Sztab VIII Korpusu pod Hamburgiem, 5 maja 1945 roku Major nie był w nastroju na czekanie. Być może wojna zbliżała się do końca, ale jego ożywiało pra

Sztab VIII Korpusu pod Hamburgiem, 5 maja 1945 roku

Major nie był w nastroju na czekanie. Być może wojna zbliżała się do końca, ale jego ożywiało pragnienie, by przeć ze swymi ludźmi naprzód. Prawdę mówiąc, mimo panującego wokół niego zastoju, a także rozkazu wstrzymania działań się wydanego wszystkim brytyjskim jednostkom przebywającym na terenie Niemiec, dostał osobną instrukcję – aby iść dalej do przodu. Przyszła wprost z naczelnego dowództwa aliantów. Miał własne rozkazy i zamierzał się do nich zastosować.

box_polowanNiem_720x350_ebp(Czas trwania promocji: 30.11.2014 — 13.12.2014)

Major Tony Hibbert był człowiekiem czynu, a przy tym byłym komandosem, który jako szef sztabu 1. Brygady Spadochronowej wziął bezpośredni udział w heroicznej, ale przegranej walce o most drogowy w Arnhem. Wyciągnął wnioski z zakończonej klęską operacji „Market Garden”, więc doskonale zdawał sobie sprawę, że musi za wszelką cenę się spieszyć. Jednak tym razem zagrożenia były całkiem inne. Wrogami byli nie tylko Niemcy. Naczelne dowództwo aliantów spoglądało już w przyszłość i wydało polecenia, które miały zadecydować o przyszłości Europy.

Jednak na linii frontu nikt inny nie uświadamiał sobie, sprawy, jak ważny jest pośpiech. Po sześciu długich latach wojna dobiegała końca – zarządzono wstrzymanie ognia i żaden dowódca polowy nie zamierzał ryzykować życia swoich ludzi. Gdy tylko generał Miles Dempsey, dowódca brytyjskiej 2. Armii, usłyszał, że niedługo w życie wejdzie zawieszenie broni, nakazał czterem korpusom pod swoją komendą błyskawicznie zająć pozycje na linii między Dömitz, Ludwigslust, Schwerin, Wismar, Neustadt, Bad Segeberg, Wedel, Stade, Bremervörde i Bremą. Wydany przez niego komunikat brzmiał: „Zakaz przekraczania tej linii bez moich rozkazów”.

Wydany przez generała Dempseya rozkaz zatrzymania się został rozesłany do całej armii, toteż w Hamburgu dowódca VIII Korpusu nikomu nie zezwalał na przekroczenie obecnych pozycji. Mimo to major Tony Hibbert nie zamierzał czekać. Był weteranem spod Dunkierki i Arnhem, dowodził ponad pięciuset ludźmi, a jego cel znajdował się prawie sto kilometrów dalej. Został uprzedzony, że przy drodze, którą miał się posuwać, stoją dwie dywizje SS, a w mieście, do którego się wybiera, stacjonuje ponad czterdzieści tysięcy niemieckich żołnierzy i marynarzy. Hibbert i tak nie chciał czekać. Nie martwili go Niemcy, a jego upoważnienie pochodziło od władzy wyższej niż dowódca korpusu.

Naczelne dowództwo wierzyło, że Rosjanie zamierzają posuwać się w stronę Danii, aby Bałtyk stał się wewnętrznym morzem Związku Sowieckiego. Obawiano się, że nic nie powstrzyma Rosjan, więc rozkaz otrzymany przez majora Hibberta był prosty: „Dotrzeć do Kilonii przed Rosjanami”. I zamierzał go wypełnić. Nie interesowało go, że dowódca korpusu odmówił mu wydania zgody na dalszy marsz. Nie zniechęciły go też informacje ze sztabu generała Dempseya. Jego rozkaz pochodził z samej góry i skoro Naczelny Dowódca Alianckich Sił Ekspedycyjnych, generał Dwight D. Eisenhower, był przekonany, że należy zająć Kilonię, on i jego ludzie zamierzali to zrobić.

Major Hibbert potrzebował tylko jednego podpisu, aby móc przekroczyć linię frontu i ruszyć do Kilonii. Czas uciekał, więc pozostało mu jedno wyjście. Wrócił do dowództwa VIII Korpusu z butelką whisky, aby uraczyć nią oficera. W następnych godzinach nalewał kieliszek za kieliszkiem, pilnując, aby jego kamrat wypił lwią część zawartości butelki. Nie dało się tego załatwić szybko, ale Hibbert niczego by nie osiągnął, gdyby nie jego wytrwałość. W końcu uzyskał to, czego chciał – spitego oficera sztabowego i pisemne zezwolenie na wyruszenie poza linię frontu.

Nadeszła pora, by ruszać. O siódmej rano 5 maja 1945 roku żołnierze T-Force wsiedli do swoich pojazdów i skierowali się na drogę prowadzącą do Kilonii. Jednym z ich celów były zakłady Walterwerke, a także ich założyciel i najlepszy niemiecki ekspert od silników rakietowych na nadtlenek wodoru – doktor Hellmuth Walter.

