Po tym wszystkim, co już o bieganiu zdążyłam napisać, pytanie ?Dlaczego biegamy?? wydaje się wręcz idiotyczne: a niby dlaczego miałybyśmy nie biegać?

Po tym wszystkim, co już o bieganiu zdążyłam napisać, pytanie „Dlaczego biegamy?” wydaje się wręcz idiotyczne: a niby dlaczego miałybyśmy nie biegać? Skoro ten sport sprawia, że jesteśmy zdrowsze (jeśli uprawiamy go z głową), szczęśliwsze, lepiej wyglądamy, pozbywamy się stresu, relaksujemy, to coś byłoby z nami nie tak, gdybyśmy nie chciały go uprawiać.

Sęk w tym, że nie tylko bieganie daje nam takie rarytasy. Pływanie, pilates, zumba, joga, zajęcia fitness, jazda na rowerze — długo można by wymieniać. Każdy może znaleźć coś, co pozwoli mu pozbyć się kilku kilogramów i przewietrzyć głowę. Jednak z jakiegoś powodu od kilku lat jesteśmy świadkami czegoś, co można nazwać „boomem na bieganie”. Dlaczego? Pogrzebałam trochę, popytałam i okazuje się, że jest więcej powodów niż zdrowie, uroda czy dobre samopoczucie.

Fajnie jest biegać

„Od dawna marzę o tym, żeby zacząć biegać” — zwierzała mi się przed laty koleżanka w pracy. Niemalże codziennie podpytywała mnie o to, od czego zacząć, co zjeść przed treningiem i po nim, co na siebie założyć. Właśnie! Ten wątek interesował ją najbardziej. Podpytywała mnie o nowe modele butów, które akurat były mocno promowane w sieci, co i rusz pokazywała kolorowe legginsy, które chciałaby mieć. Mimo że spędziłyśmy w sumie wiele godzin na rozmowach o bieganiu, nie wybrała się na ani jeden trening. Pewnego dnia, kiedy podczas lunchu temat znowu się pojawił, zapytałam, dlaczego myśli akurat o tym sporcie: „Bo ubrania do biegania są takie fajne! Uwielbiam patrzeć na biegające po mieście dziewczyny. W tych kolorowych, dopasowanych ciuchach tak świetnie się wygląda. Chciałabym być jedną z nich” — odpowiedziała. Przyznam szczerze, że nawet mnie to zaskoczyło, choć jak się domyślasz, słyszałam już wiele. Nie mam co do tego wątpliwości: biegamy dlatego, że to jest fajne. Chcemy mieć te piękne kolorowe ubrania, które patrzą na nas z witryn sklepowych i wołają: „Weź mnie!”. Założyć je, zrobić sobie w nich zdjęcie i wrzucić na kanały social media, żeby koleżanki mogły zobaczyć, że my też dołączyłyśmy do tej grupy. Lubimy to uczucie, kiedy przychodzimy w poniedziałek do pracy i możemy się pochwalić kolejnym medalem, nową życiówką, lekko pokuśtykać albo ponarzekać na ból mięśni. I nie ma w tym nic złego, ważne, że chce się ruszyć tyłek, a motywacja to już drugorzędna sprawa.

Jestem superbohaterem!

Na pewno masz wśród swoich znajomych takiego osobnika. Cechy charakterystyczne: • często startuje w zawodach, • wybiera tylko długie dystanse, bo „biegi na 5 czy 10 km są dla leszczy” (i nie przyszło mu do głowy, że poprawianie życiówki może być równie trudne, co szykowanie się do biegu ultra), • najchętniej obstawia zawody, których już sama nazwa budzi respekt: Bieg Rzeźnika, Katorżnika i inne takie, • w pracy najchętniej opowiada o morderczych przygotowaniach do tychże startów, • w czasie lunchu najchętniej zagląda kolegom w talerze i udziela wskazówek żywieniowych, choć sam nie prowadzi idealnej diety. Oczywiście to wszystko, co tutaj piszę, potraktuj z przymrużeniem oka. Nie ma nic złego w tym, że ktoś upodoba sobie długie dystanse, z każdym startem chce podnosić sobie poprzeczkę, lubi wyzwania, taplanie w błocie czy odciski — przecież sama przed chwilą rozpisywałam się na temat biegów górskich i tych z przeszkodami! Jest jednak pewien gatunek ludzi, którzy tak naprawdę nie lubią biegać, kochają za to coś sobie udowadniać albo, jeszcze lepiej, nawet nie sobie, tylko innym. — Żyjemy w takich czasach, że najszybciej nasze poczucie własnej wartości podnosi uwaga i podziw ze strony innych osób. Internet, a przede wszystkim media społecznościowe, sprawia, że potrzebujemy tego jeszcze bardziej niż kiedykolwiek — mówi Klaudia Pingot, coach, SpecBabka, a dla mnie przede wszystkim kobieta, która potrafi zmotywować do tego, by wygrzebać z siebie to, co najlepsze. Przyznaj się, że lubisz patrzeć, jak rośnie liczba polubień pod Twoim zdjęciem z kolejnym medalem, a komentarze typu: „Wymiatasz!”, „Świetny czas” czy nawet bezpośrednie „Jesteś najlepsza” od razu wprawiają Cię w lepszy nastrój. Sama to uwielbiam! Nie ma powodu do wstydu, w końcu kto nie lubi słuchać komplementów? Gorzej, jeśli dasz się temu tak bardzo ponieść, że bez poklasku u innych osób nie będziesz odczuwać satysfakcji. Już trening sam w sobie powinien być przyjemnością, nagrodą, czymś, co robisz dla siebie. Miłe słowa to wisienka na torcie, dodatkowa motywacja, a nie główny bodziec. Poprzez sport udowadniamy coś nie tylko innym, ale też sobie. — Każda aktywność to stymulacja, która pozwala przetrwać problemy w życiu prywatnym. To swego rodzaju psychoterapia, sposób na rozładowanie emocji — dodaje Klaudia. — Wiele osób zamiast iść do psychologa, po prostu wychodzi na trening. Jest jeszcze jeden ważny aspekt, o którym wspominałam wcześniej: ponieważ bieganie uczy nas cierpliwości, wytrwałości w dążeniu do celu i daje szansę na to, by wyjść poza strefę komfortu, zaczynamy dużo pewniej działać również w innych dziedzinach życia. — W sposób nieświadomy wypracowujemy w sobie przekonanie, że możemy podjąć każde inne wyzwanie. Myślimy tak: jeśli przebiegłem ultramaraton, to poradzę sobie z każdym innym życiowym problemem: z rozwodem, utratą pracy, chorobą — wyjaśnia Klaudia. A mój partner ma na to jeszcze jedno wytłumaczenie: — My, faceci, ciągle staramy się sobie coś udowodnić. Istotne rzeczy, jak zdrowie, udany związek, dobra praca, z czasem zaczynają być niezauważalne. To tak jak mieszkać w najpiękniejszym miejscu na świecie i przestać zauważać te wszystkie widoki. Potrzebujemy ekscytacji, przełamania rutyny. Są na to różne sposoby. Niektóre pomysły kończą się rozbitymi związkami, romansami. Ja wolę pobiec ultra, poczuć zmęczenie, głód, pragnienie. Dać upust emocjom, udowodnić sobie coś, mieć chwilę tylko dla siebie i zdać sobie sprawę z tych pięknych rzeczy, które mnie otaczają. Nie muszę już czegoś stracić, żeby to docenić — w ciężkich chwilach, szczególnie w czasie zawodów, jakoś łatwiej mi to przychodzi. Ja swoje wiem: to tylko taki bajer, żebym nie narzekała, że dużo trenuje. Za dziewczynami i tak się rozgląda, bez względu na to, czy startuje w ultra, czy nie, jak każdy facet ;).

