wpływem impulsu zapominamy lub chcemy zapomnieć o tym, że w większości przypadków kończy się to powrotem do starych nawyków i uczuciem porażki. Rzucanie się na głęboką wodę sprawia, że mózg jeszcze bardziej wycofuje się w strefę komfortu z tej prostej przyczyny, że nie lubi gwałtownych zmian i nie jest do nich przystosowany. Gdyby był, nasza osobowość, charakter, zachowanie zmieniałyby się zbyt gwałtownie, często, w sposób niezrównoważony, nieobliczalny, a tymczasem nasz umysł cechuje względna stabilność i powolny proces programowania. Wynika z tego, że jedynym skutecznym sposobem wprowadzenia zmian jest stopniowe kształtowanie nowych nawyków.
Mininawyki to wyjątkowa strategia działająca w zgodzie z naturalnymi procesami zachodzącymi w mózgu. Stephen Guise uświadamia nas, że nie musimy walczyć z naszym umysłem. Powinniśmy jedynie zrozumieć w jaki sposób funkcjonuje i zastosować metody, które siłą rzeczy muszą okazać się skuteczne.
Książka przystępnie objaśnia proces kształtowania się nawyków oraz ich wpływ na nasze życie, uczy jak wprowadzać i wzmacniać nowe, robić to w sposób elastyczny, zmniejszać opór przed zmianą, rozszerzać strefę komfortu, przestać polegać na motywacji, która ze względu na swój zmienny poziom nie może być fundamentem procesu wprowadzania trwałych zmian, pokazuje jak wykorzystać i wzmacniać siłę woli, wykonać pierwszy krok, w jaki sposób ustanawiać cele, aby wykluczyć porażkę. Zaczyna się od kilku minut dziennie. To niewiele i naprawdę stać na to każdego. Spróbuj tej techniki, a zobaczysz, jak mała zmiana wywołuje wielki efekt.
Badania wykazały, że aż 45% zachowań wynika z przyzwyczajenia. Co więcej, ekonomicznie funkcjonujący mózg w warunkach stresu, zmęczenia czy pośpiechu szuka najszybszych i najłatwiejszych rozwiązań, a takimi właśnie są automatycznie wykonywane czynności. Dlatego tak ważne jest, co znajduje się w repertuarze naszych przyzwyczajeń. Z tych zasobów mózg korzysta nieustannie, kształtując naszą codzienność. Czasami uświadamiamy sobie zgubny wpływ niektórych nawyków i postanawiamy je wyeliminować lub zastąpić. I tu pojawiają się trudności…
Słomiany zapał, miliardy wymówek, ograniczony czas i środki, nieudolne planowanie, wyznaczanie trudnych do realizacji celów i mnóstwo innych czynników prowadzących do tego samego efektu – znów się nie udało. Nie udało się schudnąć, ograniczyć słodyczy, przesiadywania w sieci, nie udało się wytrwać w noworocznych postanowieniach, wykonać pracy terminie, zacząć biegać, oszczędzać, życie płynie, niewiele się zmienia, frustracja rośnie.
„Częstym błędem przy wyznaczaniu celów jest ignorowanie faktu, że poziomy motywacji oraz energii często i gwałtownie się zmieniają.” – pisze Stephen Guise, autor książki „Mininawyki. Małymi krokami do sukcesu”. Książki, która przedstawia opartą na badaniach naukowych metodę wprowadzania zmian, skuteczną niezależnie od poziomu naszej motywacji, ogromu lenistwa, braku wiary, czasu i liczby dotychczas stosowanych wymówek.
Dlaczego nam się nie udaje?
Podejmując decyzje, które mają nagle zmienić nasze życie, pod wpływem impulsu zapominamy lub chcemy zapomnieć o tym, że w większości przypadków kończy się to powrotem do starych nawyków i uczuciem porażki. Rzucanie się na głęboką wodę sprawia, że mózg jeszcze bardziej wycofuje się w strefę komfortu z tej prostej przyczyny, że nie lubi gwałtownych zmian i nie jest do nich przystosowany. Gdyby był, nasza osobowość, charakter, zachowanie zmieniałyby się zbyt gwałtownie, często, w sposób niezrównoważony, nieobliczalny, a tymczasem nasz umysł cechuje względna stabilność i powolny proces programowania. Wynika z tego, że jedynym skutecznym sposobem wprowadzenia zmian jest stopniowe kształtowanie nowych nawyków.
Mininawyki to wyjątkowa strategia działająca w zgodzie z naturalnymi procesami zachodzącymi w mózgu. Stephen Guise uświadamia nas, że nie musimy walczyć z naszym umysłem. Powinniśmy jedynie zrozumieć w jaki sposób funkcjonuje i zastosować metody, które siłą rzeczy muszą okazać się skuteczne.
Książka przystępnie objaśnia proces kształtowania się nawyków oraz ich wpływ na nasze życie, uczy jak wprowadzać i wzmacniać nowe, robić to w sposób elastyczny, zmniejszać opór przed zmianą, rozszerzać strefę komfortu, przestać polegać na motywacji, która ze względu na swój zmienny poziom nie może być fundamentem procesu wprowadzania trwałych zmian, pokazuje jak wykorzystać i wzmacniać siłę woli, wykonać pierwszy krok, w jaki sposób ustanawiać cele, aby wykluczyć porażkę. Zaczyna się od kilku minut dziennie. To niewiele i naprawdę stać na to każdego. Spróbuj tej techniki, a zobaczysz, jak mała zmiana wywołuje wielki efekt.
urodaizdrowie.pl Iwona Marczewska; 2015-09-18