Wiosną 1945 roku, gdy wojska sprzymierzonych posuwały się w głąb Niemiec, głównym celem większości alianckich oddziałów było błyskawiczne pokonanie Niemców na polu bitwy i jak najszybsze przywrócenie pokoju. Natomiast jednej z formacji na linii frontu wyznaczono zupełnie inny cel. Tych żołnierzy, w odróżnieniu od ich frontowych kolegów, zniechęcano do angażowania się w potyczki z wrogiem i wykazywania się bohaterstwem. Przemierzali północne Niemcy w samochodach oznaczonych jedynie literą T, ale nie walczyli w tej samej wojnie.

Gdy podekscytowani i zdenerwowani ludzie z T-Force siedzieli w wiosennym słońcu, czekając na rozkazy, niewielu z nich rozumiało, czym tak naprawdę się zajmują. Nie brali udziału w finalnej operacji przeciw nazistom, lecz mimowolnie zostali zaangażowani w przygrywkę do następnego wielkiego konfliktu epoki – zimnej wojny. Wiedzieli tylko, że mają wyznaczony cel i że wkrótce wsiądą do swoich samochodów, aby udać się w nieznanym kierunku. Była to normalna procedura i tylko nieliczni spośród nich zrozumieli znaczenie rozkazów, które otrzymali. W tamtym okresie i przez znaczną część roku 1945 przyszłość zachodnich demokracji stała pod znakiem zapytania i gdyby żołnierzom T-Force nie udało się wypełnić powierzonych im zadań, losy zachodniego świata mogłyby się potoczyć zupełnie inaczej.

Bez wątpienia podczas II wojny światowej naziści wiedli prym w rozwoju techniki wojskowej. Niemieccy naukowcy skonstruowali pierwsze działające odrzutowce, rakietowe pociski balistyczne, szybkie okręty podwodne, samoloty z napędem rakietowym, celowniki armatnie na podczerwień, nową broń chemiczną, taką jak sarin i tabun, latające bomby, a nawet karabiny strzelające zza węgła; tym samym stworzyli podwaliny pod rozwój techniki wojskowej w latach powojennych. W maju 1945 roku na deskach kreślarskich niemieckich inżynierów leżały projekty broni i uzbrojenia nowego rodzaju, które inne państwa – wcześniej sprzymierzone, a teraz rywalizujące ze sobą – chciały wykorzystać. Po II wojnie światowej ta broń pojawiła się na różnych polach bitew świata, między innymi w postaci pocisków manewrujących Cruise i myśliwców typu stealth. W epoce zimnej wojny Stany Zjednoczone używały systemów radarowych skonstruowanych na podstawie niemieckich projektów z czasów II wojny światowej i tworzących część amerykańskiego ogólnoświatowego systemu wczesnego ostrzegania. Nie należy też zapominać, że to dzięki niemieckim konstruktorom rakiet człowiek stanął na Księżycu, a pomysły niemieckich projektantów lotniczych stały się inspiracją dla budowniczych samolotu Concorde.

Jednak wiosną 1945 roku nikt na Zachodzie nie miał pojęcia o nazistowskim programie badań nuklearnych ani nie zdawał sobie sprawy, co oznaczają pogłoski o śmiertelnie groźnych nowych gazach bojowych, nad którymi pracowano w Niemczech. Alianci wiedzieli tylko, że nawet w trakcie natarcia wojsk sprzymierzonych nazistowscy naukowcy nadal ciężko pracują przy swoich biurkach i deskach kreślarskich, a rezultaty ich prac mogą jeszcze wywrzeć znaczący wpływ na przebieg wojny. W końcu byli to ci sami ludzie, dzięki którym na pola bitew trafiło nowe uzbrojenie. Gdy padała Trzecia Rzesza, nikt nie potrafił przewidzieć, jakie potworności mogli jeszcze zgotować światu, jaką tajemniczą broń mogli już przekazać swoim japońskim sojusznikom ani co mogą zrobić inni potencjalni wrogowie, jeśli taka broń dostanie się w ich ręce.

Przywódcy zachodnich państw nie mieli wyjścia – musieli przejąć tę broń, odszukać naukowców, poznać wyniki ich badań i zaprząc ich do pracy, zanim zrobi to ktoś inny. Potrzebowali do tego specjalnych oddziałów – elitarnych, mówiąc językiem powojennego świata. Takich, które przejmą i zabezpieczą niemieckie instytuty badawcze i zakłady zbrojeniowe, zatrzymają naukowców oraz zagwarantują, że zachodni alianci będą mogli wykorzystać ich wiedzę.

Mając to na względzie, w lipcu 1944 roku generał Eisenhower, jako Naczelny Dowódca Alianckich Sił Ekspedycyjnych, wydał tajny rozkaz powołania tak zwanej Target Force. Jednostka ta została tak utajniona, że zniknęła zarówno z kart historii drugiej wojny światowej, jak i zimnej wojny. Mimo tej konspiracji brytyjska Target Force – powszechnie zwana T-Force – była najmniej zakonspirowana ze wszystkich jednostek elitarnych.