„Cześć, jestem Jurek”

Pamiętam moje pierwsze zawody. To był bieg na 10 km, przygotowywałam się już wtedy do pierwszego maratonu i po drodze zaplanowałam kilka startów kontrolnych. Nie znałam nikogo, nie wiedziałam, na co się przygotować. Upchnęłam gdzieś w kieszeni bilet na autobus, żebym miała jak wrócić do domu, telefon przez cały bieg trzymałam w ręku. Dziś mnie to bawi, ale wtedy nie miałam przy sobie nikogo, kto mógłby przechować moje rzeczy u siebie w samochodzie czy czekać z nimi na mecie. Mimo wszystko odważyłam się, pojechałam, wystartowałam i dałam z siebie wszystko. Do dziś pamiętam, że udało mi się pokonać tę trasę w czasie poniżej 51 minut, co nawet z perspektywy czasu uważam za bardzo przyzwoity wynik jak na pierwsze podejście. Po biegu od razu urzekła mnie atmosfera. „Cześć, jestem Jurek” — podszedł do mnie jakiś starszy pan i zaczął podpytywać o plany na kolejne starty. Przyznałam się, że to mój pierwszy raz i jeszcze nie mam pojęcia co i jak. Siedemdziesięcioletni Jurek opowiedział mi o kilku fajnych biegach w okolicach Warszawy i za jego namową zapisałam się na kolejny start: półmaraton dwa miesiące później w okolicach Warszawy. Tam poznałam zaś kolejne trzy osoby, no i oczywiście spotkałam Jurka, który bardzo się ucieszył, że złapałam bakcyla. I tak się wszystko zaczęło. Podczas każdego kolejnego startu poznawałam biegaczy, z którymi później umawiałam się na następne zawody i wspólne treningi. Potem zaczęłam się rozglądać za jakąś grupą biegową, bo zależało mi na tym, żeby ktoś rzucił okiem na moją technikę, podpowiedział, jak trenować, by mieć lepsze wyniki. W tym samym czasie spotkałam się ze znajomym ze studiów, który z niedowierzaniem przecierał oczy: „Anka, ty na serio przebiegłaś maraton?”. Z wypiekami na twarzy opowiedziałam mu całą historię i wyjaśniłam, jak to się stało, że ja raptem rzuciłam palenie i polubiłam sport tak bardzo, że trenuję pięć razy w tygodniu. Więcej: robię to z prawdziwą przyjemnością i jestem szczęśliwa jak nigdy dotąd. „Załóż bloga, motywuj ludzi. Pokaż, że nigdy nie jest za późno, by zmienić swoje życie” — namawiał mnie i obiecał, że pomoże od strony technicznej. Nie wypadało więc odmówić. I tak powstał blog Panna Anna Biega. Grupowe treningi i aktywność w sieci przyczyniły się do tego, że w kilka miesięcy poznałam tak wiele osób jak jeszcze nigdy w życiu. Zaczęły się wspólne wyjazdy na zawody, obozy biegowe, treningi poza miastem. Pewnego dnia uświadomiłam sobie, że większość moich znajomych biega! To się dzieje naturalnie: ludzie, którzy mają tę samą pasję, raptem zaczynają spędzać ze sobą czas nie tylko na biegowych ścieżkach. Weekendowe śniadania, pikniki, wyjścia do kina, świętowanie urodzin — okazało się, że życie kręci się nie tylko wokół interwałów, podbiegów i ładowania węglowodanami.


* Artykuł stanowi fragment książki pt. „Zakochaj się w bieganiu!Anna Szczypczyńska (Septem 2017). Czas trwania promocji od 04.04.2017 do 10.04.2017