Chociaż Viktor Arnar Ingólfsson dopiero co zadebiutował na polskim rynku, dobrze zna Polaków, którzy przyjeżdżają do Islandii do pracy. Jak przekonuje



Chociaż Viktor Arnar Ingólfsson dopiero co zadebiutował na polskim rynku, dobrze zna Polaków, którzy przyjeżdżają do Islandii do pracy. Jak przekonuje, w dużej mierze dzięki nim ten wyspiarski kraj jest bardzo dobrze zorganizowany, a życie płynie spokojnym rytmem. Akcję Tajemnicy wyspy Flatey Ingólfsson umieścił – a jakże – na wyspie, którą poznał doskonale jako chłopiec. – Miejsce i czas akcji zrobiły mi niemal całą powieść – zdradza pisarz, którego książka ukaże się w naszym kraju w lipcu nakładem wydawnictwa Editio Black.Pierwszy raz miałam możliwość przeczytać islandzki kryminał i bardzo mi się spodobał. Czy może pan opowiedzieć więcej o miejscu, z którego pochodzi?

Mieszkam w Rejkiawiku, na Islandii, w kraju liczącym tylko 332 tysiące ludzi. Wyspa jest dość duża, ma 103 tysiące kilometrów kwadratowych – to jedna trzecia terytorium Polski. Utrzymanie infrastruktury nie należy do zadań łatwych, jeśli na takim obszarze mieszka tak niewiele osób. Na szczęście do pracy tutaj przyjeżdża wielu Polaków, codziennie w sklepie, na siłowni czy basenie słyszę język polski – tak mi się przynajmniej wydaje. Życie w Rejkiawiku jest łatwe, miasto, choć niewielkie, ma sporo cech dużej aglomeracji: różne wydarzenia kulturalne, dobre restauracje i tętniące życiem kluby nocne. Ze względu na ocean i klimat lodowcowy w zimie nie jest tak zimno, jak sądzi wielu cudzoziemców. Chyba chłodniej jest w Warszawie. Z drugiej strony lato bywa chłodniejsze. Pozytywnym aspektem jest to, że nigdy nie ma upałów. Czy może pan powiedzieć polskim czytelnikom coś więcej o sobie? Nie zajmuje się pan tylko pisarstwem, to bardziej hobby niż główne zajęcie. Z wykształcenia jestem inżynierem budownictwa lądowego i wodnego – i to mój główny zawód. Ukończyłem też studia z zakresu komunikacji wydawniczej i grafiki komputerowej na George Washington University w Waszyngtonie. Ale zawsze byłem zapalonym czytelnikiem i uwielbiałem właściwie każdy rodzaj literatury. Szczególnie podobały mi się powieści kryminalne, głównie z powodu fabuły i aury tajemniczości, a także zagadek, zwykle naprawdę intrygujących. Kiedy byłem młody, w czasie studiów, czułem, że mogę wykorzystać swój talent do planowania i rozwiązywania problemów, by stworzyć świetną fabułę. Potrzeba było jednak wielu lat ćwiczeń, bym potrafił napisać coś, z czego będę dumny. Kto jest pańskim ulubionym pisarzem lub pisarką? Czy czerpie pan skądś inspiracje? Pokolenie nordyckich autorów kryminałów, do którego należę, czytało serię Martin Beck szwedzkich autorów, Maj Sjöwall i Pera Wahlöö, uważanych za klasyków gatunku. W ciągu dekady, w latach 1965-1975, wspólnie napisali aż dziesięć książek – to robi wrażenie. Od tamtego czasu ten rodzaj literatury jest moim ulubionym. Oczywiście czytałem także angielskie powieści kryminalne, wystarczy wspomnieć P.D. James. W młodości do moich ulubionych twórców należał Amerykanin Ed McBain. Lubię także dzieła klasyków pochodzących z innych krajów: Imię róży Włocha Umberta Eco, A Taste for Death wspomnianej wcześniej P.D. James, Cedry pod śniegiem Davida Gutersona czy całą serię Millennium Szweda Stiega Larssona. Osobiście znam wielu islandzkich autorów, którzy zajmują się pisaniem kryminałów, więc jeśli podałbym jedno lub dwa nazwiska, z pewnością miałbym kłopoty. Dlatego resztę pytania pozostawię bez odpowiedzi. W Tajemnicy wyspy Flatey mamy wielu bohaterów i kilka niemal równorzędnych wątków. Czy wcześniej robił pan dokładny plan i notatki dotyczące fabuły? Tak, ale teraz jest o wiele gorzej. Kiedy pisałem akurat tę książkę, większość rzeczy miałem w głowie, a obecnie, gdy pracuję nad powieścią, mam włączone aż trzy komputery. Na jednym ekranie widać listę i charakterystykę poszczególnych bohaterów, na drugim – plan rozdziałów, a na trzecim – to, co piszę. Czy może pan powiedzieć coś więcej o tajemniczej Flateyjarbók, która jest skarbem narodowym Islandii? To największy średniowieczny islandzki manuskrypt, spisany na cienkim pergaminie z cielęcej skóry, składający się z 225 stron. Zawiera głównie sagi o nordyckich władcach, opowieści, których nie można znaleźć nigdzie indziej. Szczególnie ważna jest historia Grenlandczyków – ludzi, którzy przybyli do Almery około 1000 roku. Większość księgi została napisana w 1387 roku, a skończono ją w 1394 roku lub troszkę później. Pierwsza strona informuje, że jej autorami było dwóch kapłanów: John Thordsson i Magnus Thorhallsson. W młodości, która przypadła na lata 60. XX wieku, bardzo często spędzał pan wakacje na wyspie, u dziadków. A dzisiaj jak często ją pan odwiedza? Co się zmieniło od tamtego czasu? Kiedyś, gdy spędzałem wakacje na Flatey, życie na wyspie było prymitywne. Mieszkali na niej chłopi zajmujący się rolnictwem, którzy uprawiali ziemię w dość prosty sposób, tak jak robiło się to kilkaset lat temu. Utrzymywano się z połowów, polowań, zbieractwa i rolnictwa właśnie. Po jakimś czasie większość ludzi wyjechała, uznawszy, że nie ma tam przyszłości. Dzisiaj wieś wygląda dokładnie tak jak na początku XX wieku. Wszystkie domy odnowiono w starym stylu, a ich posiadaczami są zwykle duże rodziny, najczęściej potomkowie dawnych mieszkańców. Obecnie nie jeżdżę tam często, a jeśli już, to zatrzymuję się na kilka godzin, czasami na noc, w hotelu, który jest bardzo wygodny. Znajduje się w centrum wioski, w przebudowanych starych magazynach. Co mógłby pan powiedzieć o głównym bohaterze powieści, Kjartanie? Jak by pan go opisał? To młody mężczyzna, który stara się na nowo ułożyć sobie życie po nieszczęściu, które go spotkało. Szuka prostego zajęcia i otrzymuje posadę zastępcy prefekta w zachodniej części kraju. Nie ma pojęcia, co go czeka. Kiedy zostaje poproszony o zajęcie się szczątkami zmarłego i zorganizowanie mu pochówku, sprawa trochę go przerasta.