T-Force nie stanowiła pododdziału Special Air Service (SAS), a tylko nieliczni jej członkowie byli komandosami czy spadochroniarzami. Nie przypominali też wystrojonych na galowo gwardzistów, tak lubianych przez odwiedzających Londyn turystów. Byli przeciętnymi piechurami, zwiadowcami i saperami ze zwykłych pułków: z 5. batalionu liverpoolskiego King’s Regiment, 1. batalionu Buckinghamshire, 30. batalionu Royal Berkshire Regiment, oraz króleskich korpusów: saperów i inżynierów. Wzięto ich ze szpitali – niektórzy byli fizycznie ranni, inni cierpieli na nerwicę frontową. Część z nich była zaprawionymi w boju żołnierzami, którzy 6 czerwca 1944 roku wylądowali na plażach Normandii i z bliska poznali okropieństwa wojny. Znaleźli się wśród nich także „niepotrzebni” artylerzyści, których oddziały zostały podzielone, a inni ich członkowie zasilili armie zdziesiątkowane w Normandii. Do T-Force trafili także członkowie załóg barek desantowych, którzy przeżyli ostrzał przez wroga, gdy dowozili wojska piechoty na plaże Normandii w dniu D. Dołączyli do nich nastoletni żołnierze przysłani na kontynent wprost z obozów treningowych i rwący się do ataku na Niemcy. Ta zbieranina niezachwycających wyglądem, różnie umundurowanych „sierot” tworzyła jednostkę, która miała zagwarantować, że zachodni alianci będą przygotowani do zimnej wojny.

Żołnierzom tym zawdzięczamy jeden z najbardziej nieprawdopodobnych wojennych sukcesów – zdobycie w ostatnich miesiącach konfliktu w Europie i w pierwszych latach pokoju technologii cywilnych i wojskowych, których wartość według cen z początku XXI wieku szacuje się na mniej więcej dziesięć miliardów funtów. Specjaliści w dziedzinie atomistyki, broń chemiczna, nowoczesne silniki okrętów podwodnych, konstrukcje odrzutowców – wszystko to przeszło przez ręce członków T-Force, gdy armie alianckie wkraczały na gruzy upadających Niemiec. W późniejszych latach zachodnie potęgi wykorzystały zdobyte przez nich wojskowe techniki i technologie, aby zapewnić sobie w przyszłości bezpieczeństwo.

Mimo doniosłego znaczenia badań przeprowadzonych przez niemieckich naukowców i wpływu ich prac na rozwój powojennego świata szczegóły historii o tym, w jaki sposób elitarne oddziały przechwyciły tych ludzi i rezultaty ich prac, do niedawna wciąż skrywała mgła tajemnicy. Fakt powołania tej tajnej jednostki przez wiele lat pozostawał zapomniany, choć to ona w ostatnich tygodniach wojny wkroczyła do Trzeciej Rzeszy, aby odszukać specjalistów od atomistyki, przejąć wyniki badań nad silnikami rakietowymi, zakłady produkcji broni chemicznej i konstruktorów U-bootów oraz zagwarantować, że nie wpadną w ręce Rosjan. Ponadto żołnierze T-Force przeprowadzili ostatnie natarcie brytyjskiej armii podczas wojny w Europie, docierając do Kilonii, aby zabezpieczyć tamtejsze biura konstrukcyjne i badawcze marynarki wojennej.

Nie powinno dziwić, że wspomniane tu fakty brzmią niczym opowieści o Jamesie Bondzie. Jedną z osób stojących za operacjami T-Force był Ian Fleming, późniejszy autor serii książek o agencie 007. Przyczynił się on do powstania 30. Jednostki Szturmowej – jednostki Royal Marines, która posłużyła za wzór dla T-Force i równolegle z nią wkroczyła do Niemiec. Fleming zasiadał także w komitecie, który wskazywał cele działań T-Force i określał priorytet jej operacji.

Narodziny pomysłu

Od samego początku drugiej wojny światowej panowało wśród aliantów przekonanie, że w dziedzinie zbrojeń Niemcy mają przewagę pod względem technicznym... Gdy alianci planowali wkroczyć do samej Rzeszy, zaczęli też rozważać, co należałoby zrobić, aby poznać tajne niemieckie osiągnięcia techniczne.

Wchodzący do gmachu Admiralicji wczesnym wiosennym porankiem Ian Fleming, trzydziestoczteroletni komandor ochotniczej rezerwy marynarki wojennej, był jednym z tysięcy młodych mężczyzn i kobiet udających się do pracy w Whitehall. W biurach rządowych, pełnych uwijających się ludzi, biło serce wojennego rządu Wielkiej Brytanii. Każdego dnia tysiące pracowników cywilnych i personelu wojskowego w mundurach wszystkich służb i każdej narodowości należącej do Imperium i Wspólnoty Brytyjskiej przychodziły do biur, aby wykonać pracę zapewniającą funkcjonowanie państwa i jego potężnej machiny wojennej. Każda z tych osób wniosła istotny wkład w wysiłek wojenny, ale niektóre odegrały role o długotrwałym wpływie na przyszłość świata.

W kwietniu 1942 roku komandor Fleming wszedł do pokoju numer trzydzieści dziewięć starego gmachu Admiralicji. Czekał go kolejny dzień pracy w charakterze adiutanta dyrektora wywiadu marynarki wojennej. W tym pokoju, o pomalowanych na biało, do połowy krytych boazerią ścianach, z marmurowym kominkiem i coraz bardziej zapchanymi szafkami na akta, snuł plany, jak zebrać potrzebne Royal Navy informacje wywiadowcze. Niektóre z tych planów były dziwaczne, więc je odrzucono. Inne zostały zaakceptowane i zrealizowane. Kluczowe znaczenie miało jednak to, że komandor dał się poznać jako człowiek bystry, pracowity oraz skrupulatny w planowaniu szczegółów operacji. Siedzący za biurkiem często już o szóstej rano i pracujący do późna w nocy, Fleming miał wszystkie cechy niezbędne sekretarzowi admirała Johna Godfreya. Był zatem odpowiednim człowiekiem do zajęcia się najnowszym projektem admirała.

Admirał Godfrey zadzwonił do pokoju sąsiadującego ze swoim biurem i poprosił, aby komandor Fleming przyszedł do niego w celu omówienia nowego pomysłu: jak zebrać dane dla wywiadu marynarki wojennej. Admirał nie tracił czasu. W scenie, która później wielokrotnie pojawiała się w beletrystycznych dziełach Fleminga, starszy oficer przedstawił swojemu podwładnemu całkiem sensowny zarys swoich oczekiwań.

Komandor Fleming wysłuchał propozycji admirała. Z analizy raportów aktywności Niemców podczas inwazji na Grecję i śmiałego ataku na Kretę w roku 1941 dowiedział się, że naziści mieli „komandosów wywiadu”. W szczególności korzystali z wysuniętych polowych grup wywiadowczych, które posuwając się tuż za regularnymi oddziałami szturmowymi, a czasem nawet je wyprzedzając, wkraczały do sztabów i przejmowały dokumentację. Do ich zadań należał szturm na porty i dotarcie do pomieszczeń dowódców Royal Navy w celu zebrania wszelkich materiałów wywiadowczych, w szczególności przejęcia książek kodowych i sygnałów radiowych.

Komandor Fleming zagłębił się w szczegóły raportów. Jego zadaniem było prześledzenie niemieckich operacji i ustalenie, jak Brytyjczycy mogliby skorzystać z tych doświadczeń. Przez kilka kolejnych tygodni pilnie studiował niemieckie metody działania. Było to zadanie dokładnie tego rodzaju, który uwielbiał, a także okazja do planowania skutecznych operacji komandosów i osobistego zaangażowania się w konflikt zbrojny. Następnie przedstawił admirałowi swój plan stworzenia „ofensywnej grupy wywiadu marynarki wojennej”. W lipcu 1942 roku admirał Godfrey zameldował swojemu przełożonemu o rezultatach pracy Fleminga: „Przygotowałem plan wykorzystania niemieckiej formacji z uwzględnieniem potrzeb wywiadu marynarki wojennej podczas przyszłych ataków na kontynencie lub w Norwegii, który sprawdzi się także w przypadku dużej ofensywy”. Na tym etapie przewidywano, że powstanie niewielka elitarna grupa, ale stworzono zarówno podwaliny formacji zbierającej dane wywiadowcze, jak i główny zarys przyszłej jednostki T-Force.

Następnie komandor Fleming został wezwany do Ministerstwa Wojny, aby przedstawić swoje pomysły. Jako oficer reprezentujący Admiralicję, Fleming wyjaśnił, że pilnie potrzebni są ludzie, których będzie można poddać intensywnemu treningowi i przeszkolić do wykonywania zadań specjalnych na zlecenie marynarki wojennej. Zaznaczył, że Admiralicja jako pierwsza dostrzegła potrzebę stworzenia takiej jednostki, i podkreślił, że „obecnie coraz pilniejsza jest potrzeba powołania stałego organu, któremu będzie można powierzyć odpowiedzialność za tego typu pracę wywiadowczą w marynarce wojennej”. Uczestnicy spotkania w większości się z nim zgodzili. Fleming zakładał, że do wykonania tego zadania wystarczy jeden pluton piechoty morskiej (Royal Marines). Poważnie nie doszacował sił przyszłej jednostki wywiadu – z proponowanego przez niego plutonu komandosów wyrosła jednostka licząca tysiące ludzi.

We wrześniu 1942 roku, otrzymawszy uprzednio poparcie Ministerstwa Wojny, admirał Godfrey oficjalnie zatwierdził plan Fleminga przewidujący powołanie „specjalnej jednostki wywiadu”, której zadaniem miało być prowadzenie tajnych operacji, przenikanie za linie wroga i przechwytywanie materiałów wywiadowczych potencjalnie przydatnych Royal Navy. Odbyła się poważna debata, jak nazwać tę nową jednostkę. W chwili jej powołania ktoś w Admiralicji zaproponował, by była to 30. Jednostka Wywiadu (30 Intelligence Unit), gdyż „jej zadaniem są operacje wywiadowcze, a nie szturmowe”. Zanim została formalnie powołana, roboczo określano ją jako Jednostka Szturmowa Wywiadu (Intelligence Assault Unit, IAU). Jednak inne jej opisy z tamtego okresu były mniej pochlebne. W notatce służbowej z listopada 1942 roku opisano ją jako „grupę uzbrojonych, wykwalifikowanych i działających z upoważnienia rabusiów”.

Mimo zachwytu, jaki ten pomysł wzbudził w Royal Navy, gdzie indziej został mniej entuzjastycznie przyjęty. W postaci, w której przedstawiono go Połączonemu Komitetowi Wywiadu, wymagał włączenia do jednostki żołnierzy armii, marynarki wojennej i piechoty morskiej. Sprzeciwiły się temu zarówno Króleskie Siły Powietrzne (RAF), jak i armia. Ich zdaniem nowa jednostka wkraczałaby w kompetencje zarówno RAF Regiment, jak i Field Security Police.

Niezniechęcony tą odmową admirał Godfrey ponaglał komandora Fleminga, aby forsował realizację planu. W końcu udało im się uzyskać poparcie Połączonego Komitetu Wywiadu i szefów sztabu. Dzięki temu nowa jednostka została sformowana pod fikcyjną nazwą Specjalna Jednostka Inżynieryjna (Special Engineering Unit) w ramach Special Service Brigade i podlegała szefowi Operacji Połączonych. Nazwę wybrano tak, aby ukryć prawdziwe przeznaczenie jednostki. Było to skutkiem wydania przez Hitlera słynnego „rozkazu o komandosach”, na mocy którego wszyscy jeńcy z oddziałów komandoskich i dywersyjnych mieli być natychmiast rozstrzeliwani. Zatem wróg nie mógł postrzegać tych ludzi jako komandosów. Wkrótce jednak oddział przemianowano na 30. Komando tylko dlatego, że powstało według pomysłu Fleminga, którego sekretarka pracowała w pokoju numer trzydzieści gmachu Admiralicji. Liczba trzydzieści przetrwała w nazwie jednostki aż do 1945 roku.

Gdy plan komandora Fleminga został formalnie przyjęty, zarząd wywiadu marynarki wojennej zaczął powoływać zespół, który miał działać w basenie Morza Śródziemnego. Marynarze Royal Navy, którzy stanowili trzon grupy – ponownie przemianowanej i nazwanej 30. Jednostką Szturmową (30 Assault Unit, 30 AU) – rekrutowali się spośród chętnych do niebezpiecznej służby członków rezerwy ochotników marynarki wojennej. Pierwszym dowódcą 30. Jednostki Szturmowej został odznaczony Krzyżem Wiktorii komandor Robert „Red” Ryder z Royal Navy, a jego zastępcą major W.G. Cass, najwyższy stopniem przedstawiciel armii w jednostce. Do jednostki przydzielono także grupę prężnych oficerów, którzy pozostali w niej przez dłuższy czas – między innymi komandora podporucznika Quintina Rileya, doświadczonego badacza polarnego, i komandora Dunstana Curtisa, weterana rajdów na Saint-Nazaire i Dieppe, a przy tym najmłodszego komandora w całej brytyjskiej marynarce wojennej.

Nawet na tym początkowym etapie jednym z zadań 30. Jednostki Szturmowej (doprecyzowanym później po stworzeniu T-Force) był udział w szturmach: „posuwanie się z drugą i trzecią falą atakujących port, dotarcie prosto do różnych budynków itp., w których można się spodziewać znalezienia łupów wojennych, przejęcie ich i powrót”. Na początku oficerowie i żołnierze przeszli trening w prowadzeniu szturmów i walk ulicznych w stylu komandoskim. Wszyscy sprawnie posługiwali się między innymi bronią strzelecką, moździerzami, granatami ręcznymi, minami, minami pułapkami i materiałami wybuchowymi. Ich szkolenie obejmowało rozpoznawanie pojazdów wroga, skoki spadochronowe, sterowanie małymi łodziami, rozpoznawanie dokumentów, włamywanie się do sejfów i otwieranie zamków wytrychem. Do ich zadań należało zbieranie informacji o technice i technologii wroga. Przeszkolono ich zatem we wchodzeniu na pokład U-bootów w dokach i fotografowaniu pulpitów sterowniczych w celu zdobycia informacji o możliwościach okrętów podwodnych. W ramach przygotowań do wykonywania tych zadań oficerowie Royal Navy przeszli kurs poświęcony niemieckim minom morskim, torpedom, układom elektrycznym i systemom wykrywania okrętów podwodnych. W miarę zdobywania przez nich umiejętności program szkolenia uzupełniano o kolejne elementy wiedzy, między innymi o systemy naprowadzania torped, napęd U-bootów, sieci, zagrody bonowe i pozostały sprzęt do blokowania portów. Wraz z postępem prac planistycznych lista zadań wydłużyła się o techniki stawiania min przez wroga, szybkostrzelną broń przeciwlotniczą do stosowania na morzu, przeliczniki do kierowania ogniem artylerii okrętowej oraz informacje o celach i zamiarach niemieckich wojsk.

Jeszcze zanim 30. Jednostka Szturmowa została wysłana na drugi brzeg kanału i przystąpiła do działania, stało się jasne, że nie wszyscy rozumieją i pochwalają jej metody działania. Obawiano się, że dowódcy „na miejscu” odmówią współpracy z grupą wyglądającą na oddział szturmowy. Już w grudniu 1942 roku admirał Andrew Cunningham przewidział trudności w realizacji takich misji i zanotował: „Ich działalność nie zostanie w pełni zrozumiana przez władze wojskowe”. Nie ograniczył się do wskazania przeszkód, na jakie prawdopodobnie natrafi 30. Jednostka Szturmowa, przeprowadzając tak innowacyjne operacje, ale podjął też starania, aby wesprzeć jednostkę, i zażądał, aby jej członkom wydano specjalne przepustki, które miały im ułatwić działanie. Ten pomysł był bardzo prosty, ale w przyszłości zadecydował o sukcesie T-Force.

Pierwsza okazja, by 30. Jednostka Szturmowa mogła się sprawdzić i wykazać, pojawiła się pod koniec kampanii aliantów w Afryce Północnej w 1943 roku. W Tunezji świeżo opierzeni komandosi 30. Jednostki Szturmowej zostali skierowani do akcji wraz ze sformowaną na poczekaniu S-Force, która miała zebrać dane wywiadowcze na terenie zajmowanych tunezyjskich portów. Jednak współpraca komandosów z nowymi kolegami nie układała się najlepiej, ponieważ obwiniali oni ponoć nieudolnych członków S-Force o opóźnianie ich działań aż o dobę. Tego problemu nigdy nie udało się do końca rozwiązać, co później rzutowało na myślenie członków jednostki i kształt operacji T-Force w północno-zachodniej Europie.

Jak na ironię – choć zdaniem członków 30. Jednostki Szturmowej niewielka liczebność stanowiła ich zaletę – podczas pierwszych operacji w Afryce Północnej inni obawiali się, że wystarczy jedna seria z karabinu maszynowego, by zdziesiątkować tak małą grupę i przekreślić szanse na powodzenie całej akcji. Obawy były tak silne, że nawet admirał Louis Mountbatten, pełniący funkcję szefa Operacji Połączonych, zasugerował, że należy jednostkę wycofać z Afryki Północnej, odesłać do Wielkiej Brytanii i tam wzmocnić ochotnikami z Royal Marines.

Po mało udanym początku w Afryce Północnej jednostka wkrótce nabrała hartu podczas operacji na Sycylii i we Włoszech, a zebrane przez nią dane wywiadowcze zrobiły duże wrażenie. Znalazła niemieckie mapy morskie dla U-bootów usiłujących uniknąć wykrycia w Cieśninie Gibraltarskiej oraz graficzne instrukcje do rozpoznawania sylwetek zakamuflowanych okrętów dla włoskiej floty. Zdobyła także kodowane sygnały identyfikacyjne stosowane na włoskich lotniskach i natychmiast przekazała je dowództwu RAF-u, a brytyjscy lotnicy wykorzystywali włoskie radiolatarnie do przeprowadzania nalotów bombowych, aby podziurawić pasy startowe i wyłączyć z akcji samoloty wroga. Weszła też w posiadanie mapy pokazującej rozmieszczenie podobnych radiolatarni na terenie Niemiec, co RAF również wykorzystał. Ale członkowie 30. Jednostki Szturmowej nie tylko zdobywali informacje. Zatrzymali również czołowego włoskiego faszystę, odpowiedzialnego za organizację niemieckiej administracji w Zatoce Neapolitańskiej.

Ponadto 30. Jednostka Szturmowa miała osiągnięcia w dziedzinie szpiegostwa przemysłowego, ponieważ między innymi poznała niemieckie rozkazy dla włoskich przedsiębiorstw i dokumenty dotyczące dostaw surowców dla niemieckiej marynarki wojennej. Royal Navy była szczególnie zainteresowana prowadzonymi we Włoszech badaniami dotyczącymi torped, a 30. Jednostka Szturmowa dostarczyła Admiralicji próbki licznych projektów torped, w tym zdalnie kontrolowanych urządzeń. Admiralicja otrzymała też szczegółowe dane o minach morskich i projekcie nowych bomb głębinowych z mechanizmem odpalającym je po pięćdziesięciu dniach, które zaprojektowano z myślą o niszczeniu urządzeń portowych. W sumie zdobyto informacje o czternastu rodzajach torped i min, w tym o kilku nieznanych wcześniej aliantom modelach.

Po tych zakończonych sukcesem operacjach oficerowie jednostki zażądali większej ilości środków transportu i zaopatrzenia w samochody pancerne. Wcześniej oddział nie mógł się posuwać dostatecznie szybko, ponieważ dysponował tylko pojazdami nieopancerzonymi. Jak raportował później jeden z oficerów, samobójstwem były próby wykonywania zleconych im zadań w pojazdach nieopancerzonych. Podczas jednego z natarć musieli porzucić swoje wozy i wdrapać się na tyły jadących czołgów, aby na czas dotrzeć do swoich celów. Uważał, że traktowanie czołgów jak taksówek było nie w porządku wobec ich załóg.

W czasie operacji włoskich żołnierze 30. Jednostki Szturmowej zebrali nawet nadpalone dokumenty, które, jak mieli nadzieję, mogły zawierać cenne informacje. Natomiast jednym z ich największych sukcesów na wybrzeżu Morza Śródziemnego było zdobycie niemieckich maszyn kodujących Enigma. Alianci mieli już sporo informacji wywiadowczych o tych maszynach, ale ich wiedza była niekompletna. Aby ją uzupełnić, wydano 30. Jednostce Szturmowej instrukcje dotyczące szukania egzemplarzy maszyn i książek kodowych do nich. Ten cel był okryty taką tajemnicą, że członkom 30. Jednostki Szturmowej zakazano nawet robienia jakichkolwiek notatek na odprawach. Operacje jednostki w Afryce Północnej zaowocowały zdobyciem maszyny szyfrującej o niedającym się dotąd złamać kodzie. Dzięki temu aliancki wywiad przez sześć tygodni odczytywał niemieckie transmisje radiowe w tym rejonie. Powiązane z tym poszukiwania doprowadziły do znalezienia niemieckich dokumentów, z których wynikało, że naziści prowadzą próby złamania alianckich kodów.

W 1943 roku dyrektor wywiadu marynarki wojennej napisał do szefa Dowództwa Operacji Połączonych, aby go poinformować o znaczeniu 30. Jednostki Szturmowej i korzyściach, jakie w przyszłości mogą przynieść podobne oddziały zbierające dane wywiadowcze. Przeświadczony o jej przydatności stwierdził, że: „jednostki tego typu powinny mieć stałe miejsce w naszych podstawowych strukturach na czas wojny”. Dzięki swoim sukcesom jednostka mogła się też ubiegać o zwiększenie stanu osobowego. Podkreślano, że gdyby dysponowała większymi siłami na Capo Passero na Sycylii, udałoby się zapobiec zniszczeniu danych technicznych i urządzeń stacji radarowej oraz nie dopuścić do rozgrabienia sprzętu zarówno przez włoskich cywilów, jak i przez alianckich żołnierzy. Pierwsze operacje przeprowadzone przez 30. Jednostkę Szturmową były dla nich kolejną, przyspieszoną lekcją. Niekiedy zapał jej członków powodował, że wysuwali się przed żołnierzy alianckiej piechoty i byli ostrzeliwani przez obie strony. Poza tym na szkoleniu dla oficerów sztabu nie powiedziano im, co mają robić z ogromnymi archiwami wywiadu wojskowego i politycznego. Toteż wciąż uczyli się na własnych błędach.

W czasie kampanii włoskiej zdecydowano, że oddziały bojowe jednostki wywiadu powinny wejść do miasta, które było celem natarcia, tuż za formacjami szturmowymi. Ponieważ cechowała je duża mobilność, mogły zająć cele i utrzymać je do czasu, aż wyspecjalizowani inspektorzy dotrą z tyłów. Ta metoda działania stała się później wzorem dla T-Force. Wciąż jednak 30. Jednostkę Szturmową czekały kolejne lekcje. Mimo początkowych sukcesów na Sycylii, po dotarciu do kontynentalnych Włoch musiała znowu współdziałać z wyznaczonymi jednostkami w ramach S-Force. Miały one międzynarodowy charakter i w większości były organizowane ad hoc, a nie powoływane w konkretnym celu. We Florencji S-Force składała się z jednej amerykańskiej kompanii piechoty, grupy z 30. Jednostki Szturmowej, trzech sekcji żandarmerii polowej, kilku włoskich inżynierów i plutonu amerykańskiej żandarmerii wojskowej.

Te nowe jednostki do zbierania danych wywiadowczych i przejmowania nowoczesnego sprzętu uczyły się na własnych błędach, ale też wyciągały wnioski ze swoich sukcesów. Zwykle nie było żadnej kontroli nad tymi, którzy przeglądali zdobyte dokumenty. Po prostu przetrząsali pudła papierów i segregatory akt, wyrzucając to, co ich zdaniem nie było interesujące. W efekcie na ulicach Rzymu znaleziono niezwykle cenne dokumenty – wyrzucone tam przez tych, którzy mieli je zabezpieczyć. Jeden ze świadków poinformował, że szli przez biura „jak burza, dosłownie niszcząc i drąc akta”. Patrząc na dość przypadkowy sposób traktowania dokumentów, ten sam świadek zalecał, aby archiwa były pieczętowane, a ich przydatność oceniana pod kątem naukowym dopiero przez kompetentny personel. Jego końcowe uwagi miały później istotny wpływ na tworzenie i działanie T-Force: „Mam nadzieję, że w przyszłości unikniemy takich zniszczeń”.

Gdy uświadomiono sobie znaczenie odrzucanych informacji – po przeczytaniu raportów potępiających takie metody działania – wydano rozkazy, aby ograniczyć niekontrolowane przesiewanie dokumentów. Oskarżeni, broniąc się przed tymi zarzutami, podkreślali, że szukali dokumentów dotyczących najbliższych operacji wojskowych, mających większy priorytet niż jakiekolwiek inne materiały.

Żołnierze ci nie zdawali sobie sprawy, że wertowane przez nich archiwa, oprócz raportów dotyczących bieżącego konfliktu, zawierały dokumenty, które mogły się okazać niezwykle cenne w powojennym świecie. Należały do nich notatki o relacjach między Kościołem katolickim a rządem generała Franco w Hiszpanii oraz raporty na temat włoskiej aktywności w Indiach, Iranie, na Bliskim Wschodzie i w Tajlandii. Znalazły się tam również dokumenty wymieniające nazwiska sympatków faszyzmu w Egipcie i Iranie, którzy mogli zagrozić brytyjskim interesom w tych krajach. To jeszcze nie wszystko. Inne dokumenty rzucały światło na poglądy osób znanych na arenie międzynarodowej, które, jak do tej pory wierzono, były niezłomnymi antyfaszystami. Materiały zdobyte i przeanalizowane we Włoszech zawierały ponadto raporty o włoskiej propagandzie prowadzonej na terenie Wielkiej Brytanii w latach 30. XX wieku, dokumentację włoskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych na temat zagranicznych grup faszystowskich, dostaw surowców o znaczeniu strategicznym do Hiszpanii podczas wojny domowej i sposobach traktowania we Włoszech wziętych do niewoli Hindusów, a także poufne informacje o skutkach alianckich bombardowań Berlina i Monachium. Autor jednego z tajnych raportów stwierdził: „Jeśli będziemy w stanie zdobyć inne archiwa wywiezione do północnych Włoch przez faszystowski rząd republiki, w pełni poznamy historię ogromnej międzynarodowej sieci włoskiej i niemieckiej propagandy”.

Jednak nie wszyscy byli zachwyceni postępowaniem 30. Jednostki Szturmowej. Niektóre raporty donosiły, że została wycofana z Włoch z powodu metod stosowanych przez nią podczas operacji zdobywania materiałów wywiadowczych. Zdaniem obserwatorów była to prywatna armia grabieżców, niezdolnych do wypełniania rozkazów, których styl ubierania pozostawia wiele do życzenia. Nawet ci, którzy popierali istnienie jednostki, meldowali, jak ważne jest podniesienie poziomu dyscypliny, aby wyżsi alianccy dowódcy nie bulwersowali się liberalnym podejściem do umundurowania czy nawet „pirackim” wyglądem niektórych żołnierzy, odnotowanym przez krytyków. Jeden z takich krytyków zanotował na marginesie oficjalnego dokumentu, że byli „wyspecjalizowanymi złodziejami”.

Pod koniec 1943 roku misja 30. Jednostki Szturmowej we Włoszech dobiegła końca i wróciła ona do Wielkiej Brytanii, aby rozpocząć przygotowania do następnej fazy działalności – nieuniknionej inwazji na „twierdzę Europa”. Poszerzono ją także o nowe skrzydło – oficerów techników marynarki wojennej, którzy mieli wybierać cele, zbierać informacje, a następnie przekazywać je do Admiralicji. Było to nowe podejście, przeniesione później do większej jednostki, jaką była T-Force. Ludzi tych ochraniali komandosi piechoty morskiej ze skrzydła Royal Marines. Ich zadaniem była walka i zdobycie celów, ochrona oficerów marynarki, a następnie zapewnienie ochrony celów i transportu zdobytych materiałów. Dyrektor wywiadu marynarki wojennej zanotował: „Zadania każdego skrzydła jednostki są równie istotne dla sukcesu zespołu jako całości – to znaczy bez skrzydła Royal Navy jednostka nie będzie miała celu działania, ale bez skrzydła Royal Marines skrzydło Royal Navy nie przetrwa długo w terenie”.

Operacje w basenie Morza Śródziemnego wykazały, jak przydatne są tego typu działania. Dzięki temu, że 30. Jednostka Szturmowa błyskawicznie wkraczała do włoskich miast i obiektów wojskowych, dostarczyła materiałów przydatnych wywiadowi wojskowemu i dokumentów politycznych. Narastała jednak świadomość, że jednostka jest zbyt mała do wykonywania takich zadań, a jej metody działania mogą się nie sprawdzić w Niemczech, gdzie sytuacja będzie nieco inna. Kampania włoska dowiodła także, że tworzone na poczekaniu oddziały S-Force nie są dobrym rozwiązaniem. Opieranie się na siłach akurat dostępnych w danym rejonie nie zapewniało niezbędnej ciągłości doświadczeń. Dni rywalizujących ze sobą agencji rozrzucających papiery po podłogach biur podczas szukania potrzebnych im informacji musiały szybko dobiec końca. Potrzebna była współpraca, a nie rywalizacja. Potrzebna była jednostka, która mogłaby się uczyć, zbierając doświadczenia, adaptować do nowych wyzwań i dostarczać naprawdę przydatnych informacji, które później można byłoby rozpowszechnić wśród wszystkich nimi zainteresowanych. To, co zapoczątkował komandor Fleming, trzeba było teraz dokładnie przeanalizować, a wyciągnięte wnioski wykorzystać do tworzenia tego, co miało się stać częścią największego w historii współczesnej epizodu zbierania danych wywiadowczych i technicznych.

Wiadomo było, że niezależnie od struktury, jaką będzie miała ta nowa siła, potrzebni będą żołnierze piechoty do opanowywania, wyszukiwania, zabezpieczania i obrony celów, a także transport, aby szybko dowieźć inspektorów do celów, zanim ktokolwiek poważnie je zniszczy, a potem wywieźć wszelkie zdobyte przez nich materiały. Nie można się też obejść bez saperów rozbrajających napotkane miny pułapki i żołnierzy wojsk inżynieryjnych rozmontowujących wszelkie urządzenia, które miały zostać zabrane. Biorąc pod uwagę te założenia, alianccy planiści zaczęli się przygotowywać do nadchodzących dni. Zanim jednak mogli przystąpić do przeszukiwania ruin Niemiec, musieli się zająć pilniejszymi sprawami – przygotowaniem bezpiecznego lądowania we Francji.


*Artykuł stanowi fragment książki pt. „1945. Polowanie na niemieckich naukowców” Sean Longden: http://ebookpoint.pl/ksiazki/e_0l0m.htm (Wydawnictwo RM 2014).